Jakub Bodziony: Co 150 tysięcy rosyjskich żołnierzy robiło przez dwa tygodnie na granicy z Ukrainą?
Agnieszka Legucka: Sytuacja była bardzo napięta, ale chodziło głównie o demonstrację siły. Większa część z tych sił już tam była, bo od 2014 roku Rosja posiada zdolności operacyjne do przeprowadzenia inwazji na terytorium Ukrainy. Do tego dochodzi koncentracja wojsk na terytorium Półwyspu Krymskiego i liczba wojsk separatystów wspieranych przez Moskwę. Przerzucono też dodatkowe siły (od 4 do 20 tysięcy) na granicę rosyjsko-ukraińską, a także z Morza Kaspijskiego na Morze Czarne.
Po co? Chyba nie trzeba nikogo przekonywać, że rosyjskie wojsko jest silniejsze od armii Ukrainy.
Celem było zastraszenie Ukrainy i nakłonienie jej do realizacji ustaleń w ramach tak zwanego procesu mińskiego w myśl interpretacji Władimira Putina. Chodzi głównie o propozycję federalizacji kraju oraz wprowadzenie do konstytucji szczególnych warunków, na których miałby funkcjonować region Donbasu, obecnie okupowany przez Rosję. Oznaczałoby to uzależnienie Kijowa od postulatów władz lokalnych, a w praktyce – od ich rosyjskich mocodawców. Putin zyskałby wówczas formalne instrumenty do destabilizacji Ukrainy od wewnątrz, a także wpływ na jej politykę zagraniczną na przykład w sprawie integracji z UE lub członkostwa w NATO.
Jednocześnie Rosja chce zwiększyć swoją dominację wokół Morza Czarnego. Od 2018 roku, kiedy doszło do incydentu w Cieśninie Kerczeńskiej, Rosjanie konsekwentnie ograniczają możliwości handlowe Ukrainy na terytorium tego akwenu i zwiększają tam swoją obecność.
Reakcje Zachodu na te działania są, jak zazwyczaj, mizerne.
Wsparcie Ukrainy występuje głównie na płaszczyźnie deklaratywnej, jednak w ostatnich latach zaszły pewne zmiany. Donald Trump zdecydował się na pomoc wojskową, a Joe Biden wysłał jasny sygnał, że jest w stanie zaszkodzić Rosji – ponadto bardziej akcentuje kwestie związane ze społeczeństwem obywatelskim w państwach Europy Wschodniej, w tym w Rosji.
Konfrontacja, którą obserwowaliśmy przez ostatnie tygodnie, była więc testem dla nowej amerykańskiej administracji – tego, na ile może sobie pozwolić Rosja i to na obszarze, który nie jest priorytetowy dla USA.
I jak poszedł ten test?
Ukraina nie ugięła się pod naciskiem rosyjskich żądań, bo zdaje sobie sprawę z tego, że Zachód wspiera ją politycznie, a do pewnego stopnia również militarnie. Amerykanie również nie poszli na układ z Rosją. Joe Biden zadeklarował gotowość do rozmowy z Putinem, ale chwilę później ogłosił rozszerzenie sankcji gospodarczych wobec Rosji i wydalił rosyjskich dyplomatów z USA.
Nie są to najcięższe z możliwych sankcji.
Bo nie taki był cel. Chodziło o przeładowanie broni – powiedzenie: „widzimy, co robicie i jesteśmy przygotowani”. Miało to uchronić Ukrainę od pełnowymiarowej wojny lub eskalacji działań zbrojnych w Donbasie. W efekcie tych działań, minister obrony Rosji, Siergiej Szojgu, zapowiedział powrót wojsk rosyjskich w głąb kraju.
Nie ma pani wrażenia, że Zachód jednak nie traktuje Rosji poważnie?
Podejście państw zachodnich odpowiada potencjałowi, jaki posiada obecnie Federacja Rosyjska, który jest zaledwie cieniem dawnej siły ZSRR. Ze względu na to, że Amerykanie zainwestowali w Europie Wschodniej istotne zasoby, zarówno finansowe, jak i wizerunkowe, będą nadal wspierać państwa takie jak Ukraina.
Sam Putin też jest świadomy tego, że ma znacznie słabsze karty niż jego komunistyczni poprzednicy, i często podbija stawkę powyżej swoich możliwości.
Co często kończy się tak jak teraz – Kreml przelicytowuje albo po prostu nie osiąga swoich celów.
To prawda, dlatego popularna opinia głosi, że Putin jest bardzo dobrym taktykiem, ale znacznie słabszym strategiem.
Tylko że potencjał Rosji wzrósł ze względu na wykorzystanie internetu przez Kreml, co pokazały liczne ataki hakerskie na najważniejsze amerykańskie instytucje.
Faktycznie, po 2016 roku Amerykanie musieli przyznać, że Rosja dzięki technologiom informacyjnym przestała być mocarstwem regionalnym, a stała się mocarstwem globalnym. Dzisiaj Rosjanie są postrzegani jako czarny charakter w kategorii propagandy i podważania zaufania do instytucji demokratycznych państw zachodnich.
Problem polega na tym, że z tej sytuacji wyciągane są bardzo różne wnioski. Jedni próbują okiełznać Rosję dialogiem, tworzeniem nowych powiązań i potencjalnymi korzyściami, a inni twierdzą, że Putin rozumie jedynie język siły.
Kadencja Bidena jest o tyle ciekawa, że jest on jednym z nielicznych prezydentów, który nie rozpoczyna swojego urzędowania od próby zresetowania stosunków z Moskwą.
Donald Trump prowadził bardzo chaotyczną politykę wobec Rosji, a jego doradcy byli powiązani z rosyjskimi lobbystami. Antyrosyjskość kadencji poprzedniego prezydenta zawdzięczamy głównie ponadpartyjnej pozycji Kongresu. Początek kadencji Bidena daje mu więc swobodną pozycję do dalszego zaostrzania stosunków z Moskwą w odpowiedzi na ataki cybernetyczne i politykę wobec sojuszników Ameryki.
Wśród państw, które nadal opowiadają się za bliską współpracą z Rosją, są Niemcy. Ostatnim efektem tej polityki jest gazociąg Nord Stream 2, uderzający przede wszystkim w interesy Ukrainy. Czy Rosja nie pokazała już wystarczająco dobitnie, że dialog jej nie interesuje? Po Krymie, Donbasie, zabójstwie Borysa Niemcowa i otruciu Aleksieja Nawalnego trudno dalej się łudzić, że polityka ustępstw i współpracy może odnieść sukces.
Z moich rozmów z niemieckimi ekspertami i doradcami rządowymi wynika, że w sprawie Nord Stream 2 przez długi czas znajdowaliśmy się na dwóch różnych planetach. Berlin zainwestował bardzo wiele w budowę tego gazociągu, zarówno politycznie, jak i finansowo. Z punktu widzenia ewolucji niemieckiej energetyki jest to projekt, który realizuje interesy Rosji w UE, bo pozwala na ominięcie Ukrainy i Białorusi jako państw tranzytowych, ale pozwala Niemcom aspirować do roli największego pośrednika w sprzedaży taniego rosyjskiego gazu w UE.
Ten surowiec najpierw zostanie wykorzystany w Niemczech, które sukcesywnie rezygnują z atomu i węgla, a później będzie eksportowany do innych państw. Berlin jest w stanie zapłacić wysoką cenę – polityczną i wizerunkową – za to, żeby niemiecka gospodarka pozostawała konkurencyjna podczas procesu transformacji energetycznej w kierunku odnawialnych źródeł energii. To dla nich kluczowe.
Niemcy uważają, że mają znacznie lepszą pozycję negocjacyjną w rozmowach z Rosją, dlatego mogą uzyskać korzystniejsze ceny gazu niż państwa Europy Środkowej czy Ukraina. Widzą się w roli przysłowiowego „uczciwego maklera”, który będzie dyscyplinował Moskwę. Jest to dość naiwne podejście.
W Polsce nie wybrzmiewa również wystarczająco mocno fakt, że współpraca energetyczna z Rosjanami była filarem niemieckiej polityki wschodniej już od lat 70. – w tej perspektywie zamieszanie wokół Nord Stream 2 jest raczej wypadkiem przy pracy, a nie regułą w robieniu interesów z Kremlem.
To prawda, ale ta debata też uległa w Niemczech zmianie, szczególnie po próbie zabójstwa Nawalnego, który przecież był później leczony w berlińskim szpitalu. Jednak kanclerz Merkel wciąż uważa, że ten projekt musi zostać ukończony, a Heiko Mass, niemiecki minister spraw zagranicznych sprzeciwia się nałożeniu dodatkowych sankcji na ten projekt.
Ostatnio powróciła również inna sprawa, w którą zamieszani byli Rosjanie. W 2014 roku w Czechach doszło do wybuchu magazynów broni, z których część miała później zasilić Ukrainę. Zginęły dwie osoby. Teraz ujawniono, że za akcją stali agenci rosyjskiego wojskowego wywiadu, którzy później próbowali zabić Sergieja Skripala w Londynie.
Chodzi o pokazanie możliwości Rosji – tego, że są w stanie zaszkodzić poszczególnym osobom, grupom czy państwom. Rosjanie posługują się tu taką logiką „jeśli się nas boją, to się z nami liczą”. Użycie nowiczoka w stosunku do Nawalnego było demonstracją siły, tego, że „możemy to zrobić”. Szczególnie że jest to broń chemiczna, której Rosja w ogóle nie powinna posiadać.
Ale obie akcje nie zakończyły się pełnym sukcesem – w Czechach sprawców wykryto, co wywołało dyplomatyczny skandal, a Nawalny wciąż żyje.
Działalność rosyjskich służb poza granicami niejednokrotnie obalała mit o ich skuteczności, ale w niektórych sprawach Kreml działa na pokaz. Rosjanie mają dosyć „krótką ławkę”, jeżeli chodzi o osoby zajmujące się szpiegowaniem i działaniami wrogimi poza granicami własnego państwa.
Nawet w Rosji FSB nie zawsze dysponuje wykwalifikowanymi agentami, którzy potrafiliby osiągnąć zamierzony cel. Ci, którzy podróżowali za Nawalnym po całym kraju, robili to przez cztery lata, zanim zdecydowali się uderzyć, także – na szczęście dla opozycjonisty – okazali się nieskuteczni.
Putin jest znany z tego, że za pomocą konfliktów zbrojnych odwraca uwagę od problemów wewnętrznych – tak było z Krymem, Ukrainą, później Syrią. Jak na to reagują zwykli Rosjanie? Czy ta strategia dalej działa?
Badania rosyjskiej pracowni socjologicznej WCIOM obalają popularną w Polsce opinię, że Putin uskutecznia „wojenki” na zewnątrz po to, żeby zwiększyć swoją popularność wewnątrz. Faktycznie, jego poparcie wzrosło znacząco po operacji „Krym Nasz”, związanej z aneksją półwyspu – i ten skok bywa określany „efektem Krymu”, ale już efekt Gruzji czy efekt Syrii był odwrotny. Wtedy, w 2008 i 2015 roku, poparcie dla Putina malało.
Kwestia odzyskania Krymu była propagandowo podkręcana jako sprawa samoidentyfikacji i odbudowywania tożsamości Rosjan po rozpadzie Związku Radzieckiego i stała się niejako sprawą wewnętrzną państwa rosyjskiego. Jak widać, „efektu Krymu” nie da się powtórzyć w jakiejkolwiek innej konstelacji zbrojnej.
Niemniej, na pewno sprawami międzynarodowymi próbuje się odciągnąć uwagę Rosjan od spraw wewnętrznych. Podobnie jak w czasach Związku Radzieckiego – człowiek bardziej miał się interesować tym, co się dzieje w Hondurasie, w Wietnamie niż w jego kraju. Teraz ma się interesować tym, co dzieje się na Ukrainie albo na Zachodzie, w związku z pandemią. Po to tylko, żeby materiał w mediach nie był poświęcony sprawom wewnętrznym. Poza tym to pokazywanie „zgniłego Zachodu” umożliwia władzom pozycjonowanie się jako „obrońcy wartości konserwatywnych”. Można też podkręcać narrację syndromu oblężonej twierdzy, wedle której Rosjanie są cały czas atakowani, a tylko silne władze mogą (w tym armia) ich obronić.
Czy to ma również odwracać uwagę od tego, że Nawalny umiera w kolonii karnej?
Tak. Nawalny postawił władze rosyjskie przed koniecznością sięgnięcia po cały arsenał represji, propagandy i zastraszania. Byli wręcz zmuszeni tak go potraktować – żeby nie stracić na wizerunku władzy, która dopuszcza jakąkolwiek polityczną alternatywę.
Ale czy działając w ten sposób nie robią z niego jeszcze większego bohatera? Dla celów politycznych – nie lepiej byłoby zostawić go w spokoju?
Nawalny jest dla nich problemem. Zna system i ma zdolność przymuszania władz do reakcji i szkodzenia ich wizerunkowi. Ale trzeba też brać pod uwagę, że Rosjanie postrzegają Aleksieja Nawalnego trochę inaczej niż Polacy i media na Zachodzie.
Badania niezależnego ośrodka im. Jurija Lewady pokazują, że poparcie dla opozycjonisty jest znacznie mniejsze niż nam się wydaje – jego działalność polityczną popiera około 20 procent Rosjan. Ostatnio w badaniach padło też pytanie o to, czy Rosjanie uważają, że wyrok na Nawalnego był sprawiedliwy i okazuje się, że prawie połowa badanych uważa, że tak. Tylko około 30 procent zadeklarowało, że wyrok nie był sprawiedliwy.
To, że ludzie wychodzą na ulicę, nie jest związane tylko z sytuacją opozycjonisty, która służy jako pretekst. Protesty są reakcją na nierespektowanie przez państwo rosyjskie podstawowych praw człowieka, ale też na to, że Rosjanie są niezadowoleni z pomocy w czasie pandemii i spadających dochodów realnych – czy zwyczajnie przedłużających się rządów Władimira Putina. Podczas demonstracji najczęściej słyszy się hasło, że „Putin jest złodziejem”.