Felieton jest publikowany w ramach projektu „Kultury Liberalnej” „PraworządźMY”, w którym analizujemy kryzys praworządności w Polsce, a także w Czechach, Bułgarii i na Węgrzech. Projekt jest realizowany dzięki wsparciu National Endowment for Democracy.
Przed Trybunałem Konstytucyjnym ma się odbyć rozprawa, która w wyniku dwóch ciągów zdarzeń zasługuje na miano rozprawy widmo, bo żadna ze stron nie powinna brać w niej udziału.
Strona wnioskująca nie może być stroną wnioskującą, o czym przesądził w ubiegłym tygodniu wyrok Naczelnego Sądu Administracyjnego w Warszawie. Natomiast skład sędziowski TK, który ma zbadać sprawę, nie może podawać się za skład, co wynika z wydanego dzień przed wyrokiem NSA wyroku Europejskiego Trybunału Praw Człowieka w Strasburgu.
Czy pamiętają Państwo pierwszą rozprawę w tym postępowaniu? Na dużej sali rozpraw Trybunału Konstytucyjnego, za wysokim kontuarem zasiadł odziany w togi skład orzekający pod przewodnictwem Krystyny Pawłowicz. Przy stoliku dla organu inicjującego postępowanie stała Małgorzata Bednarek z Izby Dyscyplinarnej Sądu Najwyższego, która referowała swoje pytanie prawne. Chciała wiedzieć, czy Izba Dyscyplinarna musi się słuchać Trybunału Sprawiedliwości Unii Europejskiej, który zdecydował, że ma ona zawiesić swoją działalność. Referowała szczegółowo, za długo jak na cierpliwość przewodniczącej składu, która być może zachowując jeszcze dawne nawyki z obrad sejmowych, słowami i gestami kazała się wnioskodawczyni streszczać, bo i tak wszyscy wiedzą, co chce ona powiedzieć.
To, co wydarzyło się w ubiegłym tygodniu, sprawia, że nie tylko dlatego to postępowanie jest niepoważne. Ale po kolei.
Splecenie systemu strasburskiego, unijnego i polskiego jest tak zaawansowane, że nie da się go obejść za pomocą krajowych decyzji, nawet jeżeli są to orzeczenia Trybunału Konstytucyjnego. | Maciej Taborowski
Dziki na odsiecz praworządności
Żeby wszystko po kolei zrozumieć, najpierw trzeba zająć się sprawą producenta trawników. Śledząc skutki polskiego kryzysu praworządności, przenosimy się więc do Leszna Dolnego pod Szprotawą, na zielone pola plantacji trawy firmy Xero Flor. To będzie dowód na to, że kryzys praworządności dotyczy każdego z nas, nie pozostając tylko w sferze górnolotnych (i słusznie) przestróg autorytetów prawa i publicystów.
Otóż w 2011 roku na plantację weszły dziki oraz jelenie i zryły trawę. Firma poniosła duże szkody, zwróciła się do państwa o odszkodowanie, ale nie była zadowolona z jego wysokości. Odwołując się do kolejnych instancji, trafiła w końcu do Trybunału Konstytucyjnego, gdzie jej sprawę umorzył skład, w którym zasiadał sędzia Mariusz Muszyński. Firma poskarżyła się więc do Europejskiego Trybunału Praw Człowieka, że odebrano jej prawo do uczciwego sądu, bo sędzia Muszyński jest dublerem, wybranym do TK na zajęte już miejsce i nie ma prawa orzekać. I tak, po dziesięciu latach od najścia dzików, w ubiegły czwartek firma wygrała. Trybunał w Strasburgu orzekł, że Polska naruszyła prawo obywatela do sprawiedliwego sądu, bo ciało, w którym zasiada sędzia wybrany na zajęte już miejsce, nie jest sądem. I nakazał wypłacić firmie odszkodowanie.
Po dziesięciu latach walki firma Xero Flor wywalczyła jednak coś więcej i nie tylko dla siebie. Teraz za każdym razem, kiedy w składzie znajdzie się dubler, osoby zainteresowane wyrokiem będą mogły zwrócić się do Strasburga po odszkodowanie. Wywalczyła też, że trybunał w Strasburgu nazwał to, co w Polsce od dawna jest powtarzane – sąd z dublerem nie jest sądem. Tyle że teraz konsekwencją zaprzeczania tej prawdzie nie będą już tylko wielkie uliczne demonstracje czy przestrogi płynące od prawniczych autorytetów, ale konkretne pieniądze, które trzeba będzie płacić obywatelom, jeśli pójdą walczyć o swoje sprawy do Strasburga.
A co to ma do rozprawy w TK pod przewodnictwem Krystyny Pawłowicz? To, że w jej składzie zasiada inny dubler. A więc to nie sąd.
Zostawiamy tu na chwilę niesąd, jeszcze wrócimy na dużą salę obrad TK, na której zasiada. Teraz przyjrzymy się wyrokowi, który zapadł w Warszawie dzień przed Strasburgiem.
Misja kamikadze
Naczelny Sąd Administracyjny zdecydował w ostatni czwartek, by uchylić uchwały Krajowej Rady Sądownictwa powołujące nowych sędziów do Izb Dyscyplinarnej i Karnej SN. Jednak droga do wyroku w Warszawie wiodła przez Luksemburg.
Tym razem zaczęło się od akcji „kamikadze”, czyli sędziów związanych ze Stowarzyszeniem Iustitia, a więc niepodporządkowanych władzy. Stanęli do konkursu prowadzonego przez neo-KRS, który miał wyłonić sędziów do izb SN. Wiedzieli, że nie wygrają, bo uzależniona od władzy KRS nie szukała sędziów takich jak oni. Zależało im na tym, żeby móc odwołać się od procedury konkursowej, co w Polsce im uniemożliwiono, bo nie zostali w niej wzięci pod uwagę (oznacza to, że procedura została pozbawiona kontroli sądowej). Poszli do NSA, który zapytał TSUE, czy fakt, że sędziowie nie mają gdzie się odwołać, jest zgodny z prawem unijnym. I w marcu TSUE przesłał NSA wytyczne, które miały pomóc mu to ocenić. O całej tej skomplikowanej procedurze w przystępny i zrozumiały sposób opowiedziała w podkaście „Kultury Liberalnej” mecenas Sylwia Gregorczyk-Abram związana z inicjatywą Wolne Sądy.
W ubiegły czwartek NSA ocenił. Uznał uchwały KRS wybierające nowych sędziów za nieważne. Czas wrócić na dużą salę obrad Trybunału Konstytucyjnego, w której zasiadał skład pod przewodnictwem Krystyny Pawłowicz. Że skład nie jest sądem, bo zawiera dublera, już wiemy. Teraz wiemy jeszcze jedno – wnioskodawczyni, za sprawą której rozpoczęła się ta rozprawa, nie jest sędzią, bo uchwała, która powołała ją do Izby Dyscyplinarnej, jest nieważna. (NSA nie orzekł jeszcze wprawdzie wprost o uchwale dotyczącej Małgorzaty Bednarek, jednak uchylone uchwały dotyczyły innych sędziów SN i kolej samej Małgorzaty dopiero nadejdzie). Dlatego w TK zapowiada się kolejne posiedzenie na rozprawie widmo.
Wszystkie etapy wiodące do momentu powołania na sędziego są nieważne, oprócz samego powołania. To tak, jakby obraz Małgorzaty Bednarek, pracującej w Izbie Dyscyplinarnej czy stojącej przed Krystyną Pawłowicz w sali Trybunału Konstytucyjnego, został wyświetlony gdzieś z kosmosu, bo zgodnie z prawem nie ma ona jak się w tych miejscach fizycznie urzeczywistnić. | Katarzyna Skrzydłowska-Kalukin
Królewskie akty prezydenta
Jednak to nie koniec. To, że uchwały, które powołały sędziów, są nieważne, nie oznacza, że nominacje sędziowskie do izb SN są nieważne. Ich NSA nie może uchylić. Bo sędziów powołał prezydent, a tego sąd nie może cofnąć.
Teraz już nie mamy widma, tylko widowisko hologramów. Wszystkie etapy wiodące do momentu powołania na sędziego są nieważne, oprócz samego powołania. To tak, jakby obraz Małgorzaty Bednarek, pracującej w Izbie Dyscyplinarnej czy stojącej przed Krystyną Pawłowicz w sali Trybunału Konstytucyjnego, został wyświetlony gdzieś z kosmosu, bo zgodnie z prawem nie ma ona jak się w tych miejscach fizycznie urzeczywistnić.
I na tym właśnie polega cała strategia władzy. Na nadaniu najwyższej rangi aktom mianowania wykonanym przez prezydenta. Tłumaczy nam to dr hab. Maciej Taborowski, ekspert od prawa UE, zastępca Rzecznika Praw Obywatelskich. „To jest bardzo sprytnie obmyślona argumentacja” – mówi. „Zasadza się na prerogatywie prezydenckiej, która polega na tym, że prezydent mianuje sędziów. Pomija wszystkie inne aspekty ich nominacji, także inne ważne zasady konstytucyjne, a koncentruje się wyłącznie na mianowaniu. Do tej pory, dopóki ktoś nie wpadł na pomysł, żeby traktować to jako akt porównywalny do królewskiego, mianowanie było raczej kwestią ceremonialną, wieńczącą cały proces wyboru sędziego. Liczyło się przede wszystkim to, co było wcześniej, prawidłowe ogłoszenie konkursu, procedura przed KRS, której uchwała podlegała kontroli sądowej. A teraz te elementy uważa się za nieważne. Nie jest istotne, czy dobrze ogłoszono konkurs, czy KRS działa zgodnie z prawem, czy jest nad jej aktami skuteczna kontrola sądowa. Znaczenie ma tylko to, czy prezydent mianował”.
Jak tłumaczy dr hab. Taborowski, strategia ta służy temu, by osoby, które zostały przez władze umieszczone w sądach, zostały tam nawet wtedy, kiedy oponenci machają im przepisami prawa i wyrokami instytucji unijnych. Za sprawą ostatnich wyroków pojawia się jednak w tym myśleniu pułapka.
Po wyroku w Strasburgu w sprawie odszkodowania dla producenta trawy okazuje się, że prezydencka prerogatywa, jego królewski akt nadania, nie robi wrażenia na najwyższych europejskich sądach, jeśli wcześniej coś się nie zgadza.
Po wyroku NSA opartym na wytycznych TSUE okazuje się, że królewski akt nadania nie będzie robił wrażenia na zwykłych sądach europejskich. „Prawo unijne jest w systemie prawa ponadnarodowego, co oznacza, że każdy sąd polski może pomijać to, co powiedział Trybunał Konstytucyjny czy Sąd Najwyższy, jeżeli jest to sprzeczne z prawem unijnym” – mówi Maciej Taborowski i tłumaczy dalej: „Po obu wyrokach mamy więc system prawny złożony z sędziów, którzy mogą orzekać o sprawach objętych Europejską Konwencją Praw Człowieka i w zakresie prawa unijnego, oraz dysfunkcyjnych, którzy nie mogą tego robić. A biorąc pod uwagę, że sędziowie Sądu Najwyższego rozpatrują sprawy z elementem unijnym, sąd ten będzie wydawał wyroki obarczone wadą. Na przykład Kamil Zaradkiewicz z Izby Dyscyplinarnej SN zadał pytanie w sprawie odnoszącej się do kredytów frankowych, w których stosuje się dyrektywy unijne. Z uwagi na naruszenie standardów europejskich teraz jest możliwe, że TSUE powie, że pan Zaradkiewicz tego nie może robić. Splecenie systemu strasburskiego, unijnego i polskiego jest tak zaawansowane, że nie da się go obejść za pomocą krajowych decyzji, nawet jeżeli są to orzeczenia Trybunału Konstytucyjnego”.
Jedną z takich krajowych decyzji ma być na przykład wyrok, na który czeka premier. Zapytał on TK, czy prawo unijne może być ważniejsze niż polskie. O to samo właściwie zapytała Małgorzata Bednarek. „Wnioski te służą temu, by utrzymać «dobrą zmianę» personalną w sądach” – mówi dr hab. Taborowski. „Taka droga jest krótkowzroczna, bo nasz Trybunał Konstytucyjny czy nasz Sąd Najwyższy nie mogą decydować, co zrobi sąd w Luksemburgu czy Strasburgu. Oczywiście żaden z tych trybunałów nie przyjedzie do Warszawy i nie wyrzuci tych sędziów na ulicę. Z perspektywy standardów europejskich ci sędziowie są jednak dysfunkcyjni i w znakomitej większości spraw po prostu nie powinni orzekać”.
W tej sytuacji może zadziałać Komisja Europejska i zażądać, żeby dysfunkcyjni sędziowie nie orzekali w sprawach z elementem unijnym (jest ich naprawdę większość), a jeśli nie, może nakładać kary pieniężne.
Po drugie, jak zauważa dr hab. Taborowski, jeśli państwo nie ma sądów spełniających standardy europejskie, to nie może uczestniczyć w integracji europejskiej. „System jest tak skonstruowany, że opiera się na współpracy Trybunału Sprawiedliwości Unii Europejskiej z sądami krajowymi, które są niezależne i gwarantują skuteczność prawa unijnego w porządku prawnym” – mówi. „Mają szereg mechanizmów, w tym pytania prejudycjalne do TSUE. Ponadto działają w sferze wzajemnego zaufania. Taka współpraca może tylko dotyczyć sądów spełniających europejskie standardy. Jeżeli tego nie ma, nie możemy uczestniczyć w Unii Europejskiej jako organizacji ponadnarodowej”.
Wiedząc już to wszystko, co wiemy, moglibyśmy się śmiać z nadchodzącej rozprawy widmo przed Trybunałem Konstytucyjnym i zacierać ręce na myśl o obywatelach wygrywających w Strasburgu, gdyby nie to, że państwo polskie będzie ponosić z tego powodu koszty. I to tylko dlatego, że koalicja rządząca chciała mieć swoich ludzi w sądach.
Więcej argumentów na rzecz tego, że TK nie spełnia wymogów sądu tu: https://www.rpo.gov.pl/sites/default/files/Uzupelniajace_%20stanowisko_14.04.2021.pdf].
Zdjęcie wykorzystane jako ikona wpisu: Philippe Rouzet, źródło: flickr;