Według idealnego scenariusza, sprawy powinny wyglądać następująco: podatek węglowy (którego nie mamy) albo stopniowy wzrost cen uprawnień do emisji dwutlenku węgla podnosi ceny energii z paliw kopalnych. Przez doliczenie „ukrytego rachunku” za zanieczyszczanie powietrza i niszczenie klimatu, niskoemisyjne źródła stają się coraz bardziej konkurencyjne, a wysokoemisyjne są wypychane z rynku. Po pewnym czasie okazuje się, że sektor paliw kopalnych jest po prostu nieopłacalny – to nieuchronne. Stopniowo więc odpływają z niego inwestycje i drożeje kapitał (czyli na przykład uzyskanie kredytu na budowę nowej elektrowni węglowej staje się w Europie praktycznie niemożliwe). Fundusze inwestycyjne oraz inni gracze na rynkach finansowych – jeśli jeszcze nie nakazała im tego jakaś „rada etyczna” – pozbywają się „nieekologicznych aktywów” ze swojego portfela. Wiedzą, że w dłuższej perspektywie to towar trefny, którego lepiej unikać. W dłuższej perspektywie.
No właśnie, ale co z perspektywą krótszą i średnioterminową? Co właściwie oznacza „w dłuższej perspektywie”? Czy mówimy o roku 2030 czy o 2050? Bo jeśli o tym drugim, to paliwa kopalne mają jeszcze całkiem sporo czasu na zwrot niejednej inwestycji.
Z punktu widzenia ochrony klimatu, moment, w którym paliwa kopalne powinny zostać wygaszone, był wczoraj, a w najbardziej łagodnym wydaniu jest to najbliższe kilka lat, w których powinniśmy skupić się na zapewnieniu alternatywnych, bezemisyjnych źródeł energii oraz rozwijaniu miejsc pracy dla czekających na zwolnienia pracowników wygaszanego sektora.
Jednak różne czynniki, przede wszystkim opieszałość polityków, ale też koszty społeczno-ekonomiczne gwałtownej transformacji czy, w niektórych przypadkach, ograniczenia techniczne wciąż przesuwają horyzont „dłuższej perspektywy”. Zgodnie z przyjętym niedawno dokumentem strategicznym „Polityka Energetyczna Polski do 2040 r.” (PEP 2040), miejsce dla węgla i gazu w polskiej energetyce będzie jeszcze po 2050 roku.
Brak wizji i kunktatorstwo polityków spełniających oczekiwania sektora energetycznego tworzy swego rodzaju transformacyjną „szarą strefę”. Przez najbliższe dziesięć, dwadzieścia, a może nawet trzydzieści lat niektóre elektrownie na paliwa kopalne będą mogły w niej dalej funkcjonować. Pomagają w tym często pozbawione racjonalnego uzasadnienia, ale wymuszane przez firmy energetyczne rozwiązania „przejściowe” – jak chociażby tak zwane „rynki mocy”, których działanie wyjaśniałem na łamach „Kultury Liberalnej” kilka miesięcy temu.
W tej szarej strefie – mając odpowiednie rozeznanie, trochę kapitału i łut szczęścia – idąc pod prąd dekarbonizacyjnym trendom, wciąż da się nieźle zarobić. Ekstremalnym przykładem takiego klimatycznego pasożytnictwa jest czeski Energetický a průmyslový holding (Holding energetyczny i przemysłowy – EPH). Jak pokazuje analiza opublikowana właśnie przez zespół czeskich badaczy z Uniwersytetu im. Masaryka w Brnie [1], ta założona w 2009 roku firma swoim tempem i skalą wzrostu przypomina „garażowe” startupy z Doliny Krzemowej.
Prezesem spółki jest biznesmen Daniel Křetínský (ur. 1975), większościowy udziałowiec EPH, który dzięki błyskotliwej ekspansji firmy stał się nie tylko jednym z najbogatszych Czechów, ale także w 2016 roku miliarderem dolarowym.
W roku 2019 EPH wyceniała swoje aktywa na 16 miliardów dolarów i była drugą największą spółką energetyczną w Czechach. Co jednak najważniejsze z punktu widzenia dekarbonizacji, w ciągu niecałej dekady stała się jedną z dziesięciu największych firm energetycznych w Europie pod względem sumy mocy należących do niej elektrowni (a ma też kopalnie, udziały w gazociągach i magazynach gazu, firmy dystrybucyjne energii elektrycznej). Jakie elektrownie należą do EPH? Łatwo to odgadnąć, jeśli dodamy, że jest też aktualnie drugim największym emitentem gazów cieplarnianych w europejskim sektorze energetycznym. A to dlatego, że EPH od początku skupowała przede wszystkim najbrudniejsze aktywa węglowe.
Schemat działania EPH jest prosty. Ponieważ w „długiej perspektywie” elektrownie węglowe są skazane na upadek, ich wartość spada. Jak wiadomo, w biznesie najlepiej kupić tanio i sprzedać drogo, a jeśli się nie da – drugą opcją jest kupić tanio i wycisnąć jak cytrynę. To właśnie robi Křetínský, nazywany przez czeskich ekologów i niezależnych dziennikarzy „węglowym baronem”. EPH na starcie wszedł w posiadanie kilku elektrowni, elektrociepłowni i kopalń w Czechach. W 2010 roku rozpoczął ekspansję zagraniczną, najpierw w Niemczech, gdzie przejął holding kopalń MIBRAG oraz saską Saale Energie, oraz w Polsce, gdzie na początek kupił Kopalnię Węgla Kamiennego „Silesia”. W obu krajach EPH stopniowo się rozrastał, w Niemczech przejmując na przykład wszystkie aktywa szwedzkiego Vattenfalla i stając się tym samym większościowym udziałowcem właściwie wszystkich kopalń i elektrowni na węgiel brunatny na wschodzie tego kraju. Następne w kolejności były Słowacja, Węgry, Wielka Brytania, Irlandia, Włochy i Ukraina.
Ale jakie właściwie soki można z takich cytryn wycisnąć? Po pierwsze, EPH wciąż zarabia na sprzedaży energii. Mało ambitne plany dekarbonizacji oraz ustalanie przez polityków całkowicie anty-klimatycznych, a na dodatek sprzecznych z rachunkiem ekonomicznym dat wyjścia z węgla (jak 2038 w przypadku Niemiec czy 2049 w przypadku Polski) dają brudnym aktywom EPH wiele lat na zwrot inwestycji.
Jakby tego było mało, kiedy rosnące ceny emisji i rozwój odnawialnych źródeł energii wypychają elektrownie węglowe z rynku energii elektrycznej, pojawianie się różnego rodzaju dopłat i rynków mocy staje się dla zakładów należących do EPH nowym źródłem zysku. W przypadku braku rynku mocy, można wciąż domagać się od rządu rekompensat za przedwczesne wyłączanie elektrowni. Na takie rozwiązanie EPH naciska w Niemczech.
Jak pokazują Černoch, Osička i Mariňak w swojej analizie, model biznesowy EPH to swego rodzaju zakład przeciwko szybkiej dekarbonizacji, który firma – jak na razie – wygrywa. Sam prezes Křetínský unika rozgłosu, bo im ciszej wokół jego holdingu, tym łatwiej o dogodne regulacje i przedłużanie „dłuższej perspektywy” dekarbonizacji.
Niestety, polska strategia energetyczna, czy raczej jej brak, tworzy idealne warunki do rozwoju tego typu „klimatycznych pasożytów”. Tylko bardzo jasny i stanowczy sygnał dotyczący redukcji emisji w krótkim terminie – a nie po 2040 roku, jak dziś zakłada rząd PiS – może temu zapobiec. Teraz to od konsumentów, którzy są przecież także wyborcami, zależy, jaki będzie w Polsce klimat dla klimatycznych pasożytów takich jak EPH.
Przypis:
[1] Filip Černoch, Jan Osička i Sebastian Mariňak, „The «coal villain» of the European Union? Path dependence, profiteering and the role of the Energetický a průmyslový holding (EPH) company in the energy transition”, „Energy Research & Social Science”, 76, 2021.