Tomasz Sawczuk: Patrząc ekonomicznie, czy Polska potrzebuje Funduszu Odbudowy?

Ignacy Morawski: Oczywiście, że tak. Trudno mi sobie wyobrazić, żeby odpowiedź była inna. Przede wszystkim oznacza to dla nas transfer kapitału netto – mówiąc w uproszczeniu, otrzymujemy pieniądze, dzięki którym możemy zwiększać zdolności produkcyjne.

Z prognoz wynika, że już zaraz gospodarka będzie szybko rosnąć. Czy dodatkowa stymulacja jest w tej sytuacji potrzebna?

Te pieniądze są bardzo potrzebne także z punktu widzenia kalkulacji makroekonomicznej. Z dwóch powodów. Jeden dotyczy sytuacji bieżącej, a drugi tego, co będzie działo się w najbliższej dekadzie.

Jeżeli chodzi o pierwszą sprawę, kryzys pandemiczny spowodował ubytek dochodu. Gdyby nie pandemia, to pewnie mielibyśmy PKB wyższe około 5–6 procent niż mamy. I oczywiście, moglibyśmy nadrobić to sami w przeciągu paru lat bez pomocy z zewnątrz. Ale Fundusz Odbudowy pomoże nam szybciej nadrobić straty po kryzysie ekonomicznym. Drugi powód jest taki, że Polska wciąż ogromnie potrzebuje inwestycji infrastrukturalnych, a szczególnie w obszarze transformacji energetycznej, która jest gigantycznym projektem cywilizacyjnym, na który nie jesteśmy gotowi. Fundusz ułatwi nam poradzenie sobie z tym wyzwaniem.

Jeśli przyjąć, że jest już po kryzysie, to czy te pieniądze nie przychodzą za późno? 

Z tym bym się zgodził. Amerykanie wcześniej wsparli gospodarkę i tam ożywienie jest szybsze, za co płacą cenę podwyższonej inflacji. Ale o tej cenie było wiadomo od dawna. Tego rodzaju stymulacja jest potrzebna, ponieważ kryzys pandemiczny powoduje ogromną niepewność. Tymczasem stymulacja fiskalna po kryzysie pozwala tę niepewność ograniczyć. Daje przedsiębiorstwom perspektywę, że dochody będą rosły szybciej. I dzięki temu ożywienie inwestycji przyjdzie wcześniej.

Podam przykład, który to potwierdza. Mimo ze wstrząs gospodarczy w czasie pandemii był największym wstrząsem na świecie od czasu II wojny światowej, ożywienie inwestycyjne jest szybsze niż po jakiejkolwiek recesji w przeszłości. Mówię to na podstawie sytuacji w Stanach Zjednoczonych, bo te dane już mamy. Myślę, że to samo będzie w Europie. Dzięki temu wyjdziemy z tego kryzysu szybciej niż z poprzednich.

W prasie ekonomicznej jest jednak pełno informacji o tym, że w różnych branżach popyt przewyższa obecnie podaż – czyli ludzie chcą kupować, tylko nie ma komu produkować. Jak to rozumieć? 

Ożywienie gospodarcze na świecie jest dużo szybsze od oczekiwań. Ten fakt wynika między innymi ze stymulacji fiskalnej. W USA czują napływ popytu i to od dawna. Tak samo jest w Chinach, czyli drugiej największej gospodarce świata. Jednocześnie pandemia spowodowała, że na pewnych rynkach pojawiły się niedobory, ponieważ nie były one przygotowane na tak gigantyczne wahania – najpierw załamanie gospodarcze, a potem szybkie ożywienie.

Rynki na świecie funkcjonują w oparciu o łańcuchy dostaw działające jak szwajcarski zegarek. Wszystko przyjeżdża co do godziny z fabryki, która jest daleko – na przykład w Chinach czy w Polsce – według dokładnego planu godzinowego, z dokładnym planem dotyczącym przetworzenia i wysłania do kolejnego odbiorcy. Ten system ma swoją angielską nazwę just in time – wszystko jest na czas. Nagle ten napięty łańcuszek zaczyna się zrywać. I jest na przykład problem z kontenerami, polegający na tym, że one zbyt wolno wracały do portów wyjściowych, ponieważ w wielu miejscach na świecie trwały lockdowny… Uważam natomiast, że to jest zjawisko przejściowe. To nie jest tak, że mamy ogółem za dużo popytu w gospodarce. Teraz system gospodarczy ma po prostu problemy z dostosowaniem się do sytuacji, ale to będzie trwało kilka kwartałów.

Czyli z czasem wszyscy i tak sprzedadzą to, co mieli sprzedać? Jaka jest w takim razie rola pakietów stymulacyjnych?

Odróżnijmy dwie sprawy. Przede wszystkim, bez stymulacji fiskalnej w czasie kryzysu, która trwa już od dłuższego czasu, w ogóle nie byłoby tego ożywienia, które obserwujemy. W USA wpompowano w gospodarkę bardzo dużo pieniędzy, a teraz jeszcze dosypują do pieca. W Chinach podobnie było w zeszłym roku – bardzo mocno zwiększono inwestycje infrastrukturalnie. W Europie może w mniejszym stopniu wspierano popyt, ale było bardzo dużo pomocy płynnościowej – czyli firmy dostały gotówkę. To dla ludzi nie jest intuicyjne, ale w konsekwencji zasoby gotówkowe polskich firm i gospodarstw domowych są dużo wyższe niż były przed kryzysem! A jednocześnie jest prawdą, że wiele firm straciło na tym kryzysie, a wiele osób straciło życie.

I teraz drugie pytanie, które jest zasadne: patrząc w przyszłość, czy przypadkiem nie dosypujemy za dużo do tego pieca? To pytanie dotyczy w szczególności USA, gdzie stymulacja jest naprawdę duża, dwukrotnie większa niż w Europie.

I jak jest?

Powiem tak: odpowiedź na ten kryzys wynika z porażki odpowiedzi na kryzys finansowy z 2008 roku. Jeżeli wyobrazimy sobie wzrost gospodarczy jako ścieżkę, która idzie pod górę, to generalnie doświadczenie pokazuje, że zdolności wytwórcze w krajach rozwiniętych zwiększają się średnio o jakieś 2 procent rocznie. Jak przychodzi kryzys, to zaczynamy od tej ścieżki odchodzić. I po kryzysie finansowym trajektoria dochodu spadła poniżej tej ścieżki potencjalnej. Realny dochód już nie wrócił na tamtą ścieżkę, ponieważ po kryzysie finansowym panowało przekonanie, że trzeba jak najszybciej ograniczyć długi – czyli rządy powinny szybko redukować deficyty. To sprawiło, że popyt był trwale niski. Koniec końców, przyczyniło się to do wstrząsów politycznych na świecie, takich jak brexit czy Trump, a także przemiany polityczne w Polsce. Wszystko to było w pewnej mierze funkcją oszczędności fiskalnych dokonywanych po 2010 roku.

A teraz, inaczej niż wtedy, ludzie zarządzający gospodarką doszli do przekonania, że trzeba zrobić odwrotnie, czyli dosypywać do pieca, aż do momentu kiedy gospodarka wróci na swoją potencjalną ścieżkę rozwoju. Bo jak nie wróci, to będziemy mieli kolejne rewolucje polityczne, a także rozpad międzynarodowych więzi handlowych. I mamy ogromną mobilizację, żeby przywrócić gospodarkę na przedkryzysową ścieżkę wzrostu.

Zdjęcia: Markus Spiske, źródło: Unsplash;

Porozmawiajmy teraz o Funduszu Odbudowy i Krajowym Planie Odbudowy. Czy unijny Fundusz Odbudowy to krok w stronę europejskiej mission economy, o której pisała ostatnio Mariana Mazzucato?

Do pewnego stopnia tak. Przypomnę, że Mazzucato proponuje sposób myślenia o gospodarce przez pryzmat misji – czyli mamy organizować politykę gospodarczą wokół wielkich celów cywilizacyjnych, podporządkowując im politykę gospodarczą. Do tego polityka gospodarcza powinna tworzyć rynki dla nowych technologii poprzez zamówienia i umowy z sektorem prywatnym.

Widzę takie elementy widzę w Funduszu Odbudowy i programie Next Generation, ponieważ taką misją jest na pewno redukcja emisji gazów cieplarnianych. Uważam, że jest to największa współcześnie rewolucja gospodarcza, ze względu na fakt, że wymaga radykalnych zmian w technologiach produkcji, a także wprowadzenia technologii, których jeszcze nie ma. Wymaga zatem zmian struktury produkcji na bardzo wielką skalę. Powiedziałbym, że nie było po wojnie tak dużej zmiany w strukturze gospodarki wywołanej regulacyjnie. W obszarze zielonej energii jest to rzeczywiście mission economy. W innych obszarach jest tego mniej.

Niektórzy mówią, że to jest nowy Plan Marshalla. Mówi się też, że jest to zmiana w architekturze gospodarczej oraz ideowej Unii Europejskiej. To prawda? 

Moim zdaniem to porównanie do Planu Marshalla jest bardzo ciekawe – bo w rzeczywistości w ogóle nie ma porównania z Planem Marshalla!

Dlaczego?

Pieniądze, które otrzymujemy współcześnie z UE, są nieporównanie większe od Planu Marshalla. Jeśli podliczyć Fundusz Odbudowy oraz tradycyjne fundusze unijne, to jest tego dużo więcej.

Jest to na pewno wzmocnienie integracji europejskiej. I dlatego niektóre antyeuropejskie siły polityczne tego nie chcą. Tak jak obecnie kraje Europy są do siebie przywiązane łańcuchem, to teraz dokładamy do tego jeszcze kilka kłódek. Tradycyjny budżet Unii Europejskiej jest właściwie bezdeficytowy – Unia wydaje tyle pieniędzy, ile dostaje w składkach z państw członkowskich. Teraz po raz pierwszy w historii Unia Europejska dokona emisji obligacji gwarantowanych przez państwa członkowskie na bardzo dużą skalę. Program Next Generation działa zatem inaczej niż tradycyjny budżet UE. Unia wyemituje obligacje i następnie ten dług będzie spłacany w latach 2028–2058. To sprawia, że jeżeli komuś przyjdzie do głowy, żeby wyjść z Unii Europejskiej, będzie to trudniejsze, bo wzajemnych zobowiązań finansowych będzie więcej. W praktyce państwa będą prawdopodobnie płaciły dodatkową składkę albo pojawią się paneuropejskie podatki, na przykład podatek cyfrowy albo węglowy.

A może Fundusz Odbudowy zwiększa suwerenność Polski? Dostajemy pieniądze, nasze długi gwarantują inne państwa, a możemy sami wydać pieniądze tak, jak chcemy. 

Na pewno swoboda wydawania pieniędzy jest większa niż do tej pory. To zresztą wywołuje w Polsce pewne obawy, że PiS przepuści te pieniądze przez zaprzyjaźnione spółki i powstanie nowa oligarchia finansowa, uzależniona od jednej partii, podobnie jak na Węgrzech. Ale przypomnijmy, że otrzymanie pieniędzy było możliwe dzięki wprowadzeniu klauzuli praworządności, która ogranicza suwerenność państw. W związku z tym rośnie możliwość ingerencji UE w rozwiązania instytucjonalne w poszczególnych krajach.

Opozycja w Polsce ostrzega od pewnego czasu przed rosnącą inflacją. Wspomniałeś wcześniej o tym, że wzrost inflacji to cena za ożywienie gospodarcze. Jakie będzie to miało konsekwencje? Czy mamy się czego obawiać?

Żeby odpowiedzieć na to pytanie, musimy najpierw zastanowić się, z czego bierze się obecny wzrost inflacji. W czasie kryzysu w praktycznie wszystkich krajach rozwiniętych podjęto decyzję, że za wszelką cenę należy bronić zatrudnienia i firm. W związku z tym doszło do spadku aktywności gospodarczej, była mniejsza ilość wytwarzanych dóbr i usług, a jednocześnie mocno wzrosły dochody ludności. W konsekwencji zwiększyła się stopa oszczędności, czyli część naszych dochodów, których nie przeznaczamy na bieżącą konsumpcję. Szacowałbym, że polskie gospodarstwa domowe mają około 140 miliardów złotych więcej płynnych aktywów finansowych, niż miałyby, gdyby nie kryzys. To tworzy bardzo duży potencjał popytowy w momencie wychodzenia z kryzysu. W tym momencie przyspieszenie popytu może być znacznie większe niż możliwości podażowe gospodarki – a to powoduje, że inflacja wzrośnie i już rośnie.

W pewnym sensie jest to cena, którą płacimy za to, że ludzie nie stracili pracy. Szacowałbym, że w Polsce pracę z tytułu pandemii straciło około 100 tysięcy osób, czyli relatywnie niedużo. Myślę, że bez działań pomocowych pracę straciłoby ponad 1 milion osób, co oznaczałoby w wielu przypadkach złamane kariery i złamane życie, dla wielu przedsiębiorców utratę majątku, a dla wielu młodych osób utratę potencjału dochodowego. Koszty społeczne byłyby ogromne. Jeżeli ktoś chce mi powiedzieć, że wzrost inflacji z 2,5 procent do 4,5 procent to jest straszna rzecz w porównaniu z tym scenariuszem alternatywnym, to przykro mi, ale nie dam się do czegoś takiego przekonać.

Czy jest ryzyko, że inflacja wzrośnie bardziej?

Gdyby inflacja miała wymknąć się spod kontroli, to ten bilans kosztów mógłby się zmienić. Gdyby była dwucyfrowa, wszystko mogłoby wyglądać inaczej. Ale moim zdaniem takie ryzyko nie jest wysokie. Podejrzewam, że będzie ona podwyższona przez najbliższy rok, może nawet 5–6 procent, a później będzie trochę niższa, ale wciąż wyższa niż średnio w ostatnich 10 latach. W momencie, kiedy gospodarka zacznie kręcić się na solidnych obrotach, banki centralne zaczną ograniczać inflację. Nie będą chciały przereagować, więc prawdopodobnie mogą zareagować w niedostateczny sposób. Będzie to kosztowne dla ludzi, ale powiem tak: zawsze liczą się nie tylko koszty, ale koszty i korzyści. Jak ktoś idzie do sklepu i wydaje 1000 złotych na telewizor, to poniósł koszt czy nie? Oddał 1000 złotych, ale dostał telewizor. Gdyby spalił te tysiąc złotych, to by było nierozsądne – a tak ma coś w zamian. Jeśli weźmiemy pod uwagę korzyści działań antykryzysowych i koszty w postaci umiarkowanie podwyższonej inflacji, to rachunek jest jednoznacznie pozytywny.

Jednocześnie trzeba pamiętać o tym, że z politycznego punktu widzenia inflacja to będzie w najbliższym czasie właściwie jedyny poważny temat ekonomiczny, którego będzie mogła chwycić się opozycja. Nie dziwi mnie, że opozycja to robi. Dziwiło mnie raczej, że w czasie kryzysu krytykowała nadmierny deficyt – kiedy chodziło o ratowanie miejsc pracy i firmy. Z kolei, politykom opłaca się mówić o wysokich cenach, bo jest to temat, który bezpośrednio dotyka ludzi. Jako osoba z doświadczeniem w mediach mogę powiedzieć, że ludzie klikają na tematy związane z inflacją – więc to się będzie kręciło.