Z terminem „polityka historyczna” po raz pierwszy zetknąłem się w 2005 roku, gdy prowadziłem w archiwum IPN badania nad więźniami politycznymi. Jesienią tamtego roku Jarosław Kaczyński rozpoczynał swą pierwszą kadencję jako premier i hasło to było obecne wszędzie, zawsze powiązane z odkrywaniem prawdy i obsesją na punkcie archiwów jako narzędzi umożliwiających demaskowanie zdrajców.

Po 2015 roku uwaga została przekierowana ze zdrajców na bohaterów. Zamiast polowania na „Bolka” mamy gloryfikowanie „Burego”. Poszukiwanie wrogów trwa nadal, ale teraz celem stali się historycy, którzy swoimi działaniami podobno szkodzą dobremu imieniu Polski. Czytając uzasadnienie wyroku wydanego w zeszłym tygodniu w sprawie Jana Grabowskiego i Barbary Engelking, każdy poważny historyk z przerażeniem mógł zareagować na stwierdzenie sądu, że obwiniając Polaków za „zabijanie Żydów i zajmowanie ich majątków podczas II Wojny Światowej”, przedstawiali oni „drastycznie nieprawdziwy obraz Polski”. W jednym z poprzednich tekstów dla „Kultury Liberalnej” pisałem, że Polacy dopuszczali się takich czynów i żaden historyk nie powinien musieć walczyć w sądzie o prawo do pisania tak, jak prof. Jan Grabowski, prof. Barbara Engelking i wielu innych.

Mimo to uważam, że prowadzenie polityki historycznej jest ważne dla każdego kraju. Większość państw stara się to robić, ale my – współcześni obywatele zglobalizowanego świata – wolimy się do tego nie przyznawać. Mamy systemy edukacyjne, w których historia jest obowiązkowym przedmiotem, a dzieci śpiewają pieśni o bohaterach naszej przeszłości. Mamy święta państwowe, pomniki i budynki upamiętniające ludzi, których podziwiamy i o których chcemy, aby pamiętano. Polityka historyczna kształtuje życie państwa jako narodu.

Zarządzanie historią z poziomu lokalnego może prowadzić do katastrofy. Dla przykładu, z powodu dosyć dziwacznej konstrukcji amerykańskiego rynku wydawniczego, większość krajowego rynku podręczników do liceów jest tam zdominowana przez Texas State Board of Education – Stanową Radę Edukacji w Teksasie. W 2007 roku prawicowy dentysta o zerowej wiedzy historycznej przejął kontrolę nad tą Radą i usiłował doprowadzić do przedstawiania biblijnej wersji powstania świata jako faktu w podręcznikach szkolnych. Podczas pandemii z kolei Rada Szkół San Francisco zadecydowała o usunięciu nazwisk „rasistowskich” patronów z publicznych szkół w mieście. Wśród „rasistów” znaleźli się między innymi Abraham Lincoln i Jerzy Waszyngton.

Gdy w kraju brakuje centralnej polityki historycznej, tego typu lokalne wypaczenia mogą mieć konsekwencje w skali krajowej, tak jak w przypadku pomników upamiętniających postaci z wojny secesyjnej. Niedawno byłem w Georgii i jechałem „Autostradą 600 nieśmiertelnych”. Nigdy wcześniej nie słyszałem o tych bohaterach. Okazało się, że byli to żołnierze Konfederacji przetrzymywani na przełomie 1864–1865 roku w pobliskim forcie. W takich chwilach człowiek tęskni za centralną polityką historyczną, dzięki której czczenie konfederatów i garstki przypadkowych zdrajców w przestrzeni publicznej byłoby znacznie trudniejsze.

Amerykańska niechęć do polityki centralnej przypomina amerykańską niechęć do mówienia o jakiejkolwiek polityce przemysłowej. Oczywiście, mamy ją: stawiamy na przemysł naftowy, budownictwo i globalne korporacje. Ale w naszej debacie publicznej „polityka przemysłowa” brzmi podejrzanie blisko idei sowieckiej gospodarki centralnie planowanej. Z pogardą patrzymy na Chiny – jakbyśmy uważali, że zwycięstwo w tym konkretnym wyścigu nie jest warte poświęcania naszych wartości.

Na przykład wspieranie energii słonecznej jest właśnie tym, co zrobiliby komuniści. Tak samo jest z historią: według nas inne kraje fałszują swoją przeszłość, ale my zostawiamy ją w spokoju. Wystarczy jednak zatrzymać się przed jakimkolwiek urzędem pocztowym w Stanach Zjednoczonych: obok flagi narodowej znajduje się flaga przedstawiająca jeńca wojennego, z głową pochyloną w udręce, który stoi przed wieżą strażniczą i drutem kolczastym. Prawo federalne nakazuje jej wywieszanie, pomimo że w rzeczywistości nie ma żadnych amerykańskich jeńców wojennych w Wietnamie ani nigdzie indziej. Te mityczne postacie to nasi żołnierze wyklęci.

Dlaczego więc nie możemy mieć polityki historycznej, która działa? Która sprawi, że nasze pomniki nie będą nas zawstydzać, która nie będzie nas zmuszała do czczenia faszystów i innych wyimaginowanych bohaterów i która wskaże uczniom i uczennicom właściwy kierunek?

Ograniczają nas dwa podstawowe nieporozumienia: po pierwsze, przekonanie, że proces odkrywania historii można kontrolować. Historia jako całość podlega ponownej ewaluacji w momencie, gdy odkrywamy nowe informacje. Dlatego prawdziwa polityka historyczna wymaga otwartości na nową ocenę, a nawet na rewizję przekonań o przeszłości. Taka korekta może niekiedy sprawić, że nasi bohaterowie albo cenne dla nas wspomnienia zostaną ukazane w gorszym świetle. Innym razem jej wynik będzie dla nas pozytywny. Do 2015 roku Polska otrzymywała zazwyczaj te „pozytywne korekty” – świat dowiadywał się więcej o Polakach, którzy chronili Żydów w czasie wojny, czy o tych, którzy nie bali się mówić o najciemniejszych rozdziałach własnej historii.

Drugim nieporozumieniem jest mieszanie historii z prawem. Wyrok przeciwko prof. Grabowskiemu i prof. Engelking jest, po wielu wcześniejszych próbach wymierzonych w prof. Jana Tomasza Grossa, pierwszym sukcesem „sądownictwa historycznego”.

Warto pamiętać, że prawne koncepcje prawdy bardzo różnią się od jej historycznego rozumienia. Prawda historyczna podlega ciągłej ewaluacji, interpretacji i korekcie, podczas gdy prawda, o której orzeka sąd, musi być jednoznaczna i ostateczna. Dlatego właśnie wszelkie próby decydowania o prawdzie historycznej w sądzie – jak w uzasadnieniu w sprawie Grabowskiego i Engelking – będą zawsze wyglądać niedorzecznie i kończyć się porażką.

 

* Zdjęcie użyte jako ikona wpisu: Adam Guz / Kancelaria Premiera / flickr.com