Diana Dąbrowska: Łączy pana niezwykła więź z powieścią Jacka Londona. Po raz pierwszy trafiła ona w pana ręce 20 lat temu. Czemu zdecydował się pan przenieść ją na duży ekran akurat teraz?

Pietro Marcello: „Martina Edena” podarował mi 20 lat temu mój współscenarzysta Maurizio Braucci. Od momentu pierwszej lektury wiedziałem, że jeśli zostanę filmowcem, dokonam adaptacji tej powieści. Książka Jacka Londona to właściwie manifest na cześć wszystkich tych, którzy są samoukami. Którzy doszli do czegoś sami, znacząco podwyższyli swój poziom społeczny, intelektualny własną pracą. Ale jest też w niej obecna ważna przestroga – główny bohater emancypuje się za sprawą kultury, ale też pada jej ofiarą. Przemysł kulturalny potrafi stworzyć nie tylko Prometuszy, ale też Narcyzów. Takim narcyzem jest właśnie Martin.

Materiały dystrybutora Aurora Films

Zaproponował pan w swojej ekranizacji „Martina Edena” znaczące zmiany. Nie jest to klasyczna adaptacja. Przenosi pan akcję ze Stanów Zjednoczonych na Stary Kontynent, z Oakland do Neapolu…

Pochodzę z Campanii, większość życia spędziłem właśnie z Neapolu. To był naturalny wybór. Potrzebowaliśmy miasta portowego, a to było najbliższe mojemu sercu. Znam doskonale topografię miasta, umiem pokazać jego blaski i cienie, piękno i brud. Ale – co równie ważne – we włoskiej literaturze nie ma takiej tradycji „opowieści o amerykańskiej żegludze”, jak te, które pisał Jack London. „Martin Eden” nie jest zresztą tak znany we Włoszech jak chociażby „Biały Kieł”.

Nie tylko przenieśliśmy miejsce akcji, ale również przenieśliśmy się znacząco w czasie. Zależało nam najbardziej, aby przekazać esencje powieści, która materializuje się w osobie i wyborach tytułowego bohatera. Wybory indywidualne Martina nachodzą na wielkie przemiany XX wieku – różne „izmy”, które na przemian go zdominowały i doprowadziły też do katastrof. Podjęliśmy się w sumie bardzo trudnego zadania – opowiedzieć o różnych ideologiach, starając się ostatecznie nie zrobić filmu ideologicznego. Uciekaliśmy zatem od jednej formy, od jednej reprezentacji – nasz film jest eklektyczny, „w czasie” i zarazem „poza czasem”.

Materiały dystrybutora Aurora Films

Podobnie jak bohater Londona, pan również jest samoukiem. Czy czuje pan rodzaj specjalnej więzi z bohaterem?

To prawda, jestem samoukiem. Przez lata byłem też nauczycielem w liceum. W młodości chciałem zaś zostać malarzem, ale zabrakło mi talentu. Nie studiowałem w szkole filmowej, a robię filmy. Podobnie jak Eden. Ale nie utożsamiam się z Martinem. Bohater ostatecznie zdradza „swoich”, swoje korzenie, swoją klasę społeczną. Staje się postacią negatywną, antybohaterem. Nie uczy się na błędach swoich poprzedników, nie wyciąga żadnych konsekwencji. Zapomina o tych, którzy pomogli mu przetrwać trudne czasy przed osiągnięciem sukcesu, bogactwa. Martin staje się pyszałkowaty, samolubny, zepsuty wręcz. Staraliśmy się to oddać na poziomie charakteryzacji Luki Marinellego, który w drugiej połowie filmu staje się po prostu brzydki, przyżółkły.

Choć miłość była tym pierwszym impulsem do zmiany, Martin tak naprawdę o niej zapomina…

Nie rezygnowaliśmy z tej „linii romantycznej”, aczkolwiek nie jest ona w naszym filmie najważniejsza. Nasz Martin po pewnym czasie zaczyna kochać przede wszystkim siebie samego, a nie drugiego człowieka. I to go też gubi na polu własnej twórczości. W momencie, gdy bohater traci kontakt z rzeczywistością, spotyka go podwójna klęska. Staje się nie tylko „cieniem samego siebie”, ale też gorszym artystą, który nie potrafi dotrzeć już do swoich fanów. Nie jest w stanie zaspokoić ich emocjonalnych potrzeb, bo sam jest wyzuty z emocji.

W książce Jacka Londona obecna jest ważna przestroga – główny bohater emancypuje się za sprawą kultury, ale też pada jej ofiarą. Przemysł kulturalny potrafi stworzyć nie tylko Prometuszy, ale też Narcyzów. Takim narcyzem jest właśnie Martin. | Pietro Marcello

Do świata filmu dostał się pan za sprawą dokumentów. Dopiero od niedawna przeszedł pan na stronę fabuły. Za sprawą udziału „Martina Edena”, na festiwalu w Wenecji można wręcz powiedzieć, że dostał pan dostrzeżony przez „mainstream festiwalowy”.

Nie zależy mi na nagrodach, choć muszę docenić fakt, że dla takich twórców niszowych jak ja festiwale mają nieocenioną wartość. Dostrzeżono moją twórczość właśnie na festiwalach. To nie znaczy jednak, że traktuję realizację filmów fabularnych jako swoisty „punkt dojścia”. Z powołania czuję się właśnie dokumentalistą, obserwatorem, interpretatorem zdarzeń. Dalej będę tworzył dokumenty, zresztą mój następny film takim właśnie jest. To dokument na cześć wielkiego włoskiego artysty Lucia Dalli [„Per Lucio”, 2021]. Zresztą kino to w moim przekonaniu „szuka nieczysta”, wiecznie uzależniona od cudzych wpływów – literackich, malarskich… Tylko nieliczni twórcy, tak jak na przykład Jean Vigo czy Aleksander Dowżenko było w stanie uczynić z niej prawdziwą sztukę.

Jest pan niezwykle surowy. Nikt z pańskich rodaków nie uczynił z kina prawdziwej sztuki?

Praca neorealistów była ważna. Estetyka łączyła się u nich z etyką. Neorealiście edukowali społeczeństwo. To, co robili, było „po coś”. Ale jeśli mam być szczery, myślę, że kino osiągnęło swoje wyżyny jako sztuka jeszcze w okresie kina niemego, przed przełomem dźwiękowym. Słowo mówione doprowadziło do kina okrutną dosadność. Ale muszę pani powiedzieć, że cenię sobie twórców polskiego kina, w szczególności Wajdę i Kieślowskiego. Uważam, że Wajda był w stanie odnaleźć poezję w portretowaniu wydarzeń historycznych. Jestem również pod wrażeniem waszej bogatej tradycji malowania plakatów, uważam, że właśnie tak powinien był wyglądać plakat do „Martina Edena”, w tym właśnie stylu.

Materiały dystrybutora Aurora Films

W „Martinie Edenie” jesteśmy w stanie dostrzec wyraźne przebłyski tej natury dokumentalisty. Do tkanki narracyjnej wplótł pan różne ujęcia archiwalne.

Te obrazy były dla mnie niezwykle ważne, aby móc zakotwiczyć film w XX wieku. Stosuje je niekiedy jako ilustracja i uzupełnienia, ale również kontrapunktowo. Bardzo dużo z tego, co wybrałem, pokazuje, jak dynamiczny i przepełniony przemocą był ten wiek. Czerpałem z bardzo różnych europejskich archiwów, nie ograniczałem się do Włoch. Weźmy na przykład sceny archiwalne przedstawiające masowe palenie książek. To obrazy z czasów nazistowskich. Niszczono wszelką literaturę, której linia ideologiczna nie była zgodna z ówczesnym reżimem. Co ciekawe, wśród tych książek był również „Martin Eden”.

Wspomniał pan o Kieślowskim. Polski reżyser również przeszedł z dokumentu do fabuły. W pewnym momencie kariery zrozumiał, że lepiej jest zatrudniać aktorów, którzy będą płakać za pieniądze, niż wywoływać w „prawdziwych ludziach”, potencjalnych bohaterach jego filmów, emocje, które z nimi zostaną. Kieślowski czuł się odpowiedzialny za drugiego człowieka.

Kieślowski był bardzo mądrym człowiekiem.

Materiały dystrybutora Aurora Films

Ikona wpisu: Pietro Marcello, fot. Giovanna Gorassini