Jego rodzina mówiła po żydowsku jak moja, ale on tylko po polsku jak ja, bo nasze matki wierzyły w dobrodziejstwo asymilacji. W elitarnym poznańskim gimnazjum siedział w getcie ławkowym i musiał słuchać nauk, że Żydzi to „pasożyty żyjące kosztem Polaków”. Ja, urodzony jedenaście lat później, tego uniknąłem. Byli jedyną żydowską rodziną w swojej dzielnicy jak my w Radoszynie. Zrozumiał, co znaczy być Żydem, gdy jego matka okazała się bezradna wobec zniewag małych uliczników. Jak ja, gdy wiejskie łobuzy zniszczyły mi konika na kółkach, a mój ojciec wolał nie interweniować. Zapamiętał hasło „Żydzi największym nieszczęściem Polski” prosto z hitlerowskiego „Juden sind unser Unglück”. Ówcześni polscy antysemici to niekoniecznie analfabeci – wskazuje Artur Domosławski w biografii „Wygnaniec. 21 scen z życia Zygmunta Baumana”, dodając, że wśród nacjonalistów (czytaj: antysemitów) prym wiodły „osoby o wysokim prestiżu społecznym” (czytaj: inteligenci). Baumanowie w przedwojennym Poznaniu zainstalowali „wzmocnienie drzwi frontowych mieszkania masywnymi żelaznymi ryglami”. Jak my po wojnie w Łodzi. On „na świadectwie końcowym w czerwcu 1939 roku dostaje z polskiego dwóję”, a ja na maturalnym w 1954 roku dostałem prawie wszystkie stopnie obniżone, zwłaszcza z polskiego. On zapamiętał piosenkę „Nasz Śmigły-Rydz nie nauczył nas nic, a nasz Hitler złoty nauczył nas roboty”, którą Niemcy kazali Żydom śpiewać (a którą nie Niemcy ułożyli). Ja zaś znałem wersję „Śmigły-Rydz nie wart nic”, którą słyszałem od mojej mamy. Oni uciekli na sowiecką stronę, bo nie mieli nic do stracenia, a my nie, bośmy mieli. Autor biografii nazywa to pierwszym wygnaniem, choć była to raczej ucieczka. Nas wygnano (wysiedlono) dopiero w 1942 roku, ale trzy razy: z Radoszyny, potem z Dobrego i w końcu ze Stanisławowa (Maz.), skąd uciekliśmy jak oni.

Obaj byliśmy agitpropami

W Rosji przestał być „Żydkiem”, traktowano go tak samo jak innych i tak jak inni głodował. „Byłem głodny przez następne dwa i pół roku, dopóki nie dołączyłem do Armii Polskiej” – wyznał z wyjaśnieniem, że „kraj głodował” (wszystkie cytaty za Arturem Domosławskim), że niby to był głód wojenny, lecz wojna zaczęła się tam dwa lata później, a w latach 1939–1941 po czystkach i zajęciu (w porozumieniu z Hitlerem) kilku żyznych krajów partia głosiła, że „żyt’ stało łutsze, wiesieleje”. Jeśli więc był głód, to systemowy i strategiczny: długie pociągi ze zbożem szły regularnie do Niemiec, ułatwiając im wojnę z Wielką Brytanią (czytaj: z demokracją).

„Rosja walczyła sam na sam z przemysłową potęgą Europy” – twierdzi Bauman, a jego biograf nie koryguje. Otóż samotnie z tą potęgą walczyła Brytania, a gdy Hitler zaatakował Rosję, posyłała do Murmańska konwoje ze strategicznym zaopatrzeniem, tracąc tysiące marynarzy na tym ponurym szlaku. Owszem, była różnica między ówczesnym sowieckim komunizmem a przedwojennym polskim antykomunizmem: skończył liceum z medalem, uprawniającym do dowolnych studiów bez egzaminu wstępnego (po wojnie to się w sowieckim komunizmie upodobni to tego, co było w przedwojennej Polsce). Był aktywistą w Komsomole jak ja w Związku Młodzieży Polskiej (ZMP). O nim pisano w opinii „politycznie pewny”, a o mnie „wyrobiony”. Obaj byliśmy agitpropami: on w wojsku, ja w ZMP (patrz „Życie ideologiczne”). On pozostał „pewny” na długie lata, ja prędko stałem się niepewny (jego o wiele dłużej indoktrynowano niż mnie). W KBW znalazł się tylko dlatego, że wcielono całą jego dywizję. Domosławski twierdzi, że „zazwyczaj nie werbowano pojedynczych żołnierzy”, ale mnie na rok przed maturą wywołano z klasy i dwaj oficerowie mnie zapewniali, że wezmą mnie bez matury do szkoły oficerskiej, dadzą umundurowanie i utrzymanie i zaoszczędzę niepotrzebnych kosztów rodzinie. Miałem starszego kolegę z żydowskiej szkoły, którego zwerbowano i widziałem go w oficerskim mundurze.

Twierdził, że nie wiedział, co robiła bezpieka – ja mu wierzę

Antysemici głoszą, że „jako oficer polityczny strzelał w plecy żołnierzom, którzy się wycofywali”. Domosławski tego nie komentuje, więc wyjaśniam, że tak robili enkawudziści, tylko w sowieckiej armii i chyba tylko w krytycznych bitwach. Adam Bromberg, też politruk, wspomina, że w warunkach bojowych miał zadanie czuwać przy dowódcy – którym był na ogół Rosjanin – żeby się za bardzo nie upił i nie zapomniał planu działania (patrz „Memorbuch”, rozdz. „Powrót”). W bitwie o Kołobrzeg, w której padło 1266 Polaków i Żydów, porucznik Bauman został ranny i dostał Krzyż Walecznych. Dwa tygodnie po wojnie jego dywizja weszła w skład nowo utworzonego Korpusu Bezpieczeństwa Wewnętrznego. Nie wiadomo, czy brał czynny udział w ściganiu podziemia, które – jak przypomina autor – mordowało Żydów, aktywistów i „opornych chłopów, którzy nie chcą zaopatrywać ich w żywność” [s. 161]. A nawet gdyby, to te podziemne oddziały – najczęściej bandy – były nielegalne nawet w oczach rządu londyńskiego, a z osobistego doświadczenia (patrz „Zwycięstwo”) i późniejszych dokumentów (patrz „Pamiętnik 4”) wiem, że nie zasługiwały na nic lepszego niż to, co je spotkało. Według danych, które przytacza Domosławski, po stronie podziemia padło około dziewięciu tysięcy ludzi, a dwa tysiące pięciuset – w tym partyzantów UPA, Niemców i pospolitych przestępców – stracono. Po stronie rządowej zginęło dwanaście tysięcy żołnierzy KBW, funkcjonariuszy UB i MO, w tym około dwa i pół tysiąca z rąk UPA. Do tego antykomunistyczne podziemie zabiło dwa i pół tysiąca cywilów. Autor nie wyszczególnia, lecz co najmniej połowę ofiar cywilnych stanowili Żydzi.

„Tak. Podpisałem zobowiązanie do współpracy z Informacją Wojskową, zakończonej w 1948 roku” – przyznaje Bauman [s. 145]. Jako oficer służby czynnej mógł uważać współpracę z kontrwywiadem za swoją powinność, a jako komunista za moralny obowiązek. „Ma duże poczucie obowiązku, daje dużo materiałów politycznych” – opiniował po półroczu jego zwierzchnik. Domosławski wyjaśnia, że były to „teksty analityczne”, względnie (sic!) ideologiczno-propagandowe, nie donosy…”. Po roku w opinii napisano mu, że „wymagał stałego nacisku w pracy” i „cennych materiałów nie dał”. Może dlatego, że ten kontrwywiad okazał się „faktycznie wojskową policją polityczną”. Po trzech latach zwolniono go z uzasadnieniem, że „ze względu na swe semickie pochodzenie do rozpracowań używany być nie może” [s. 178]. Moje wyjaśnienie: jako Żyd miał zbyt ograniczony kontakt z Polakami. Zaliczył tę część swego życiorysu do „pułapek młodzieńczej naiwności i sideł umysłowego zniewolenia” [tamże]. Moje zobowiązanie do współpracy z wywiadem też się nie obeszło bez sideł, ale bez młodzieńczej naiwności – przeciwnie, było to jedno z najroztropniejszych moich posunięć (patrz „Pamiętnik 4”). Domosławski pisze, że w 1989 roku „niemal wszystkie inne teczki agentów Informacji Wojskowej z lat 40. zostały zniszczone. Wyjątek poczyniono właśnie dla teczki Zygmunta Baumana”. Też „ze względu na semickie pochodzenie”.

Cały system był donosicielski: „Organizacje partyjne na wydziałach […] informują KC PZPR o postawach i poglądach wykładowców. […] Tego rodzaju donosy czasem prowadzą do odsunięcia od zajęć dydaktycznych […], studenci aktywiści mają znaczną władzę nad swoimi nauczycielami…” [s. 243]. Bauman twierdzi, że nie wiedział, „co robiła bezpieka w Polsce”, że w ogóle mu to „do głowy nie wpadło”. Ja mu wierzę, bo ja też nie wiedziałem. Przypuszczam, że większość Polaków wiedziała, lecz z Żydami się o tym nie mówiło. Janina, jego żona, powiedziała, że po rewelacjach o tych zbrodniach złagodniał, stał się bardziej wyrozumiały i „zaczął dostrzegać nieaktualność niektórych tez doktryny powstałej przed wiekiem”. Ale nie przestał być marksistą i komunistą. Jeszcze w 1955 roku utrzymywał, że „w dziełach klasyków marksizmu-leninizmu skrystalizowała się zdobyta dotychczas mądrość ludzkości” i że „terminujemy u największych mistrzów, [jakich] znała dotąd ludzkość” [s. 267].

Najlepszy program zwalczania antysemityzmu

W Zarządzie Polityczno-Wychowawczym KBW pisał agitki do szkoleń ideologicznych. „Byłem skrybą-biuralistą” – próbował to potem zlekceważyć. W 1950 roku w randze majora pełnił już funkcję szefa Oddziału Agitacji i Propagandy tegoż Zarządu, ale nie zatwierdzono go na tym stanowisku jako za wysokim dla oficera „pochodzenia kupieckiego”. W nagrodę za lojalność zalecono „umożliwić mu wejście na drogę naukową”. Na moim pierwszym roku studiów (1954/55) spotykałem umundurowanych oficerów, też „pochodzenia kupieckiego”. Ostatecznie został usunięty z wojska w 1953 roku (przez Rokossowskiego, którego Stalin przysłał do Polski, żeby odżydził kadrę oficerską), a po Marcu zdegradowany do stopnia szeregowca przez Jaruzelskiego za to samo żydowskie pochodzenie. Lecz pozostał ideologiem: „szefem szkolenia partyjnego w Komitecie Uczelnianym PZPR”, „narzędziem partii na uniwersytecie”; „tropi[ł] wrogie myśli, nieortodoksyjne naleciałości”, „rozprawia[ł] się z amerykańskim imperializmem”. Pamiętano go „jako pierwszego fanatyka wydziału, niemal pierwszego fanatyka uczelni” [s. 252–258].

„W chwili wstąpienia do partii można było zrzucić tożsamość etniczną” – wyznaje. „Organizacje komunistyczne pozwalały im czuć się równowartościowymi członkami” – wyjaśnia jego biograf [s. 233]. Złudzenie się rozwiało, gdy w Rosji „idea komunizmu przekształciła się w nacjonalistyczny bolszewizm”, a w Polsce w to, co przed wojną. „Innego życia mieć nie mogłem” – napisał krótko przed śmiercią, ale to niekoniecznie prawda, bo „większość Żydów w powojennej Polsce nie przystąpiła do komunizmu” – przypomina Domosławski. Po rewelacjach o zbrodniach Stalina posunął się o krok dalej, pytając „dlaczegośmy oślepli?”, lecz uważał się przede wszystkim za oszukanego. Pisał o potrzebie „restytucji demokratycznych zasad życia partyjnego i państwowego” [s. 284], jak gdyby można było restytuować to, czego w tej partii ani państwie nigdy nie było. Poniewczasie jak inni potępił błędy i wypaczenia. Wyrzekł się Stalina, ale nie Lenina: „Trzeba przywrócić pełny, niezafałszowany blask nauce leninowskiej”. Później i o Leninie zapomni, ale nie o Marksie, choć dla byłego ZMP-owca jak ja było i jest oczywiste, że Marks spłodził Lenina, Lenin Stalina, a Stalin Mao Zedonga, Pol Pota, Fidela Castro, Moczara. Później wycofa się z „wersji marksizmu, kładącej nacisk na niezależne od ludzi prawa historyczne” – czyli z determinizmu, na którym opiera się teoria pseudonaukowego socjalizmu i komunizmu, lecz na Zachodzie pozostanie cenionym marksistą. Przyznał się do ewolucji z rewolucjonisty na ewolucjonistę, która zbliżała go do socjalizmu reformatorskiego, ale do końca życia wierzył, że w 1945 roku komuniści mieli „najlepszy program dla Polski”. „Cała Europa przesuwa się po wojnie na lewo” – wyjaśnia Domosławski [s. 136]. Ja pamiętam, że także syjoniści – najpopularniejszy ruch wśród ocalałych Żydów – byli wtedy w ogromnej większości lewicowi. W Polsce „zagłada Żydów nie osłabia antysemityzmu; przeciwnie, poczucie winy wobec żydowskich sąsiadów go wzmacnia” – przypomina autor biografii [s. 139]. Myśmy wtedy wierzyli, że komuniści mają najlepszy – jeśli nie jedyny – program zwalczania antysemityzmu.

Marksista otwarty

Większość socjologów uważa, że ich rolą jest „rejestrowanie rzeczywistości [i że] socjolog jest ekspertem, nie działaczem ani inżynierem” przekształcającym społeczeństwo [s. 328], ale Bauman należał do inżynierów i był dumny z „kształtowania socjalistycznego człowieka”. Według Domosławskiego patrzył na świat przez „okulary marksisty otwartego […], który dopuszcza istnienie różnych wersji lewicowości, socjalizmu i kształtowania świata według socjalistycznego ideału” [s. 345]. Albowiem – jak twierdzi cytowany w książce Jerzy Wiatr – „obok marksizmu apologetycznego wobec władzy istniał marksizm reformatorski […], którego pozycja [w latach 60.] stopniowo słabła” [s. 347]. Bauman – według Andrzeja Werblana – „miał skłonności do działań na rzecz demokratyzacji polityki partii” [s. 348], ale nie uważano go za rewizjonistę. Nie podpisał żadnych listów protestacyjnych. „Osobny. Niezależny”. To się nie podobało ani jednej stronie, ani drugiej. „Niby nie rewizjonista, niby swój, ale…” – jak ujmuje to Domosławski [s. 361]. „Po co wy to robicie? To jest zupełnie niepotrzebne!” – ganił Krzysztofa Pomiana, gdy wyrzucono z partii Kołakowskiego. „Dla inteligentów, którzy wynieśli ze swoich kręgów rodzinnych tak zwany kapitał kulturalny, był […] człowiekiem znikąd”, toteż uważali, że „jego sława jest w gruncie rzeczy niezasłużona, że należy się innym […], lepszym od niego” [s. 364–365]. Domosławski równocześnie podkreśla, że oni nie walczyli z socjalizmem, że „ich horyzontem [był] socjalizm demokratyczny” [s. 373]. Jak democratic socialism, który dziś w Ameryce postulują epigoni, jak Bernie Sanders – też marksista „kupieckiego pochodzenia” i naprawiacz świata.

Bauman – zawsze trochę inny – przedstawiał w Klubie Dyskusyjnym przemyślenia o „socjalistycznej demokracji”, chciał „naprawić partię” i stawiał na jej „samonaprawę” [s. 377]. A tymczasem partia zaczęła się zmieniać. Nastąpił „rodzaj rewolty drugich i trzecich partyjnych szeregów; ludzi mających ambicje awansu, [fali] osobliwego nacjonalizmu, wyrażanego w języku doktryny komunistycznej” [s. 394–395]. Oficjalny antysyjonizm stał się instrumentem dla antysemickiej czystki w partii i instytucjach – wszystkich, a nie „wielu” jak pisze Domosławski. Bauman długo był „wiernym synem partii” i „starał się” być rzetelnym socjologiem. Za granicą przeważa opinia, że to mu się udało. W Polsce zarzuca mu się konformizm, choć „nie uchylał się”, gdy trzeba było kogoś bronić przed szykanami. „Zachowywał się jak porządny człowiek”, który „chodził własnymi drogami”. „Bauman pozostaje lojalny wobec partii”, ale „partia wobec niego lojalna nie jest” – podkreśla Domosławski [s. 399–400]. W styczniu 1967 roku w Paxowskich „Kierunkach” młody wychowanek profesora Chałasińskiego oskarża go, że powołuje się na socjologów amerykańskich, a nie polskich. Na polemiczną odpowiedź Baumana, tenże młody socjolog wyraźnie drwi sobie z niego – a było to rok przed Marcem. „[N]ie trudno się domyślić, dlaczego właśnie docenta Zygmunta Baumana, socjologa o europejskim rozgłosie, […] wybrano sobie jako przedmiot swoistych i bardzo osobliwych polemik niewątpliwie zainscenizowanych przez wiadome czynniki” – skomentowała to „Wolna Europa”.

Socjologiczna dygresja

Ja tego młodego człowieka dobrze znałem. Postawny, wysportowany, jasnooki blondyn. Spotkaliśmy się, mając po piętnaście lat na ZMP-owskim obozie szkoleniowym w Piwnicznej Zdroju (patrz „Życie ideologiczne”). Byłem z dwoma kolegami z żydowskiej szkoły i bardzo się z nami zaprzyjaźnił. „Porządny Polak” – mówili do mnie z niedowierzaniem. „Czy wiesz, że my jesteśmy Żydami?” – spytali go raz na stronie. „Nie rozumiem” – odpowiedział. Powtórzyli pytanie, a on jeszcze bardziej się zdziwił: „O czym wy mówicie?”. Gdy kilka lat później przeżywaliśmy kryzys ideologiczny, widziałem go na Piotrkowskiej (reprezentacyjnej ulicy Łodzi) na czele chuliganów, którzy załatwiali swoje porachunki z innymi chuliganami. A w tym odwilżowym okresie odrodzona polska socjologia zainteresowała się chuliganami niczym pedagog Anton Makarenko po rosyjskiej wojnie domowej i zaczęliśmy go widywać w kawiarniach, nawet w artystycznej „Honoratce”. Czasem z żydowską dziewczyną, która wkrótce wyjechała do Izraela. Spotykałem go także – zawsze przypadkiem – w cywilizowanych punktach Warszawy. Zawsze w starannie skrojonym garniturze spod igły. Raz poszliśmy do SARP-u na obiad i jedliśmy przy jednym stoliku z Przybosiem.

Fast Forward: 1973–1975. Mieszkam pod Waszyngtonem, pracuję w Głosie Ameryki i nagle list ze Szwecji: ubiega się o amerykańską wizę i potrzebna mu rekomendacja dla International Rescue Committee. Jako uchodźca czułem moralny obowiązek poprzeć uchodźcę i tak się tym przejąłem, że zapomniałem go spytać, dlaczego został uchodźcą. Później z Nowego Jorku zwrócił się do mnie o rekomendację do Głosu Ameryki. Przyjemnie mieć w pracy kolegę, z którym się ma tyle wspólnego, więc zarekomendowałem. Wychodziliśmy razem na obiad, bywał u mnie w domu. Jaka piękna przyjaźń – podziwiali nas nasi o pokolenie starsi koledzy i koleżanki. Aż nagle ni z tego ni z owego znielubił mnie. Rzucał złośliwe uwagi. „Obywatele z dwutygodniowym wymówieniem” – powiedział na całą salę, gdy dostałem obywatelstwo amerykańskie.

Nie po to uciekłem z Polski, żeby wysłuchiwać takich antysemickich haseł, więc złożyłem oficjalną skargę. Szef naszego polskiego serwisu był przedwojennym endekiem, ale nie miał wyjścia, bo jego zwierzchnik był Żydem, a poza tym pierwszeństwo do pracy w amerykańskim urzędzie państwowym – a był to urząd – ma obywatel, a nie przybłęda i kontraktu z nim nie odnowiono. Sprawdziłem później w mojej teczce i okazało się, że przesłuchiwany w mojej sprawie przez FBI starał się, żebym obywatelstwa nie dostał (opisałem to w książce „Ciąg dalszy”, rozdz. „Centrum świata”). Został potem waszyngtońskim korespondentem polskiej rozgłośni Radia Wolna Europa, tego co swego czasu krytykowało jego napaść na Baumana, o której dowiedziałem się dopiero teraz z książki Domosławskiego. Nikt mi nie umie powiedzieć, co się z moim byłym przyjacielem stało, gdy cała Polska przeszła do wolnej Europy. Taka mała socjologiczna dygresja.

Ucieczka z serca byłego getta

24 marca 1968 ukazała się w „Trybunie Ludu” recenzja z Baumana książki „Kultura i społeczeństwo”, choć – jak przypomina Domosławski – „nie zdarza się, by gazety codzienne publikowały wieloszpaltowe recenzje z mało przystępnych, specjalistycznych książek naukowych”, zwłaszcza z książki sprzed trzech lat. Chałasiński „pastwi się nad Baumanem od pierwszych do ostatnich słów”, zwłaszcza za pominięcie „struktury narodu”, która według niego jest „fundamentalnej wagi” [s. 432]. Domosławski przypomina, że w marcu 1968 roku słowo „naród” miało w Polsce szczególne znaczenie i że była koniunktura na tego rodzaju donosy. Na drugi dzień Bauman został usunięty z uniwersytetu i „Trybuna Ludu” scharakteryzowała go jako „stalinowca z KBW, który przerzucił się do pracy naukowej”. Otrzymywał obelżywe telefony: „Wynoś się z Polski, ty Żydzie parszywy!”. Mieszkał na Nowotki vis-à-vis mnie. Ja niby na Anielewicza 2, ale wchodziłem od Nowotki. To było serce byłego getta. Wielu Żydów tam mieszkało w nowych blokach. Stamtąd obaj uciekliśmy. Na granicy skonfiskowano mu maszynopis książki. Ja tego wszystkiego uniknąłem, uciekając kilka miesięcy wcześniej (patrz „Uchodźcy”). Opuszczał Polskę z nadzieją, że sytuacja się zmieni i będzie mógł wrócić, ja – z postanowieniem, że nie nigdy wrócę. On myślał, że ma do czego wracać, ja – nie.

Sam po latach uzna, że „bardzo długo – zbyt długo – był lojalnym członkiem partii”, ale marksistą pozostał. Niekonsekwencja, bo marksizm tę partię stworzył i z tego, co widzę dziś w Ameryce, idzie w tę samą stronę. Nie mógł darować moczarowcom, że „usmarowali ideał socjalizmu i socjalizm realny nacjonalizmem i antysemityzmem” [s. 453]. Dzisiejsi aktywiści w Ameryce smarują tenże ideał „antyrasistowskim” rasizmem i antysemityzmem. W PRL-u wycofano jego podręcznik socjologii i wszystkie inne książki z programów nauczania, wykreślono z przypisów i odnośników, zniknął „z życia akademickiego i intelektualnego w Polsce”. Analogiczne czystki ideologiczne i personalne postulują dzisiejsi aktywiści amerykańscy. Islamiści dopuszczają się barbarzyńskich okrucieństw, bo ich ideał im na to pozwala. Lenin, Stalin, Mao, Pol Pot, Castro, Moczar pokazali, na co pozwala socjalistyczny ideał. Bauman słusznie zauważył, że „[n]owa fala antysemityzmu nie była naturalną, ani nawet uboczną reakcją na role odgrywane przez Żydów w gospodarczym i politycznym życiu Polski”, że było to „zjawisko czysto polityczne” [s. 462–463], lecz jego konkluzja: „ten drań Moczar wygnał mnie z Polski” jest nadmiernym uproszczeniem. Wygnał go antysemityzm, którym Moczar i towarzysze umieli się posługiwać.

Druga część tekstu Henryka Grynberga ukaże się w kolejnym numerze „Kultury Liberalnej”.

 

Książka:

Artur Domosławski, „Wygnaniec. 21 scen z życia Zygmunta Baumana”, wyd. Wielka Litera, Warszawa 2021.

 

* Zdjęcie użyte jako ikona wpisu: Polski filozof Zygmunt Bauman w Teatro Dal Verme (Mediolan, Włochy). Fot. Massimo Demelas. rdóøo: Wikimedia Commons (CC BY-SA 2.0).