Na wielką Historię państw i narodów składa się historia codzienności zwykłych ludzi, w którą bezpardonowo wdzierają się wojny i zmiany polityczne. Szczególnie dotkliwie historia rozprawia się z kobietami, nie dając im prawa do opowiedzenia o niezawinionym losie, zmuszając za to do cerowania życia we wszystkich miejscach, w których prześwitują dziury. Bohaterki powieści „Rozrzucone” Liliany Hermetz fastrygują życie swoich rodzin od pogranicza polsko-ukraińskiego przez Alzację aż po współczesną Warszawę. Fastrygują też pamięć, która bywa wyjątkowo niewdzięcznym materiałem. Używając subtelnych chwytów narracyjnych, Liliana Hermetz stworzyła sugestywny obraz pogmatwanych losów pogranicza, kompleksów emigracji i współczesności, w której Polki biorą życie we własne ręce.

Zły los 

Historia życia czterech sióstr – Anastazji, Katarzyny, Kseni i Anny – rozpoczyna się w małej wiosce Praznik, gdzieś na Kresach ówczesnej Rzeczpospolitej, na początku XX wieku. Ale już pisząc to zdanie, mam wrażenie, że piszę tylko o jednej z wersji historii, którą rozpisała dla czytelnika Liliana Hermetz w „Rozrzuconych”. Bo może naprawdę opowieść zaczyna się zupełnie gdzie indziej? W Alzacji, kiedy Irène (córka Katarzyny), wchodzi do restauracyjnej kuchni, żeby w pędzie przygotować serwis obiadowy dla gości? Albo w przeraźliwie zimnym pociągu, którym młoda Marysia (późniejsza Irène) jedzie na roboty do Niemiec?

I tak właśnie czytelnik będzie mierzył się z przeszłością i przyszłością, wspomnieniami, fragmentami, snami i męczącymi koszmarami, które budują powieść Hermetz: nielinearnie, niechronologicznie, bez ciągłości. Zupełnie jak w życiu. Taki typ narracji wymaga od czytelnika dużej uważności i skupienia, ale daje też końcową satysfakcję. Każdy wątek z przeszłości zazębi się z wydarzeniami w przyszłości, wiele zachowań bohaterek znajdzie swoje wyjaśnienie w dramatycznych przeżyciach wojennych, kompleksy emigracji okażą się siłą napędową do rozwoju. Trzeba tylko cierpliwie poczekać, aż zobaczymy w pełni fabularny obraz stworzony przez Hermetz. Trzeba, bo współczesny czytelnik nie jest przyzwyczajony do narracji, która nie przypomina serialu. Ale to nie HBO, to rasowa powieść: z wieloma punktami widzenia, elipsami, przewrotnym narratorem.

Fabuła „Rozrzuconych” to kilka dziesięcioleci trudnej historii Polski w pigułce, choć nie jest to w żadnym wypadku powieść o historycznych rozliczeniach. Przez wieś Praznik i Podkarpacie wojna przetoczyła się jak walec, zmieniając granice i ludzkie życie. Los mieszanych rodzin polsko-ukraińskich dopełniają osobiste tragedie, do których przyczynili się zarówno hitlerowcy czy banderowcy, jak i akowcy. Przymusowe przesiedlenia na teren Związku Radzieckiego mieszają się ze wspomnieniami o powieszonych czy zatłuczonych na śmierć członkach rodziny. Groza tych śmierci zasługuje zresztą na analizę: Hermetz wplata ją do powieści stosunkowo niewinnie, jako wspomnienie sprzed lat czy koszmarny sen o „czarnym podniebieniu” i rezunach. To niepokojące odczucie, jak widok żmij w świeżo skoszonym sianie. Ale to już było, minęło.

Zły los spotkał rodzinę Marysi-Irène, powieściowej protagonistki. Jej ojczym i rodzeństwo zostali po wojnie przesiedleni do Borysławia, a piętnastoletnią Marysię wywieziono na roboty do Niemiec. Latami skrywany żal ma swoje powody. Marysia była sierotą i „najduchem”, czyli bękartem, jak pogardliwie mówiono na pograniczu. Pozwalając na wywiezienie dziewczynki na przymusowe roboty, siostra matki, Anastazja, uratowała przed wywózką swojego męża. Marysia przeżyła niemiecki lagier, poznała młodego Francuza i pojechała za nim do Alzacji już jako Irène. Tu bajka się kończy. Młodzi pobrali się i żyli tak, jak mogą żyć ludzie, których różni wszystko: język, narodowość, doświadczenie, temperament. Francuza z Alzacji i pół Polkę, pół Ukrainkę złączyła codzienna harówka w rodzinnej restauracji.

Kakao Suchard na polskie kompleksy

Po latach Irène odnajdzie w Polsce ciotki, którym udało się przeżyć wojnę, a nawet przesiedleńców – młodszą siostrę Olgę i jej dzieci. I tutaj rozpocznie się zupełnie inna historia: opowieść o polskiej wsi, kompleksach wobec Zachodu, zmieniającej się rzeczywistości, która wraz z kapitalizmem zaserwuje Polakom gorzką prawdę o tym, że „wszystko można, tylko nie wszyscy mogą”. Na fali obecnej popularności eseistyki o chłopskiej historii Polski, Hermetz jest ożywczym głosem w polskiej literaturze najnowszej, w której wieś opisuje się głównie jako oniryczne miejsce dzieciństwa roczników 80. Nie u Hermetz. Bohaterowie „Rozrzuconych” są świetnie skonstruowanymi postaciami trzeciego planu, tymi, którzy dbają, żeby krowy były wydojone, mleko oddane do skupu, a siano skoszone. Nie ma tu mitu, jest za to dużo czułości wobec ludzi podejmujących codzienny trud. Jedni modlą się „Witcze nasz”, inni „Ojcze nasz”, a niektórzy wcale i tak po prostu jest.

Gdy Madame Irène wraz z mężem odwiedza krewnych na wschodzie Polski, przywożąc paczki z mitycznego Zachodu, narratorka dojmująco opisuje przemieszanie biedy, pracy ponad siły i dumy pomieszanej z kompleksami. „Błoto to było coś, co najbardziej odróżniało wieś od miasta. Tym zaś, co najbardziej je łączyło, była droga. Zbudowano wreszcie asfaltową i czerwony autobus połączył Krańcuszki z miastem. To była rewolucja! […]” [s. 22] – pisze Hermetz, podczas gdy jadący przez Polskę Roland klnie po alzacku – „[…] asfalty były bardziej dziurawe niż sądził, i obaj z samochodem jęczeli na każdej dziurze i każdym wyboju”. Francuz pałaszuje z apetytem domowe rosoły z makaronem i pierogi, by stanąć chwilę później wobec realiów życia polskiej rodziny: „[…] Idzie z nią przez duże podwórko; na jego krańcu, przy starej stodole, stoi krzywy wychodek. Marta brodą mu pokazuje, głośnym śmiechem wstyd ukrywając. […] Co tam Roland dumał w wychodku nie jest dokładnie wiadome, ale w wojnę srał i w gorszych warunkach” [s. 39].

Majstersztykiem rytmu jest stworzony z opisów codziennych czynności rozdział „Jeden dzień z życia Kseni”. Rozpisany jako jedno, niemal nieprzerwane zdanie, wrzuca czytelnika w czas i przestrzeń życia Kseni, w którym istnieje „tylko ona, ziemia i rytm”. Rytm ciężkiej pracy przy pieleniu buraków i dojeniu krowy, powtarzalność. Nie będzie przesadą, jeśli powiem, że Hermetz w tym opisie staje się poetką codzienności setek anonimowych kobiet, które całe życie przepracowały na polach i którym życie nie miało do zaoferowania niczego poza pracą.

W tym trudnym życiu i położeniu geopolitycznym polskich krewnych wspomagają paczki z Francji, które regularnie przysyła Irène. Ich otwieranie staje się rodzinnym rytuałem, który Lala – nasza wykształcona przewodniczka po współczesności u Hermetz – szczególnie zapamiętała z dzieciństwa. Kawa, czekolada, zapach kakao Suchard, które dzieci piły tylko w niedzielę, turkusowa włóczka i używane ubrania, których Francuzi pozbywali się z szaf. Polscy krewni nosili je później latami. No i zaproszenia do Alzacji, nie na wakacje przecież, ale do pomocy przy ciężkiej pracy w restauracji rodzinnej, która stanowi centrum życia Irène. Tutaj Hermetz ponownie, choć subtelnie, otwiera puszkę Pandory, o której nie chcemy pamiętać w 2021 roku, kiedy większość z nas ma już za sobą epizody pracy w Wielkiej Brytanii, Irlandii czy Niemczech. Ksenia, Marta, Lala, Olga i jej córki Tatiana i Luda – wszystkie kobiety, które pracują we Francji na stałe lub dorywczo – są osobami drugiej kategorii. Nie znają francuskiego ani żadnego innego europejskiego języka, nie rozumieją obyczajów kraju, w którym się znalazły, czują się jednocześnie wykorzystywane i zbędne, jakby żyły w dwóch światach, które „nigdy się nie zejdą”. „Duszu majem, a to je szczoś czego oni nie znajut” – mówi Tatiana, ale ta słowiańska dusza bardzo przeszkadza na co dzień – wolność i duma kiepsko przydają się przy obieraniu cebuli i zmywaniu, za to doskonale nadają się do wykpienia.

Być może opisanie paradoksów polskiej i polsko-ukraińskiej emigracji lat 70. i 80. to największa zaleta powieści Hermetz. Autorka świadoma polskiego mitotwórstwa wyciąga z ironią na światło dzienne całe rekwizytorium romantyzmu – od Mickiewicza po Marię Janion – tak boleśnie nieprzydatne przy zarabianiu pieniędzy na emigracji. Resentyment bierze się z kompleksów. Zrozummy się dobrze, nie trzeba cytować Mickiewicza na dansingu, żeby to poczuć. I czujemy to, kiedy Francuzi zabierają „ubogich krewnych z Polski” na kolację ze znajomymi i dla dobrego dowcipu zamawiają dla nich homara. Wstyd Lali, która nie rozumie sytuacji, ale z intonacji domyśla się wyrafinowanego upokorzenia i chce wyjść, to wstyd pokoleniowy. Taki sam jak niemodne ciuchy, źle zaplombowane zęby i niekończące się spory o to, kto, kiedy i jak wyrządził Polakom największą krzywdę. I może dlatego czytelnikowi sprawia satysfakcję scena, w której Lala, kilkanaście lat później, pokazuje Francuzom Warszawę, opowiadając nienaganną francuszczyzną o transformacji. Bo Lali się udaje: nauczyła się języków, wyjechała do stolicy, pracuje w biznesie. I jest dumna z tej nowej „la Pologne”, nawet jeśli nie wszystko działa tu do końca jak trzeba.

Madame „Cudzoziemska” i milczenie kobiet

Najduch Marysia z Praznika – Maria, robotnica przymusowa z Polski – Irène Bouchmann, restauratorka – Madame. Te cztery tożsamości określają główną bohaterkę powieści „Rozrzucone” i odnoszą się do czterech okresów jej życia, ale żaden nie wyczerpuje złożoności rozpisania tej postaci. Podobne tożsamości można nadać przecież innym powieściowym bohaterkom drugoplanowym. I tak Ksenia jest jednocześnie: Ukrainką, określoną w dokumentach jako Polka, starą wariatką, ofiarą eksperymentów paramedycznych w III Rzeszy i ukochaną ciotką Lali; a Zofia – babką Lali, gospodynią, która zna się najlepiej w okolicy na cieleniu krów, kobietą, której męża powiesili banderowcy i która chciała z rozpaczy popełnić samobójstwo, skacząc do Sanu. Kilka słów i zamknięte w nich historie całego życia.

A jednak to Irène buduje rdzeń powieści i jest to jedna z lepiej opisanych w polskiej literaturze najnowszej bohaterek doświadczających wykorzenienia i skutków przemilczenia własnej historii. Ma to znaczenie, bo o ile w faktografii, biografiach i reportażach coraz częściej dochodzą do głosu ukrywane wspomnienia kobiet z czasów III Rzeszy – z obozów, robót w Niemczech, eksperymentów paramedycznych czy przymusowej pracy seksualnej – o tyle w prozie fabularnej to odosobnione, nieliczne przypadki (na przykład operująca na tej kanwie, ale zawężająca historię do wojny „Ślicznotka doktora Josefa” Zyty Rudzkiej).

Hermetz idzie dalej, kształtując bohaterkę wielowarstwowo i pokazując ją oczyma innych, a zwłaszcza Lali, której ostatecznie Irène przekaże swoje tajemnice. I tak dla polskiej rodziny Marysia jest dostarczycielką pachnących mydełek francuskich, przepustką do lepszego świata, dla męża Rolanda – darmową siłą roboczą z ogromnym talentem kulinarnym, dla kostycznej matki Rolanda – polską dziewuchą, „cudzokrajowcą”, która weszła do rodziny, ale nigdy nie będzie stąd, z Elzas. „Gdzie masz iść, jak nie wiesz do kogo ty należysz ?! […] Kto ciebie chce? Nikt ciebie nie chciał”. „Trzy miesiące po ślubie wszystko wiedziałam z kim ja jestem żonata. Że za babami lata. […] Gdybym była dobrze znała język, gdybym potrafiła pisać, byłabym się rozwodziła. A naturalnie! No, ale gdzie pójdziesz? Nikogo nie masz z twojej rodziny. No gdzie pójdziesz?! No i pieniędzy przede wszystkim nie masz” [s. 332–333]. Jest więc Irène byłą robotnicą przymusową, bez własnych pieniędzy, bez odszkodowania (Roland wyrzucił papiery), przez całe życie pracującą na interes męża i przez całe życie zależną od niego. Przez całe życie pomaga też polskim i ukraińskim krewnym. A jej młodość skrywa gorzkie tajemnice.

Trzykrotnie Hermetz bierze na warsztat dzień z życia swoich bohaterek: Kseni na wsi, Irène w restauracyjnej kuchni i Lali jako tłumaczki w biznesie. „Dzień z życia Irène”, w którym kontrapunkt dla postaci starszej kobiety stanowi właśnie Lala, młoda studentka, która przyjechała dorobić w wakacje w restauracji, pokazuje, że Hermetz potrafi zrobić z punktami widzenia wszystko (o ile chce). Jest tu poranne nabieranie tempa do pracy, odgrywanie przez Irène stałej roli „wytrzymałej kucharki”, piekło pory obiadowej, gdzie przekleństwa mieszają się z uciekającym czasem, zmęczenie, perfekcjonizm, nienawiść do męża i uwięzienie w kieracie. Względny dobrobyt ma bardzo wysoki koszt. Milczenie, wykorzenienie, granie roli do końca, a w nagrodę być może późna kuzynka, która zechce posłuchać historii z wojny. Większość takich opowieści kobiety zabrały ze sobą do grobów.

„Kamery obracają się dupą” 

A co z mężczyznami w „Rozrzuconych”? Są. I tutaj czas na zadziwienie: oprócz tradycyjnych świń i nieszczęśliwych alkoholików, mamy też całkiem porządnie skonstruowane postacie męskie. Jeśli nawet to bohaterowie wojenni, to nie na wiele to bohaterstwo w późniejszym życiu się zdało, jak u Stacha, męża Kseni, bohatera spod Lenino, który przeszedł szlak aż do Berlina. Bo czy sztuczne oko i jeden pokój na parterze w starej kamienicy, wystarany po latach, to życiowy sukces? A jednak autorka podchodzi do tych zagubionych, męskich postaci z wielką czułością: są porządni, pracują, uczą się zaocznie, a nawet jeśli się ostro napiją, to mieli powód. Jak Szczepan, sołtys, przewodniczący kółka rolniczego, który zawsze najpierw kosił u innych, a na końcu u siebie i któremu nawet nie zagrała orkiestra na pogrzebie. Ale parafrazując Lilianę Hermetz: „Kamery tego świata obróciły się dupą do takich bohaterów” jak Szczepan i Stach. „I zbiorową wyobraźnią nie oni zawładnęli”. Cybulskiemu jako Maćkowi Chełmickiemu było jednak łatwiej, zginął w odpowiednim momencie, nawet jeśli na śmietniku.

Trzecia powieść Liliany Hermetz „Rozrzucone” jest niewątpliwie najbardziej przemyślaną i wielogłosową książką w dorobku laureatki Nagrody Conrada. Pokazuje również jej specyfikę narracyjną: nie wszystko zostaje podane na poważnie, sny mogą inicjować fabułę, a narrator mówi do nas na różne sposoby i warto go słuchać, bo stara się pomóc. Towarzyszymy bohaterom przez ponad pięćdziesiąt lat: w Przemyślu i w Prazniku, w Niemczech, w Alzacji, w Warszawie. Nie po kolei, ale w życiu raczej niewiele dzieje się tak jak trzeba i po kolei. Granice powstają, są przesuwane, znikają, Wschód i Zachód wreszcie stają się wspólną Unią Europejską. Autorka włożyła ogromną pracę w odtworzenie specyfiki przygranicznego dialektu, gdzie polski miesza się z ukraińskim i w odtworzenie twardego, niegramatycznego stylu mówienia Irène po francusku. Żeby tak pracować z językiem potrzeba nie tylko researchu, ale i wprawnego ucha, a Hermetz je niewątpliwie ma. Jak wtedy, kiedy ckliwej i smutnej ukraińskiej kołysanki nie są w stanie przytłumić w głowie Irène alzackie piosenki weselne. Taka to słowiańska dusza. Taka melodia.

Pisząc o trzecim pokoleniu, tych, dla których finalnie Historia okazała się łaskawa i którzy wzięli życie we własne ręce, jak powieściowa Lala, Hermetz delikatnie pyta o rzeczy trudne i niemodne. Co to właściwie jest tożsamość? Co określa wyznanie? Dlaczego idziemy w przyszłość, niosąc na plecach tyle przeszłości? Dlaczego tak ważny jest język i opowiedzenie w nim siebie? „Rzecz jasna to zawsze Historia rysuje główny kadr, ale zwykli ludzie wypełniają go własną treścią i czasem malunek wyjdzie gdzieś poza jego ramy” – można skonkludować [s.132].

„Rozrzucone” nie zapraszają nas do łatwej lektury, ale dopiero finał pokazuje, jak misternie Liliana Hermetz skroiła i uszyła swoją powieść. I tej metafory będę się trzymać, bo główna bohaterka, Irène, była przecież świetną krawcową.

 

Książka:

Liliana Hermetz, „Rozrzucone”, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2021.