Aleksandra Sawa: Na wieść o chorobie reagujemy na różne sposoby. Co to mówi o naszym podejściu do życia, o naszych wartościach, priorytetach?
Tomasz Stawiszyński: Zacząłbym od tego, że to kultura w ogromnym stopniu kształtuje nasz indywidualny sposób przeżywania siebie i świata – nie wyłączając doświadczenia choroby. To kultura wpaja nam cały szereg wyobrażeń, przekonań, idei, wartości i wzorców dotyczących kwestii zdrowia i choroby. Susan Sontag pisała w „Chorobie jako metaforze”, że choroba to nie tylko jakiś proces patologiczny w ciele, ale także zupełnie inny sposób rozumienia i doświadczania siebie. To również fundamentalna zmiana w położeniu społecznym – z chwilą diagnozy chory wypada bowiem z oczywistcch, „normalnych” ram codzienności. Jego położenie w świecie ludzkich relacji i instytucji radykalnie się zmienia.
Trzeba przy tym pamiętać – a jest to rozpoznanie dziś już w zasadzie oczywiste – że żyjemy współcześnie w kulturze, która chorowanie marginalizuje, usuwa z pola widzenia, wyprowadza gdzieś poza główny nurt. Kultem natomiast otacza zdrowie, tężyznę fizyczną, sprawność, młodość – słowem, wszystko to, czego choroba, teoretycznie, się nie ima. Właśnie dlatego w dzisiejszym świecie chorowanie jest w dwójnasób trudne. Nie akceptujemy dziś bowiem naszej śmiertelności, ograniczoności, kruchości i podatności na różnorakie zranienia. Kultura nie stwarza nam przestrzeni na tego rodzaju doświadczenia, nie wytwarza języka za pomocą którego moglibyśmy o nich rozmawiać. To zaś w efekcie czyni nas jeszcze bardziej bezradnymi w obliczu takich sytuacji. I jeszcze bardziej bezwzględnymi – wobec siebie oraz innych.
Medycyna dzieli ból na fizyczny i psychiczny, ale nie wszystkie systemy filozoficzne dokonują podobnego podziału. W jaki sposób na dualizm ciała i ducha patrzy filozof?
Oczywiście, neuronauki już dawno zakwestionowały ten dualizm, choć w naszym subiektywnym doświadczeniu ból psychiczny i fizyczny zazwyczaj się od siebie istotowo różnią. Niemniej, faktycznie można odnieść wrażenie, że w dzisiejszej medycynie człowieka uznaje się za kompozycję pozornie autonomicznych wobec siebie elementów. Ta sytuacja to w ogromnym stopniu po prostu pochodna specjalizacji, czyli przyrostu wiedzy o tym, jak niebywale skomplikowaną strukturą jest ludzkie ciało. Medycyna rozparcelowała jednostkę na organy, narządy. Od każdego jest inny specjalista. W związku z tym doświadczenie chorego w kontakcie z systemem ochrony zdrowia często przypomina rozczłonkowanie – różni lekarze zajmują się różnymi częściami jego ciała, ale nikt nie zajmuje się nim samym, jako kompletnym cielesno-psychicznym bytem. Podmiotem, który zmaga się z jakimś cierpieniem, który się lęka, przeżywa w związku ze swoim bólem jakieś dylematy, emocje.
Wydaje mi się, że takie rozczłonkowanie czy rozparcelowanie, a co za tym idzie – depersonalizacja i uprzedmiotowienie są doświadczeniami bardzo dotkliwymi dla pacjentów. Stąd między innymi ogromna popularność rozmaitych tak zwanych medycyn alternatywnych. Chociaż w 99,9 procentach przypadków mamy tu do czynienia z czystą szarlatanerią, odpowiada ona jednak na jakąś głęboką potrzebę psychologiczną. W ramach takich podejść, jak na przykład homeopatia, rzeczywiście postrzega się ludzki organizm jako integralną całość. Widzi się wszystkie jego wymiary – cielesny, psychologiczny, a czasem także duchowy – jako nierozłączne i wzajemnie się przenikające oraz warunkujące. Kontakt z przedstawicielem tego rodzaju podejścia wygląda więc zupełnie inaczej niż ze „standardowym” lekarzem, jest czymś w rodzaju rozbudowanej sesji psychoterapeutycznej. Bardzo ciekawie pisze o tym Jay W. Shelton w książce „Homeopathy. How it realy works”. Nie mamy już dzisiaj najmniejszych wątpliwości, że homeopatia nie działa, że jest pseudomedycyną opartą na kompletnych fantazjach, a nie na wiedzy. A jednak praca psychologiczna, którą homeopaci często ze swoimi pacjentami wykonują – prowadząc na przykład szczegółowy, trwający nawet dwie godziny wywiad – ma pierwszorzędne znaczenie. To jest trochę takie podrasowane placebo. I dlatego wielu osobom wydaje się, że homeopatia naprawdę im pomaga, choć na poziomie realnego, biologicznego oddziaływania na organizm nie wydarza się tam dosłownie nic. To jest ogromnie uwodzicielska oferta.
Bo elementem ludzkiego charakteru jest potrzeba podmiotowości?
Carl Gustav Jung mawiał, że jedną z najpilniejszych potrzeb współczesnego człowieka jest potrzeba wtajemniczenia. To znaczy czegoś, co w nieustannie pauperyzującym się, ciążącym ku masowości i anonimowości świecie daje nam poczucie indywidualnego znaczenia, co ma nam odsłaniać jakiś głębszy sens – nawet w tym, co trudne, pełne cierpienia. Dzisiaj – sześćdziesiąt lat po śmierci Junga – wszystkie te procesy trawiące późną nowoczesność tylko się pogłębiły. A nasze poczucie sprawczości, realnego wpływu na swój los, radykalnie spadło. Nie zmienia to faktu, że dominującą wciąż narracją jest wyjątkowo toksyczna opowieść o tym, że człowiek jest kowalem własnego losu. Że wszelkie jego sukcesy – ale i porażki – zależą wyłącznie od jego osobistych cech: zaangażowania, samozaparcia, silnej woli, talentu etc. Podobnie rzecz się ma ze zdrowiem. To także – powiada się w niezliczonych materiałach reklamujących cudowne suplementy, cudowne diety i cudowne programy ćwiczeń – jest wyłącznie twoja prywatna sprawa, twoja prywatna odpowiedzialność. Jeśli coś ci dolega, widocznie się niewystarczająco starałeś – paliłeś papierosy, leniłeś się zamiast codziennie biegać, jadłeś nie to, co trzeba – więc masz to, na co zasłużyłeś. Jeśli cokolwiek niszczy empatię, wrażliwość na własne i cudze ograniczenia, na własną i cudzą kruchość, skończoność, bezradność, zależność – to właśnie tego rodzaju trujące mitologie.
Czyli taki zwrot w kierunku medycyny alternatywnej może być jakąś próbą nadania sensu chorobie?
Jak najbardziej. Bywają oczywiście choroby w oczywisty sposób związane ze złym trybem życia. Ale bywają też takie, być może nawet większość, które biorą się „znikąd” – z genów albo innych uwarunkowań, których natury do końca wciąż jeszcze nie rozumiemy. Coś takiego odsłania pewien chaos i bezsens wpisany głęboko w samą substancję istnienia. Tymczasem alternatywne narracje – często oparte o naiwną wizję „natury” jako doskonale homeostatycznego układu, którego harmonijną egzystencję zakłócają a to złe jedzenie, a to złe emocje – usuwają nam z pola widzenia to ślepe okrucieństwo przyrody, odwracają uwagę od bezwładu i chaosu działającego w naszych ciałach. Zamieniają je na opowieści o jakimś ukrytym ładzie, jakimś ukrytym porządku, który można przywrócić i dzięki temu żyć niemal w nieskończoność. Tymczasem życie kończy się śmiercią, a choroby są jego integralną, niezbywalną częścią. Medycyna z nimi mniej lub bardziej skutecznie walczy – i to jest absolutnie wspaniałe, bo dzięki temu możemy dłużej cieszyć się życiem – ale nic nie wskazuje na to, żebyśmy w przewidywalnej przeszłości mogli uwolnić się od wszelkich bolączek i ograniczeń ludzkiej natury. Pisze o tym bardzo ciekawie amerykańska eseistka Barbara Ehrenreich w swojej ostatniej książce „Natural Causes”. Według niej współczesny kult zdrowia to religia par excellence. Zmienia się tylko rozmieszczenie akcentów. Współczesny człowiek nie wierzy już w życie w zaświatach – jedyne, co ma, to ciało. Wyobrażenie rajskiej egzystencji przemieściło się zatem z duszy do ciała – to ono ma być wehikułem wiecznego życia. W takim uniwersum największym grzechem musi być oczywiście występek przeciwko ciału. A że wszystko to napędzane jest protestanckim z ducha przekonaniem, że fizyczne zdrowie jest znakiem odpowiedniego zaangażowania jednostki, która przestrzega wszelkich zaleceń – każdy, kto choruje albo umiera, postrzegany jest jako ten, który sam sobie na to zasłużył. Chorobę postrzega się więc jako karę, jako coś moralnie problematycznego – tu znowu, nawiasem mówiąc, przypomina się Sontag.
A kiedy choroba pojawia się w naszym życiu i zaczynamy zadawać sobie pytania o jej sens, szukać wyjaśnień – czy filozofia proponuje jakąś koncepcję, która byłaby panu szczególnie bliska?
Wiele lat temu na łamach „Rzeczpospolitej” ukazał się wywiad z filozofem, moim nauczycielem ongiś z Instytutu, dzisiaj Wydziału Filozofii Uniwersytetu Warszawskiego, Jerzym Wocialem, chorym na zaawansowany nowotwór, dzisiaj od dawna już nieżyjącym. Powiedział tam, że choć od dawna czytuje dzieła największych zachodnich filozofów, którzy na różne sposoby konfrontują się z faktem umierania, to wobec własnego doświadczenia śmiertelnej choroby ich teksty nagle wydają mu się zupełnie nieadekwatne. W żadnym sensie nie czuł się bardziej przygotowany do tego, co się z nim wówczas działo, co się mogło stać, aniżeli gdyby tych tekstów nie znał. Najważniejsza – tak mówił – była dla niego bliskość drugiego człowieka. Dla mnie to jest właśnie kluczowe. Doświadczenie choroby uświadamia nam ulotność życia i kruchość wszystkich czujących, żyjących istot. Jeśli cokolwiek może z niego realnie wynikać, to właśnie to specyficzne poczucie wspólnoty w naszej skończoności, bezradności i lęku.
Zetknięcie ze śmiertelną chorobą to doświadczenie ekstremalne, radykalne. Zwłaszcza w kulturze, która od śmierci jest odwrócona, która śmierci nie dostrzega, nie ujmuje jej w języku, czyni ją niewidzialną. Innymi słowy, kulturze, która w żaden sposób nie przygotowuje nas do tego, że będziemy musieli umrzeć i że umrzeć będą musieli nasi bliscy. To doświadczenie, kiedy już przestaje być tylko lękiem człowieka zdrowego, fantazją, że kiedyś może mnie to spotka, ale jeszcze nie teraz – kiedy więc staje się namacalne, okazuje się doświadczeniem granicznym, takim, które całkowicie weryfikuje i przewartościowuje różne niezwykle atrakcyjnie brzmiące teorie i koncepcje tego, w jaki sposób można się pogodzić z faktem przemijalności i śmiertelności. A także nasze życiowe nastawienia i priorytety.
Mówi pan o doświadczeniu ekstremalnym, o chorobie, która może się okazać śmiertelna. A co z cierpieniem w chorobie przewlekłej – takim, z którym będziemy się zmagać codziennie, już do końca?
W zachodniej kulturze nasze podejście do cierpienia jest w ogromny sposób ukształtowane przez chrześcijaństwo. Do tego stopnia, że nawet jeśli za chrześcijan się nominalnie nie uznajemy, to i tak myślimy w kategoriach chrześcijańskich i po chrześcijańsku przeżywamy. A chrześcijański model cierpienia, najkrócej rzecz ujmując, zawiera się w obrazie Chrystusa umierającego na krzyżu i zmartwychwstającego trzeciego dnia. Piątek, dzień ukrzyżowania, dostajemy w pakiecie z niedzielą – dniem zmartwychwstania. Cierpienie i śmierć zostają w tym micie automatycznie pokonane i zdominowane.
Na głębokim poziomie myśli się więc tutaj o cierpieniu jako o czymś, co zawsze musi być przezwyciężone. Dopiero przezwyciężenie cierpienia nadaje mu wartość, w tej optyce jest ono więc zawsze stanem przejściowym, środkiem do osiągnięcia takiej czy innej glorii. Ma być czymś, co finalnie uczyni nas jeszcze mocniejszymi i silniejszymi. W tym kontekście cierpienie w chorobie przewlekłej, gdzie na horyzoncie nie ma szansy na żadne wzmocnienie czy przezwyciężenie, jest doświadczeniem, w którym wytrwać jest jeszcze trudniej. Bo trudno jest je uznać w całej jego realności, zaakceptować, że nie jest czymś, co w szybki sposób można „przekroczyć”, wyciągnąć zeń jakąś naukę, uczynić siebie dzięki niemu mądrzejszym i silniejszym.
Innym wariantem tego samego jest przekonanie, że cierpienie nas uszlachetnia, czyni lepszymi ludźmi, powoduje, że stajemy się w pewien sposób wyróżnieni z ogółu. Moim zdaniem to kolejny toksyczny mit. Praktyka życiowa w sposób fundamentalny mu przeczy. Dookoła nas mnóstwo jest cierpienia, które jest całkowicie bezsensowne, do niczego nie prowadzi, nie przynosi żadnej siły, nie zapowiada odrodzenia, nie kończy się happy endem. Przeciwnie, towarzyszy mu pogłębiający się chaos, bezwład i ból – a na koniec przychodzi śmierć. Uparcie w takich sytuacjach trwając w paradygmacie pod tytułem „będzie dobrze, musi być dobrze, na pewno będzie dobrze”, już i tak trudną sytuację czynimy jeszcze trudniejszą, jeszcze bardziej brutalną i bolesną. Nie potrafimy uznać doświadczenia choroby i cierpienia, nie mamy dla niego przestrzeni, nasze uniwersum go nie przewiduje. Nie mamy języka, żeby o nim rozmawiać. Nasz język od niego permanentnie ucieka, właśnie w te formuły: że „na pewno będzie dobrze” czy „zawsze trzeba myśleć pozytywnie i trzeba mieć nadzieję”. Myślę, że dopóki nie znajdziemy odpowiedniego języka i nie przyjmiemy do wiadomości fundamentalnych faktów: że wcale nie musi zawsze być dobrze, że bardzo często właśnie nie będzie dobrze, tylko tragicznie, i dopóki się nie nauczymy rozmawiać o cierpieniu, nie nauczymy się go przyjmować i uznawać za nieodłączną część ludzkiego doświadczenia, dopóty będą nas truły i frustrowały te jednostronne, prymitywne kulty tężyzny fizycznej, zdrowia, młodości, sprawności.
Ale skoro ból i cierpienie są doświadczeniami uniwersalnymi, których wszyscy w pewnym momencie doświadczamy, to dlaczego nadal podtrzymujemy toksyczne narracje, w których nie ma dla nich miejsca?
Obok chrześcijaństwa niebagatelną rolę odgrywa tu także współczesny dziki kapitalizm. Ludzie młodzi, zdrowi i sprawni są wszak motorem napędowym gospodarczego wzrostu – a to jest w kapitalizmie główny dogmat, główny cel. Jeśli ktoś jest chory, pogrążony w melancholii, staje się mniej produktywny, przestaje być trybem w maszynie generującej kolejne zyski. W związku z tym wytwarza się cała masa różnych opowieści prywatyzujących zdrowie, a medycyna szuka coraz to skuteczniejszych i szybszych sposobów na przywracanie do produktywności jednostek, które wypadają z wyścigu. Rozwija się medykalizacja, czyli zjawisko anektowania przez medycynę kolejnych obszarów naszego życia i uznawania problemów, które wcześniej należały do innych dziedzin, za obiekt medycznych interwencji. W efekcie wykształca się wiara, że leki mają być panaceum na wszystko, co nie sprzyja zaangażowanej, radosnej partycypacji w kapitalistycznej machinie – czyli leki na wszelkie właściwie możliwe dyskomforty. W ten sposób jednak stajemy się społeczeństwem wprzęgniętych w produkcyjną machinę cyborgów. To zabija empatię i świadomość, że wszyscy jesteśmy krusi, śmiertelni i podatni na zranienie. I że bardzo siebie nawzajem potrzebujemy. Potrzebujemy bliskości, miłości, wyrozumiałości i opieki. Często dopiero choroba nam to uświadamia – choć ta konstatacja nie ma nic wspólnego z opowieściami o tym, że z każdego nieszczęścia wynika coś dobrego, a co nas nie zabije, to nas wzmocni. To są po prostu szkodliwe, toksyczne mity, na dodatek oparte na kłamstwie.