Aleksandra Sawa: Przez cały ubiegły rok najbardziej baliśmy się pandemii, ale w maju 2021 pandemię przebiła inflacja. Według badania firmy GfK, aż 97 procent Polaków obawia się wzrostu cen w ciągu najbliższych 12 miesięcy. Rzadko jesteśmy w czymś tak zgodni – skąd w nas aż tyle obaw?

Sonia Buchholtz: Inflacja, obok stopy bezrobocia, jest jednym z niewielu wskaźników, które naprawdę interesują gospodarstwa domowe. To jest miara naszego dobrostanu – tego, jaką siłę nabywczą mają pieniądze, które otrzymujemy w wynagrodzeniach i transferach społecznych. Jeżeli mamy poczucie, że ceny rosną, to czujemy się ubożsi. Możemy mniej kupić, mniej skonsumować, mniej odłożyć – to sytuacja jednoznacznie niekorzystna. Nie dziwi mnie więc, że ludzie się niepokoją. Dodatkowo, Polska jest krajem, który ma bogate doświadczenie inflacji i w związku z tym ludzie są na tę kwestię bardziej wrażliwi – zwłaszcza pokolenie, które pamięta hiperinflację z roku 1990. Ludzie wiedzą, co to znaczy, kiedy siła nabywcza maleje tak szybko, że człowiek przynosi pieniądze do domu, a one już są warte o połowę mniej niż były warte rano.

Oczywiście, ale obecnie notujemy niecałe 5 procent, a to jeszcze bardzo daleko od hiperinflacji z lat 90…

W maju mieliśmy inflację na poziomie 4,7 procent rok do roku, czyli w stosunku do maja 2020 roku. Ale ta informacja jest z perspektywy indywidualnego gospodarstwa domowego kompletnie abstrakcyjna, dlatego że to jest średnia dla 15 milionów gospodarstw domowych – dowiadujemy się, o ile średnio wzrósł tym 15 milionom gospodarstw koszt magicznego koszyka, który wycenia GUS. Tylko że każdy z nas ma inny koszyk! Rodzice małych dzieci kupują co innego niż emeryci, ludzie w dużych miastach kupują co innego niż ludzie na wsiach i tak dalej. Ludzie są więc zaniepokojeni stosunkowo wysokim poziomem inflacji, ale mają też poczucie oderwania, pewnego rozdźwięku między tym, co publikuje GUS, a ich indywidualną sytuacją. Jeśli kupują więcej bardziej drożejących rzeczy, to mogą mieć poczucie, że inflacja dotyka ich bardziej niż wskazuje GUS.

A z perspektywy stabilności i wzrostu gospodarczego – czy te 4,7 procent, które obecnie notujemy, to już poziom, który powinien niepokoić?

Pewien dodatni poziom inflacji jest dobry dla gospodarki, zwłaszcza wychodzącej z recesji czy kryzysu, a ujemna inflacja nie jest dobrym zjawiskiem. Uznajemy, że polityka pieniężna powinna celować w 2,5 procent – taki jest cel Narodowego Banku Polskiego. Oczywiście, nie zawsze udaje się „trafić” w punkt, ale Rada Polityki Pieniężnej i NBP zakładają, że powinniśmy dawać sobie pewną przestrzeń: o jeden punkt procentowy w górę i o jeden w dół. Czyli dopóki inflacja utrzymuje się w przedziale 1,5–3,5 procent, to znaczy, że polityka pieniężna jest skuteczna. Jeżeli na jeden miesiąc wypadniemy z tego przedziału, to traktujemy to jako anomalię, jednostkowe zdarzenie. Natomiast jeżeli jesteśmy trwale poza tymi przedziałami, to znaczy, że nasza polityka pieniężna nie jest skuteczna – że nie chroni nas przed zubożeniem. Jeśli inflacja zaczyna wymykać się spod kontroli, jest to czytelnym sygnałem, że mamy problem – nie tylko ekonomiczny, ale też społeczny i polityczny. I przede wszystkim dlatego jest to takie niepokojące.

Zdjęcie: Here and now, unfortunately, ends my journey on Pixabay, źródło: Pixabay

 

Czy w pani ocenie będziemy się w najbliższych miesiącach znajdować trwale poza tym przedziałem 1,5–3,5 procent?

Niestety, poziom inflacji raczej znacząco nie spadnie w najbliższym czasie. Możliwe, że osiągniemy nawet 5 procent, natomiast później wcale nie czeka nas jakiś dramatycznie duży spadek. Powody, dlaczego notujemy obecnie wysokie poziomy inflacji, są takie, że trudno sobie wyobrażać, żeby miały teraz nagle przestać istnieć.

Jakie to są powody?

Po pierwsze, rośnie nam płaca minimalna. Jeśli kupujemy cokolwiek, co wymaga ludzkiej pracy, będzie to droższe. Rosną nam też ceny energii, a więc cokolwiek, co wymaga mrożenia, chłodzenia, dowożenia, doświetlenia, od razu nam zdrożeje. Mamy nowe podatki lub opłaty, jak na przykład opłata cukrowa. Oczywiście, jej wprowadzenie jest podyktowane konkretnymi celami społecznymi – chcemy, żeby ludzie spożywali mniej słodzonych napojów. Ale dla naszego koszyka nie ma to znaczenia – ceny po prostu wzrosły.

Są oczywiście czynniki wyjątkowe – jeśli pojawi nam się afrykański pomór świń albo mamy lato z dużymi wahaniami temperatur – to wpłynie na ceny żywności. Na część czynników nie mamy wpływu. Ale w innych sami sobie ten świat tak układamy. Mamy chociażby szereg zawodów, w których obserwujemy ogromne deficyty pracowników. Usługi opiekuńcze, medyczne, edukacyjne – to obszary, gdzie ludzi jest za mało, więc mamy rzadkość dóbr. Przez to te dobra stają się cenniejsze i zaczyna być o nie konkurencja.

Wpływ tych deficytów na inflację obserwujemy już od wielu miesięcy. Jeżeli polityka publiczna nie dba o to, żeby mieć podaż odpowiednio wykwalifikowanych pracowników, to zaczynamy o nich konkurować i robi się coraz drożej. Trzeba więc pamiętać, że polityka publiczna ma przestrzeń do tego, żeby wpływać na poziomy cen. Zresztą, problem deficytów pracowników w różnych branżach należałoby rozwiązać z wielu względów – nie tylko dlatego, że stoi za nim ryzyko inflacji, ale też dlatego, że takie deficyty w pewien sposób ograniczają nas w rozwoju społeczno-gospodarczym.

Część ekonomistów i ekonomistek uważa, że Narodowy Bank Polski powinien podwyższyć stopy procentowe, a część, że (jeszcze) nie. Skąd ta różnica przekonań?

Czegokolwiek Rada Polityki Pieniężnej i NBP nie zrobią, efekt podniesienia czy obniżenia stóp procentowych będzie widoczny za około cztery kwartały. Skutki działań, które są prowadzone w polityce monetarnej, zawsze będą odroczone – niewiele rzeczy jest nam w stanie pomóc natychmiast. I bez względu na to, co zrobimy w polityce monetarnej, nie pozbędziemy się przyczyn inflacji natychmiast – chociażby dlatego, że nie jesteśmy w stanie natychmiast zapełnić luki pracowniczej w tych branżach, które doświadczają deficytu, nie jesteśmy w stanie natychmiast przejść na tańszą energię, nie jesteśmy w stanie natychmiast zrezygnować z obciążeń, których doświadczamy jako konsumenci, czyli opłaty cukrowej, podatku handlowego i tak dalej. Trudno mi wyobrazić sobie scenariusz, w którym moglibyśmy odczuć natychmiastowy, drastyczny spadek inflacji – więc z perspektywy konsumenta tutaj niestety nie ma dobrych rozwiązań.

Natomiast taki poziom stóp procentowych jest problematyczny dla tych, którzy oszczędzają, bo mają oni niskie bodźce do oszczędzania. Jednocześnie – jeżeli się nie oszczędza – to powinno się wydawać, w związku z czym bodźce do wydawania będą sprzyjać podnoszeniu inflacji.

Jak takie podwyższone poziomy inflacji wpływają na sytuację osób oszczędzających? Czy Polacy będą kupować więcej mieszkań?

Ludzie zaczynają poszukiwać takich metod oszczędzania oraz inwestowania, które zabezpieczą ich przed inflacją – dla osób majętnych są to oczywiście mieszkania, a dla tych dysponujących mniejszym kapitałem obligacje, które są zabezpieczone przed działaniem inflacji. Ale niskie stopy procentowe oznaczają, że mamy niski koszt kredytu. W efekcie również te osoby, które nie są na tyle majętne, będą chciały decydować się na kupno mieszkania czy domu – właśnie dlatego, że kredyt jest w tym momencie tani.

Taka też jest koncepcja: stopy procentowe zostały obniżone po to, żeby wytworzyć w gospodarce przekonanie, że jeżeli ktoś potrzebuje środków po to, żeby przetrwać i dalej się rozwijać, to ma taką możliwość. Dostęp do kapitału i jego koszt nie są barierą i nie grożą upadłościami.

Czy grozi nam z tego powodu bańka na rynku nieruchomości?

Eksperci twierdzą, że nie – czynniki, które stoją za zwiększonym zainteresowaniem kupnem mieszkania, są fundamentalne. Czyli za tym, co teraz obserwujemy, nie stoją wyłącznie potrzeby spekulacyjne – ludzi, którzy chcą włożyć pieniądze w mieszkanie po to, żeby nim obracać, więcej zarobić i jeszcze bardziej się zabezpieczyć przed inflacją, jest relatywnie mało. Więcej jest ludzi, którzy będą kupować mieszkania na potrzeby własne lub ewentualnie pod wynajem. Poza tym mamy w Polsce taki deficyt mieszkań i domów, że ludzie się „gnieżdżą”. I dlatego też nie ma co się spodziewać, że mieszkania drastycznie stanieją.

Obecne ceny mieszkań w miastach również są długofalowym skutkiem polityki publicznej. Państwo nie prowadziło polityki rozwojowej, która by pozwoliła komfortowo mieszkać, żyć i pracować w średnich i małych miastach. Jeżeli najlepiej rozwijają się duże miasta, ludzie będą chętnie migrować do dużych miast, przez co zapotrzebowanie na mieszkania jest jeszcze większe, a ceny coraz wyższe.

Jak pani ocenia realną skalę problemu – jak bardzo powinniśmy się martwić? I kogo najbardziej dotknie wzrost cen?

Dla wielu gospodarstw domowych może to być problem, ale są takie grupy społeczne, dla których rosnące ceny są większym problemem niż dla innych. W szczególności będzie to wyzwanie dla osób ubogich, które relatywnie dużo wydają na żywność, dla osób starszych, które mają niskie emerytury, a być może potrzebują usług opiekuńczych czy prywatnej służby zdrowia, oraz dla rodziców, którzy korzystają z usług opiekuńczych czy edukacyjnych.

Inflacja obniża siłę nabywczą dla wszystkich, natomiast dla niektórych jest to taki poziom, przez który nie mogą normalnie funkcjonować. Są grupy, w których ludzie ze względu na inflację będą musieli zrezygnować nie z droższych wczasów, ale z jedzenia. Mogą nie być w stanie zapłacić czynszu. Jeżeli zaczynamy myśleć o inflacji w taki sposób, przestaje ona być problemem czysto ekonomicznym – jeśli te grupy zaczną nam się bardzo powiększać, będziemy mieć także problem społeczny. Polskie doświadczenia z inflacją pokazują, że może to wywoływać żądania indeksacji płac i świadczeń, nakręcając spiralę płacowo-cenową.