Grobowiec imperiów

Bagram powstało jeszcze za czasów sowieckiej inwazji na ten kraj w latach 80. Amerykańskie wojska interwencyjne przejęły ją i rozbudowały. Była centrum operacyjnym i logistycznym „wojny z terroryzmem”, którą USA prowadziły przez dwadzieścia lat u podnóży Hindukuszu, w centralnej Azji, w krainie nazywanej „grobowcem imperiów”.

Władze afgańskie zorientowały się, co się dzieje, kiedy nadeszły meldunki o szabrownikach, którzy już nad ranem pojawili się w bazie. Nic dziwnego, porzucono tam niewyobrażalny dla miejscowych majątek. Sytuację opanowano, ale wojsko podległe rządowi w Kabulu właśnie dezerteruje na masową skalę, a Talibowie – przyczyna dwudziestu lat obecności Amerykanów w Afganistanie, przejmują ten kraj w błyskawicznym tempie. Niedługo wkroczą także do Bagram.

Wiele lat temu, kiedy byłem wysokim urzędnikiem państwowym, leciałem z uzbeckiego Termezu, położonego nad przerażającą ogromem rzeką Amu-drią, do Afganistanu. Nie licząc zielonych lampek pokładowych wojskowej casy panowała ciemność, przez dwie godziny lotu nie widziałem na ziemi ani śladu ludzkiej obecności, światełka pełgającego gdzieś w dole mogącego być świadectwem jakiejkolwiek życia. Wtem, na horyzoncie okazała się blado-neonowa łuna, zaczęło się podchodzenie do lotniska w Bagram. Z czarnej pustki nagle znaleźliśmy się w trzydziestotysięcznym mieście wojskowym, rozświetlonym jak Broadway, pełnym gorączkowego ruchu żołnierzy, ciężarówek, transporterów humvee, startujących lub lądujących co chwila samolotów. Miasto w środku niczego.

Kiedy już za dnia leci się helikopterem nad tą krainą, z czujnymi strzelcami pokładowymi ciężkich karabinów maszynowych lustrującymi lufami teren, to wrażenie pustki się pogłębia. Siedziby ludzkie, rzadkie i rozporoszone, zwykle wokół jakichś nawodnionych spłachetków dających odrobinę żywności, domy sklecone z kamieni i gliny, trochę kóz – to by było na tyle. Poziom życia nieodbiegający bardzo od tego, co zobaczyły tu wojska Aleksandra Macedońskiego przemierzające tę krainę 2300 lat temu. Jedyną wyraźną zmianą jest wszechobecność telefonów komórkowych. Służą zarówno łączności, zgodnie ze swoim przeznaczeniem, jak i odpalaniu ładunków wybuchowych, osławionych „ajdików”.

Afganistan swoją ponurą sławę zawdzięcza zbyt ambitnym, jak się zawsze okazywało po czasie, imperialnym planom, których celem było zawładnięcie tą cywilizacyjną pustką, mieszaniną gór i pustyń, wabiącą obietnicą, że opanowanie tego obszaru daje kontrolę nad całą Azją. Geopolitycy, ci dziwni szamani polityki, snuli swoje teorie, że kto tę pustkę posiądzie, ten będzie kontrolował „heartland”, centrum Eurazji, a zatem i świat. Próbowali Brytyjczycy w zenicie swojej potęgi, próbowała sowiecka Rosja, która sobie tu tak skutecznie połamała zęby, że wkrótce potem upadła, próbowało tego samego globalne amerykańskie imperium, popychane przymusem rewanżu za zamachy na World Trade Center. Ale tak naprawdę każdy obcy, który wchodził na terytorium dzisiejszego Afganistanu, od Aleksandra Macedońskiego po George’a Busha juniora, był wcieleniem greckiej hybris. Czyli przekroczeniem miary, będącym niczym innym jak bezrozumnym zuchwalstwem. Są pustki, których nie da się okupować, nie da się wypełnić niczym – ani wojskiem, ani kolejnymi wcieleniami nowoczesności. Złudzenie, że militarna siła i potęga cywilizacji daje możliwości bycia tam, gdzie się wskaże palcem na mapie, pokonania warunków naturalnych, zaprowadzenia ładu i dobrobytu na swoją modłę, bez względu na kontekst kulturowy, po raz kolejny znalazło swoje zaprzeczenie. Są miejsca na Ziemi, które nawet imperia powinny omijać z daleka.

Baza lotnicza Bagram. Źródło: U.S. National Archives, getarchive.net.

„Nie bardzo wiemy, co się w tym kraju dzieje”

W czasie pobytu w Kabulu miałem spotkanie z wysokim dowódcą jednej z amerykańskich służb wywiadowczych. Żeby się dostać na to spotkanie, przeszliśmy kontrolę w trzech śluzach pilnowanych po kolei przez afgańskie wojsko, najemników, a na koniec żołnierzy marines. Po tych zabiegach zanurzyliśmy buty w puszystych po kostki dywanach, a w cudownie chłodnym, klimatyzowanym wnętrzu zaczął się lunch z moim rozmówcą, obsługiwany przez kelnerów w białych rękawiczkach, rozlewających francuskie wina. Kontrast z dusznymi, rozedrganymi upałem ulicami Kabulu, wypełnionymi kurzem i bezładnym tłumem; z miastem, w którym codziennie dochodziło do eksplozji samochodów pułapek – nie mógł być większy. Po serii rutynowych pytań, oświadczeń i odpowiedzi, już przy deserze, mój gospodarz, kręcąc winem w kieliszku, powiedział zdanie jak z „Czasu apokalipsy” Francisa Coppoli: „właściwie to my nie bardzo wiemy, co się w tym kraju dzieje”.

I tak zostało do końca.

Opuszczenie przez Amerykanów Afganistanu to ostatni akord nie tylko bezsensownej wojny w miejscu, w którym jej prowadzić nie należało, dwóch dekad okupionych krwią i setkami miliardów dolarów utopionych w wszechogarniającym pyle. To także koniec pewnej epoki, epoki fizycznej obecności globalnego imperium w miejscach, w których upadały państwa lub pojawiało się zagrożenie lub po prostu wydawało się, że należy być. Efekty tej polityki są fatalne – Afganistan, Irak, Kurdystan, Libia, Syria, Somalia – tę listę można by ciągnąć. Nie tylko USA poniosło spektakularne porażki na tym szlaku – Francja zmaga się z podobnym problemem w Afryce (w Mali i w Burkina Faso), a towarzyszące armii amerykańskiej kontyngenty sojuszników, w tym Polski, wychodzą z tego okresu z takim samym absmakiem i bezradnością jak Amerykanie, mimo gromkich zapewnień wojskowych o udanej misji. Po tych interwencjach zostały tylko setki tysięcy ofiar, zabitych i okaleczonych, ogromne koszy i zero zysków politycznych czy ekonomicznych. Pozostały upadłe państwowości, jak rozlewające się liszaje na skórze świata, pogrążające się w kolejnych wojnach plemiennych, religijnych czy etnicznych lub wszystkich tych rodzajach naraz, zniszczona infrastruktura, przemoc i regres cywilizacyjny.

Absurdalna doktryna US Army „wojny o serca i umysły” ludów okupowanych zmieniła się w swoje przeciwieństwo – serca stały się przepełnione nienawiścią, a rozum każe sprytnym przywódcom i watażkom szukać zewnętrznego wsparcia raczej w Rosji i Chinach, a nawet w Turcji, niż w USA (co się dzieje na Bliskim Wschodzie i Afryce na coraz większą skalę). Dziś groźba amerykańskiej interwencji brzmi pusto i niedorzecznie, światowy żandarm utracił wiarygodność sięgania po groźbę wysłania wojsk do każdego zapalnego punktu globu. Można powiedzieć, parafrazując tytuł jednego z filmów o Jamesie Bondzie – że dla USA okazało się, że „świat to za dużo”.

Globalne mocarstwo, wyczerpane trzema dekadami interwencji, wewnętrznymi problemami i zagrożone wzrostem rywalizujących mocarstw, musi skupić się na tym, co niezbędne – własnym bezpieczeństwie i obronie demokratycznego Zachodu jako naturalnego kręgu wpływów, nawet jeśli tym Zachodem są Japonia z Australią i Tajwan razem z Litwą. Joe Biden prowadzi strategię nieróżniącą się od Donalda Trumpa – redukowania obciążeń militarnych i politycznych, wszędzie tam, gdzie to możliwe, by skoncentrować maksymalny potencjał na równoważenie chińskiej potęgi i zabezpieczenie kluczowych interesów w obszarze Indo-Pacyfiku. I próbę powstrzymywania militarnego rosyjskiego resentymentu w Europie Wschodniej – co dla nas jest kluczowe.

Baza lotnicza Bagram. Źródło: Staff Sgt. Whitney Amstutz, Wikimedia Commons.

Bagram – przestroga dla Polski 

Na dłuższą metę utrzymanie jednakowego zaangażowania w obydwa obszary może być coraz trudniejsze dla USA. Amerykanie jeszcze nie składają ochronnego parasola nad wschodnią flanką NATO, ale europejski teren działań wojennych będzie nieuchronnie tracił na ważności w miarę zaostrzania się konfliktu z Chinami. Może to być tylko kwestią czasu, kiedy ktoś w Pentagonie napisze do Białego Domu, że kontyngenty US Army mające osłaniać sojuszników na wschodniej flance, między innymi w Polsce, to w sensie militarnym bardziej potencjalni zakładnicy Rosjan niż realna siła ich odstraszająca. W niekorzystnych warunkach politycznych może to zagrozić bezpieczeństwu całego regionu. Pomaganie temu procesowi byłoby nie głupotą, ale zbrodnią, toteż wchodzenie przez obecnych rząd w Warszawie w symboliczne konflikty z Waszyngtonem i jego medialno-politycznym habitusem, należy zakwalifikować właśnie jako polityczną zbrodnię wobec bezpieczeństwa Polski, a nie bezrozumność jednego czy drugiego ministra.

W ostatnich tygodniach udało się bowiem obozowi rządzącemu poruszyć niezdarnie trzy kwestie dla Waszyngtonu zawsze drażliwe – wolności mediów, kapitału amerykańskiego i kwestii mienia pożydowskiego. Wszystkie te sprawy zostały podniesione przez wzgląd na politykę wewnętrzną – jako coraz bardziej rozpaczliwe pomysły na utrzymanie poparcia elektoratu PiS-u i władzy Kaczyńskiego nad Polską.

Los bazy Bagram jest dla nas przestrogą przed taką polityką. A raczej niech przestrogą będzie zdumienie generała Asadullaha Kohistaniego, dowódcy oddziałów afgańskiej armii wiernej rządowi, rozlokowanych w pobliżu Bagram, który o ewakuacji Amerykanów dowiedział się parę godzin po fakcie, kiedy na pustej płycie lotniska zostały już tyko rozwiewane przez wiatr śmieci. Generał nie ukrywał wobec dziennikarzy BBC, że w obliczu spodziewanej lada moment ofensywy Talibów został zupełnie sam i de facto bezbronny.

Świat zmienia się szybciej, niż możemy to oswoić, zmiany nie dają nam oddechu, chwili na ułożenia na nowo myśli w głowach. Zaskakuje to polityków i dziennikarzy, przeraża zwykłych obywateli tęskniących za dawnymi, obliczalnymi czasami. To, co dziś wydaje się niemożliwe, za moment staje się naszą rzeczywistością. Afganistan od Polski oddzielają 4 tysiące kilometrów i wszystkie różnice, jakie sobie możemy wyobrazić, ale to nie oznacza, że za jakiś czas w naszym regionie nie znajdziemy się wobec sytuacji generała Kohistaniego. Nasza suwerenność nie trzyma się na potencjale wojskowym ani na zaklęciach o „podmiotowej polityce”, ani na kłamliwym, pseudopatriotycznym bełkocie propagandowym.

Kraj, położony na uskoku tektonicznym między Zachodem i agresywną rosyjską potęgą militarną, może być na tyle suwerenny, na ile jest ściśle związany sojuszami, ale i przekonaniem sojuszników o jednorodności Polski z Zachodem. Tym Zachodem, którego Amerykanie jeszcze będą chcieli bronić. Na razie mamy w Polsce władze niszczące to przekonanie i nierozumiejące, że im bardziej dewastują stosunki z Zachodem, tym bardziej Bagram może stać się naszą przyszłością. Coraz wyraźniej widać, że Kaczyński rządzi, jakby do takiej chwili tęsknił.

 

***

Powyższy tekst jest początkiem cyklu felietonów Bartłomieja Sienkiewicza, które co dwa tygodnie będą ukazywać się na łamach „Kultury Liberalnej”. Zapraszamy do lektury!