Boleśnie wstrząsnęło mną, gdy lata temu czytałem, że dla rodzica największym i koniecznym do podjęcia wyzwaniem jest uświadomienie sobie, że jego dziecko będzie cierpiało. Można pomyśleć, że skoro konieczne jest nauczenie dziecka bardzo wielu rzeczy, to warto również nauczyć je przeżywania cierpienia. W takim zadaniu jednak cierpienie jest oszukiwane: nazwane, ale bez wskazania tego, co jest nazywane. Sprawą jest tu bowiem edukacja, a nie doświadczenie. Trochę tak, jakbyśmy mieli nauczyć dziecko tabliczki mnożenia, ale tylko po to, aby na tym poprzestać.

Możemy pytać, czy jest sens uczyć tabliczki mnożenia bez zainteresowania matematyką i czy jest sens uczyć, że cierpienie jest w świecie, ale nie angażować w niesienie pomocy. Janina Ochojska, pytana jakiś czas temu o to, jak pomagać, odpowiedziała bardzo krótko, ale niezwykle głęboko. Sugerowała, że najpierw należy zainteresować się tym, komu chce się pomóc.

Ogromne grupy ludzi głęboko współczują i przeżywają cierpienie człowieka, który dwa tysiące lat temu ginął na krzyżu, ale nikogo może nie poruszyć mężczyzna kopany przez napastnika w pełnej klientów galerii handlowej, okradany przez wyrostka właściciel sklepiku osiedlowego czy gwałcona na dyskotece dziewczyna. Można wobec takich zdarzeń twierdzić, że to znieczulica społeczna, ale jak to możliwe, że ci sami znieczuleni są tak czuli wobec Jezusa? Jest wyjaśnienie tego zjawiska, które łatwiej się broni. Jezus Chrystus dla wielu jest zdefiniowany: jako człowiek, a nawet syn boży, znane są też fragmenty jego życia – wobec niego mamy efekt sugerowanego przez Ochojską zainteresowania, a wobec mężczyzny w galerii, sklepikarza i dziewczyny na dyskotece nic takiego nie mamy. Oni pozostają nam obojętni, nie nasi, odlegli.

A jacy pozostajemy wobec siebie: jesteśmy dla siebie jak bliscy, traktujemy swoje życie jako historię wartą uwagi – czy nie? Czy to, co się nam zdarza, jest problemem, czy też ważnym dla nas doświadczeniem?

Czy rośnie w nas pustynia, czy nasycone różnorodnością ogrody? Nierzadko potrafimy deprecjonować własne cierpienie, porównując się do tych, którzy cierpią gorsze katusze. Czy taki zabieg służy przeżyciu cierpienia, czy odsunięciu go poza własne istnienie? A jeżeli odsuwaniu – jakie będą tego koszty? Znane są twierdzenia praktyków psychologii, że jeśli dzisiaj zaczniemy blokować jakiekolwiek uczucie, to niebawem będziemy blokować wszystkie. A co dzieje się wtedy z myśleniem? Myślimy po swojemu i siebie, czy już tylko to, co zwyczajowo jest dopuszczalne? Czy jesteśmy subiektywni, czy zdominowani obiektywizmem i tylko normopatyczni?

Sądzę, że w każdym gabinecie terapeutycznym są takie spotkania, gdy pacjent uświadamia sobie, że dba tylko o to, jak inni go postrzegają; gdy dostrzega, że pracuje dla uzyskania splendoru w pracy, a nie dla siebie i rodziny…i wtedy pada pytanie: „co mam teraz z tym zrobić?”. Na wszystko musi natychmiast znaleźć się dobra rada albo zadanie do wykonania – zamiast zainteresowania się samym zdarzeniem i refleksji. Cuda zaczynają się wtedy, gdy terapeuta nie poddaje się tej presji, gdy przyjmuje doświadczenie pacjenta i żyje nim. Wstrząsa pacjentami, pozwala im uwierzyć, że wszystko, za czym się zawsze tęskniło, może być naprawdę. Gdy jesteśmy słyszani, słuchani i przeżywani, znika pustynia, na której nic z nas nie wyrośnie i zaczyna pojawiać się ogród dla wszystkiego.

Obietnica „zbawienia” od naszego życia i całego w nim cierpienia, obietnica nigdy nie weryfikowalna, działa na każdego. To nasza decyzja, czy damy się jej ponieść.