Próba sklasyfikowania „Kaputt”, jednego z najważniejszych literackich dzieł XX wieku, nie powiodła się od blisko osiemdziesięciu lat. I być może nie uda się nigdy.
To rzecz niezwykła, zachwycająca formą, choć momentami niemal wstrętna. Coś między historią a czystym zmyśleniem. Książka, która jak żadna inna ilustruje okrucieństwo wojny, niejednoznaczna jak sam autor, w której piękno miesza się z ludobójstwem, barok z przyziemnym odorem śmierci, okrucieństwo z komedią.
Malaparte tworzył symbole. Kreował je, malował, dopowiadał, by czytelnik poczuł wraz z nim grozę końca europejskiej cywilizacji. Rzeczywistość, nieważne jak znacząca i straszna, pisze we wstępie do nowego polskiego wydania Jarosław Mikołajewski, dla niego była straszna i znacząca za mało.
Oto, czym się staliśmy
„Kaputt”, z niemieckiego „złamany, skończony, zdruzgotany, przepadły”, to, jak mówi autor, potwór radosny i okrutny, którego twarde, ostre brzmienie jak nic innego oddaje to, czym Europa stała się w latach 40. ubiegłego wieku – stosem gruzu i odpadków, pogorzeliskiem, na którym wszystko trzeba budować od nowa.
Malaparte nie zna biegu wstecznego. Chce szokować i robi to z dziecięcą niemal frajdą. Kreśli obraz upadku człowieczeństwa z okrutnym zadowoleniem, jak wtedy, gdy relacjonuje księciu Szwecji reakcję obergruppenführera Dietricha na wieść o zjadaniu swoich towarzyszy przez radzieckich jeńców w obozie pod Smoleńskiem („Czy im smakowały?”, pyta niemiecki generał), czy też gdy wspomina widok martwych rosyjskich żołnierzy, ustawionych wzdłuż szosy z wyciągniętymi ramionami, by służyli za znaki drogowe.
[promobox_wydarzenie link=”https://kulturaliberalna.pl/2010/11/02/majewski-malaparte-i-ksero/” txt1=”Czytaj także tekst” txt2=”Malaparte i ksero” pix=”https://kulturaliberalna.pl/wp-content/uploads/2010/11/curzio_malaparte-550×367.jpg”]
„Kaputt” to istna karuzela. Po grozie przychodzi łkanie, po łkaniu – piękno, po pięknie – komedia. Znajdziemy tu polowanie na dzieci z warszawskiego getta. Młode, piękne żydowskie dziewczęta wtrącane siłą do niemieckich burdeli, które po dwudziestu dniach świadczenia darmowych usług, zużyte i do niczego, zostaną wywiezione gdzieś w stronę rzeki i rozstrzelane. Pociski na „czarnej szybie nocnego nieba”, piękne niby kwiaty na czarnym aksamicie. Fińskie konie, uwięzione w zamarzniętym nagle jeziorze, zastygłe w lodzie po sam łeb, przypominające widmowe końskie figury.
Malaparte szokuje, ostrzega i nade wszystko – nie pozwala nam zapomnieć: oto, czym się staliśmy; oto, na czym musimy budować.
Bale u ludobójców
„Kaputt” to jednak nie tylko front. Curzio Malaparte to człowiek salonów, ich stały i dumny bywalec, pełen uroku osobistego – i jego świadomy – egotysta. To też wyznawca kultu siły i przemocy, bliski przyjaciel zięcia Mussoliniego, Galeazza Ciana, zadeklarowany i zaangażowany faszysta. Ale niech tam, oddajmy mu sprawiedliwość, zaznaczając, że ludzie mu współcześni nie pałali przesadną miłością do demokracji. Sam Malaparte, człowiek, który ukochał zwycięzców, parę lat później pokocha komunistów i zyska sławę jako czołowy pisarz antyfaszystowski.
Jako korespondent wojenny dziennika „Corriere della Sera”, ale i uznany już włoski literat, raz po raz pełnił funkcję gościa honorowego przy stołach wielkich polityków lat 30. i 40., cytujących Apollinaire’a, rozprawiających o Chopinie i pięknie Florencji, dla których, jak się zdaje, wojna była sprawą zaledwie drugorzędną. Tu w „Kaputt” wchodzimy na owe salony. I tu ukazuje się nam specyficzna gra umęczonego światowca.
Prawdą jest przecież, że Malaparte był biernym obserwatorem pogromów w Jassach czy wychudłych, zapadniętych z głodu twarzy Żydów wtrąconych do „dzielnic zamkniętych” Krakowa, Lublina czy Częstochowy. Obserwował i zapisywał. Zasiadając do stołu z wojennymi zbrodniarzami, Malaparte raz po raz zapewnia nas jednak o swoim dyskomforcie. Wysłuchuje teorii swoich gospodarzy na temat narodu żydowskiego, naukowego podejścia do ich eksterminacji, gett (czy może, jak przekonywał „niemiecki król Polski” Hans Frank, „wolnych republik”), po czym rewanżuje się im makabrycznymi opowieściami z frontu, potykaniem się o trupy i żydowskie świeczniki, zupełnie jak gdyby chciał nam powiedzieć: „Spójrzcie, ile widziałem!”. Jak gdyby chciał usprawiedliwić jedzenie pieczeni z dzika z ludobójcami. A Malaparte je i popija winem. Nie szczędzi przy tym złośliwości tym, którzy mu polewają. Podobno.
„Stosunki Malapartego z Niemcami były nader złożone”, pisze w posłowiu polskiego wydania Jerzy W. Borejsza. „Potrafił poruszyć wszelkie struny, aby dotrzeć tam, gdzie pragnął. […] Nie omieszkał, gdy zachodziła potrzeba, przypominać swoje związki krwi z Niemcami, niezależnie od antypatii, jaką do nich żywił. Posługiwał się znajomością języka zdobywców świata. O tym wszystkim wiedzieli hitlerowcy. Tego wszystkiego zabrakło potem w «Kaputt»”.
W „Kaputt” włoski domnule capitan raz po raz kpi sobie z Niemców, co do których w roku 1943, gdy kończył książkę, był już przekonany, że przegrają wojnę.
Prezentując nagiego Himmlera, którego spotkał w saunie wraz jego z różowym, dziecięcym brzuchem i mało imponującym przyrodzeniem, kontestuje ideę straszliwego niemieckiego żołnierza. „Niemcy – napisze – nadzy są zadziwiająco bezbronni. […] Sekret ich siły nie tkwi w ich skórze, kościach i krwi, ale w ich mundurach”. Doda, że gdyby ludzie tylko wiedzieli, jak „bezbronna i martwa nagość” kryje się pod ich pięknymi czarnymi marynarkami, nawet dziecko stawiłoby czoła całemu niemieckiemu batalionowi.
Kilkanaście stron później opisze generała von Heunerta, bezskutecznie wojującego z ostatnim łososiem w Norwegii, który, po kolana w wodzie, wycieńczony walką ze zwierzęciem i czerwony z irytacji, każe go wreszcie rozstrzelać.
Z uporem dziecka i ironiczną manierą zdolnego, przemądrzałego studenta Malaparte musi wyjść zwycięsko z każdej dyskusji i za którymś razem zaczyna nas to drażnić. Nie sposób jednak przerwać czytania, bo choć w którymś momencie zdajemy sobie sprawę, że ten genialny narcyz koloryzuje, a czasem zwyczajnie zmyśla, naiwnie chcemy mu wierzyć. „Pisarz potrafi narzucić swoje wizje jako fakty historyczne”, zaznacza Borejsza. „To miara jego talentu”.
Człowiek ludu
Malaparte czuł się związany z Polakami i to licznym opowieściom o pobycie nad Wisłą i naszych okupantach zawdzięcza być może swą ogromną popularność w naszym kraju. W nich też najpełniej rysuje się jego gra z czytelnikiem.
Opowiadając o Polsce, którą poznał wkrótce po I wojnie światowej, wypełniając włoską misję wojskową, i w której pokochał rewolucję rosyjską – miłość tę nosił w sobie do końca – wspomina biedę, głód, niewolę i rozpacz. Łechce przy tym naszą próżność. Czytając o czystym spojrzeniu polskich oczu, owym „charakterystycznym spojrzeniu narodu polskiego w przeciwnościach losu”, sam dumnie wypinałem pierś. Gdy Malaparte przekonywał, że „Polacy są szlachetną rasą”, z uznaniem kiwałem głową.
Jednocześnie – on, chłop z włoskiego Prato, związany z warszawskim mieszczaństwem i momentami pozujący niemal na osobę, która współprzeżywała cierpienie z polskim ludem – ochoczo chwali się i szczyci kontaktami z polską arystokracją, wspomina piękne kobiety i wystawne bale w stołecznych pałacach, dając najlepszy wyraz swojego snobizmu.
Przekonuje, że podczas kolacji w wielkiej wawelskiej sali u Hansa Franka, „der deutsche König von Polen”, pali go wstyd. „Przed oczyma stawały mi wynędzniałe tłumy na ulicach Warszawy, Krakowa, Częstochowy czy Łodzi, tłumy o twarzach spotniałych z głodu i lęku, brnące w mokrym brudnym śniegu zalegającym chodniki”, pisze, zestawiając ze sobą „smutne domy i dumne pałace, z których dzień po dniu wywędrowały po cichu dywany, srebra, kryształy i porcelana – szczątki dawnego bogactwa, próżności i chwały”.
Jako włoski korespondent Malaparte istotnie doświadczył okropieństwa wojny. Będąc świadkiem masakry Żydów, jak wspomniałem, pełnił jednak tylko rolę uważnego obserwatora, popijając wino i koniak w bogato urządzonych salonach w Polsce, Szwecji, Finlandii czy Rumunii.
W książce, z charakterystyczną manierą narcystycznego pozera opisuje sposób, w jaki miał kpić z Franka na Wawelu czy w pałacu w Warszawie. To kolejny przejaw jego efektownego pozerstwa. Zupełnie inne wrażenie wywiera bowiem zawarty w posłowiu do polskiego wydania fragment telegramu, w którym Malaparte w mocno usłużnym tonie – bardziej niż wymagałaby tego sytuacja – zwracał się do „niemieckiego króla Polski”, robiąc przy tym, co mógł, by nie zamykać sobie drzwi do kolejnych wizyt w polskich rezydencjach.
„Podczas obu wojen światowych składał dowody osobistej odwagi żołnierskiej”, czytamy w posłowiu. „Ale nie miał odwagi moralnej […]”.
Muchy
To słowo, które zapamiętam z lektury „Kaputt”.
Wojnę wygrały muchy, obwieszcza mieszkaniec Neapolu w ostatnim zdaniu książki. Muchy unoszące się nad gruzami zniszczonej Europy, wściekle bzyczące wśród smrodu trupów, tworzące aureole wokół główek leżących na bruku nieżywych dzieci. Muchy świadczące o klęsce. Symbole porażki.
Nie mogę oprzeć się wrażeniu, że muszki, choć nieco mniej dramatyczne i poetyckie, uparcie krążą też nad spuścizną Malapartego, próbą jego ciągłych usprawiedliwień, nad licznymi fragmentami niby-oskarżeń, z których zawsze wychodzi jako człowiek uczciwy. Czy przesłoniły jego literacki geniusz? Nie. Czy pozostają skazą na jego twórczości? Pewnie tak. A może najpełniej dopełniają wizerunku komedianta, narcystycznego mistrza słowa, który dla sławy i literackiego sukcesu gotów był niemal na wszystko?
Nie chcę dokładać kolejnej cegiełki do rosnącej wciąż sterty rozważań o tym, czy możliwe jest oddzielenie artysty od dzieła. Jeśli tak, Malaparte i jego opus magnum w pewnym sensie wygrali z muchami. „Kaputt” czyta się do dziś. I to jak.
Książka:
Curzio Malaparte, „Kaputt”, przeł. Joanna Ugniewska, Barbara Sieroszewska, wyd. W.A.B., Warszawa 2021.
* Na zdjęciu użytym jako ikona wpisu: Curzio Malaparte. Źródło: Wikimedia Commons.