Ileż było śmiechu, zdrowego profesorskiego i inteligenckiego śmiechu, kiedy w 1966 roku ukazał się wybór z „Nowych Aten albo Akademii wszelkiej scyencyi pełnej” księdza Benedykta Chmielowskiego (1700–1763) – dzieła wielce osobliwego, gdyż będącego pierwszą polską encyklopedią, a zarazem mającego ustaloną już w XIX wieku opinię naczelnego świadectwa degeneracji umysłowej czasów saskich. Autorzy tego wyboru, wydrukowanego na papierze pakowym i ozdobionego uciesznymi ilustracjami Szymona Kobylińskiego, umieścili w nim (bynajmniej nieprzypadkowo) te partie „Nowych Aten”, które dla dwudziestowiecznego intelektualisty były najbardziej niepoważne. Można więc było do woli dworować sobie z przygłupiego księżyny, który w czasach, kiedy Francuzi drukowali kolejne tomy „Encyklopedii” Diderota, opisywał niezawodne sposoby odczyniania uroków, deliberował nad umiejscowieniem geograficznym biblijnego Edenu oraz solennie referował dane na temat Psiogłowców i innych dziwnych stworzeń zamieszkujących – według średniowiecznych bestiariuszy – krańce świata.

Głosów usiłujących uwolnić księdza Chmielowskiego od roli największego mimowolnego błazna w historii kultury polskiej słychać było niewiele. Pewna badaczka napisała o nim habilitację, pewien badacz wskazywał, że autor „Nowych Aten” nie miał dostępu do nowszej literatury, ponieważ większość życia spędził na podolskiej wsi, gdzie był proboszczem, a poza tym pisał nie dla wyrafinowanych myślicieli, lecz głównie dla szlachty zaściankowej, która nie oczekiwała wieści o najświeższych odkryciach. Ale dopiero w obecnym stuleciu Chmielowski doczekał się kilku szerzej słyszalnych i sprawiedliwszych ocen w piśmiennictwie krytycznym, a także przynajmniej jednego empatycznego obrazu literackiego swojej postaci w „Księgach Jakubowych” Olgi Tokarczuk.

„Nowe Ateny” to bardzo obszerny utwór – w pełnej wersji ma około trzech tysięcy stron druku. Mało kto przeczytał go w całości. Dlatego też mało kto wie, że znaczną część jego zawartości stanowią rzetelne informacje z różnych dziedzin wiedzy, które autor wypisał z setek cudzych ksiąg, nie zawsze bałamutnych. Zestawił je jednak w sposób, który współczesnemu czytelnikowi wydaje się chaotyczny, a ponadto ubarwił gawędziarskim komentarzem odautorskim, który dodatkowo złościł nowoczesnych uczonych, przyzwyczajonych do bezosobowego stylu narracji intelektualnej. Dlatego tylko bardzo wytrwali czytelnicy mogą odkryć, że całość tomu drugiego „Nowych Aten” stanowi ogromny bedeker geograficzno-historyczno-obyczajowy po krajach Europy, Azji, Afryki i Ameryki, przeznaczony, jak autor zaznaczył na wstępie, dla ludzi, którzy nie mogą lub nie chcą sami podróżować – spory wpływ na jego kształt wywarła okoliczność, że sam autor również nie podróżował, przeto wszystkie podane informacje czerpać musiał z książek.

Ostatnie sto stron tego tomu zawiera wydzielony „tytuł [czyli rozdział] drugi […], Zwierciadło Geniuszów, żywy obyczaiów obraz różnych w świecie narodów” – znajdujemy tu dane o zwyczajach obcych ludów podane w porządku alfabetycznym, według ich nazw – oraz „tytuł trzeci […], Wielki Lingwista, biegły tłumacz języków albo scyencya o językach ich originem et declinationem opisuiąca z wielu Autorów”, gdzie zgromadzone są informacje protojęzykoznawcze zgodne z ówczesnym ogólnym stanem wiedzy na ten temat. Tom trzeci składa się z ośmiu „tytułów”, z których każdy dotyczy innej dziedziny, odpowiadając z grubsza tematom pomieszczonym już uprzednio w tomie pierwszym, a zatem: teologii, hagiografii, wiedzy tajemnej, przyrodoznawstwa, ekonomiki i spraw gospodarskich, a wreszcie curiositates, czyli osobliwości i ciekawostek oraz wiadomości biograficznych o kilkuset sławnych postaciach ze wszystkich epok. Tom czwarty natomiast podzielony jest na sześć „tytułów”, z których cztery zawierają omówienie heterodoksyjnych wyznań chrześcijańskich, dwa ostatnie zaś – szereg dopowiedzeń i uzupełnień wiedzy geograficznej, biologicznej i etnologicznej wyłożonej w tomach poprzednich. Innymi słowy – „Nowe Ateny” naprawdę były encyklopedią, chociaż nieporządną pod względem struktury i nieaktualną pod wieloma względami już w momencie, gdy ukazała się drukiem.

Niech jeden drobny przykład zaświadczy, jak niesprawiedliwi i złośliwi byli krytycy pomawiający księdza Chmielowskiego o zwyczajną głupotę. Przykładem tym jest często obśmiewany fragment, w którym mówi się o pewnym eksperymencie:

Co czynić, aby jaje latało po powietrzu?

Weź jaje świeże w Maju, przebij igłą lub szydełkiem w obóch końcach, wydmij z niego wszystko, dopiero do próżnego nalej prawdziwej samej rosy, przed Wschodem słońca zbieranej, i to w Maju, bo innych czasów nie jest tak czysta i sprawiedliwa rosa, i to nie po deszczu. Nalawszy pełną skorupkę jaja, woskiem ciepłym dobrze zatkaj obie w końcach jaja dziury, wystaw te jaje na gorące słońce, tedy go gorącem swoim do góry pociągnie na powietrze. Ale to w tych krajach się praktykuje, gdzie słońce bardzo operuje; w tych krajach Polskich ja tego próbowałem bez skutku”.

Kupa śmiechu, proszę państwa. Ksiądz Chmielowski wyczytał jakieś głupoty w jakichś średniowiecznych szpargałach, uwierzył w to, co przeczytał (łatwowierność i dziecięca naiwność należą do najczęściej spotykanych w piśmiennictwie krytycznym zarzutów przeciw niemu) – i próbował spraktykować owe zalecenia. W tym przypadku chodziło o sprawienie, żeby kurze jaja unosiły się w powietrzu. Zwizualizować tę scenę – i będziemy mieli ujęcie w sam raz do filmu braci Marx.

Tymczasem, jeśli przeczyta się ten opis uważnie i bez uprzedzeń, można się w nim dopatrzyć propozycji całkiem zmyślnego doświadczenia, niemającego wprawdzie dużego znaczenia dla nauki, ale mogącego być całkiem niezłą sztuczką poglądową. Należy zatem sporządzić wydmuszkę, a następnie napełnić ją czystą, świeżą wodą, zatkać woskiem i wystawić na pełne słońce. Po jakimś czasie jajo powinno unieść się w powietrze. Nie chodzi tu bynajmniej o jakąś magiczną siłę, która miałaby przy tym procesie zadziałać, lecz raczej o fakt, że w wysokiej temperaturze woda wewnątrz wydmuszki zacznie parować, a para wodna, ponieważ jest lżejsza od powietrza, w końcu uniesie lekką skorupkę jajka na tej samej zasadzie, na jakiej działa każdy balon. W nowoczesnych podręcznikach typu „jak ciekawie wykładać fizykę” można znaleźć dziesiątki podobnych propozycji, z których nikt się nie naśmiewa.

Co więcej, uwaga Chmielowskiego o niepowodzeniu jego własnej próby przeprowadzenia tego doświadczenia świadczy nie tyle o jego tępocie, ile raczej o bystrości. (Niestety dla siebie, był on chyba człowiekiem prostolinijnym, mówiącym i piszącym szczerze, co naprawdę myśli, a taka postawa nie popłaca w żadnej epoce, wywołuje bowiem u bliźnich albo złość, albo uciechę, albo złośliwą uciechę.) Powiada on bowiem, że „to się w tych krajach praktykuje, gdzie słońce bardzo operuje” – co znaczy, że rozumie, iż do „jajecznego lotu” potrzebna jest wysoka temperatura powietrza, bo tylko w niej woda w wydmuszce może w wystarczającej ilości przejść do stanu gazowego, a wosk stopi się, uwalniając nadmiar wody i dając miejsce parze.

Trudno powiedzieć, czy latające jajo byłoby możliwe na przykład w strefie subtropikalnej albo w czterdziestostopniowych upałach, które stają się obecnie coraz bardziej powszechne również w naszych szerokościach geograficznych. Pewne jest natomiast, że ksiądz Chmielowski czytał swoje książki uważniej i roztropniej niż niegdyś sądzono. Jego współcześnika, księdza Bakę, zrehabilitowano już dawno. Czas już, aby oddać sprawiedliwość i jemu.

 

Książka:

„Nowe Ateny albo Akademia wszelkiej sciencyi pełna, na różne tytuły jak na Classes podzielona, Mądrym dla memoryału, Idiotom dla Nauki, Politykom dla praktyki, Melancholikom dla rozrywki erygowana […] przez Xsiędza Benedykta Chmielowskiego”, pierwsze wydanie we Lwowie 1745–1746 (dwa tomy), drugie, znacznie rozszerzone, we Lwowie 1754–1756 (cztery tomy, 846+783+716+635 stron, reprint: Warszawa 2018–2019); wybór w opr. Marii i Jana Józefa Lipskich: Kraków 1966, 21968.