W lipcu bieżącego roku Rada Ministrów przyjęła tak zwany Pakiet Wolności Akademickiej – jedno z flagowych przedsięwzięć resortu Przemysława Czarnka. Jego celem jest zagwarantowanie pracownikom polskich uczelni wolności wypowiedzi. Choć wydaje się, że taka wolność jest w interesie nauki i naukowców, przeciwko ustawie protestują w zasadzie wszystkie środowiska akademickie, z Konferencją Rektorów Akademickich Szkół Polskich (KRASP) i Radą Główną Nauki i Szkolnictwa Wyższego na czele.

Ministerstwo Edukacji i Nauki na swojej stronie internetowej reklamuje projekt takimi słowami: „Głównym celem Pakietu Wolności Akademickiej jest zagwarantowanie nauczycielom wolności nauczania, wolności słowa, wolności badań naukowych, ogłaszania ich wyników, a także wolności debaty akademickiej na zasadach pluralizmu światopoglądowego”.

Wydaje się, że założenia te są spójne z oczekiwaniami środowiska akademickiego: wolność prowadzenia badań dość powszechnie uchodzi za jeden z warunków sine qua non rozwoju nauki. Środowiska naukowe zwracają jednak uwagę, że zaproponowane przez ministerstwo rozwiązania prawne są w najlepszym wypadku zbędne, w najgorszym – szkodliwe. Jeden z najmocniejszych głosów w sprawie sformułowała prof. Ewa Łętowska, która na organizowanej przez KRASP konferencji nazwała pakiet „przykładem manipulacji”, która w praktyce doprowadzi do ograniczenia, a nie poszerzenia wolności akademickiej.

Czym jest projekt

Cały Pakiet Wolności Akademickiej, będący formalnie nowelizacją ustawy Prawo o Szkolnictwie Wyższym i Nauce, liczy raptem trzy strony, które w dodatku w większości rozwijają i precyzują jedno tylko kluczowe zdanie. Proponuje się, by w artykule ustawy mówiącym o odpowiedzialności dyscyplinarnej nauczycieli akademickiej dopisać słowa: „Nie stanowi przewinienia dyscyplinarnego wyrażanie przekonań religijnych, światopoglądowych lub filozoficznych”. Celem realizacji tej wolności ustawa przewiduje: automatyczne umorzenia już toczonych spraw dyscyplinarnych łamiących to założenie, a także procedurę odwoławczą do komisji dyscyplinarnej przy Ministrze Edukacji. Dodatkowo, ustawa nakłada nowe obowiązki na rektorów, którzy odtąd mają „zapewniać w uczelni poszanowanie wolności akademickiej”.

Podstawowy zarzut wobec ustawy to jej całkowita zbędność. Jak zauważył przewodniczący Rady Głównej Nauki i Szkolnictwa Wyższego, prof. Zbigniew Marciniak, uczelnie już teraz dobrze radzą sobie z przypadkami naruszeń wolności słowa. Przypadki, na które powołuje się Ministerstwo (o których za chwilę) są incydentalne, zatem nie stanowią dostatecznego uzasadnienia tworzenia dla nich osobnej regulacji prawnej. Ponadto, dobrą praktyką jest rozwiązywanie tego rodzaju sporów wewnątrz uczelni, bez sięgania do zewnętrznego arbitra, zwłaszcza zlokalizowanego przy ministrze.

Po drugie, istnieje ryzyko, że wprowadzenie ustawy ograniczy autonomię uczelni, będącą – nawet w obowiązującej ustawie – fundamentem jej funkcjonowania. Szkoły wyższe nie będą miały prawa do zatrudniania osób wygłaszających kontrowersyjne sądy, ale taki obowiązek. Po trzecie, ustawa nadaje rektorom dodatkowe obowiązki „zapewniania poszanowania wolności”, ale nie daje im absolutnie żadnych instrumentów do realizacji tego zadania. Co jeszcze pogłębia zagrożenie dla autonomii: jeśli rektor odpowiada za coś, na co nie ma wpływu, to zewnętrzne organa uzyskują dodatkowy mechanizm nacisku na jego decyzje.

Wreszcie – i długofalowo to może mieć najpoważniejsze skutki – tak sformułowana ustawa zamazuje różnicę między tym, co naukowe, a co nienaukowe. Nigdzie w ustawie ani w obowiązującym porządku prawnym nie jest zdefiniowane, czym są „przekonania światopoglądowe czy filozoficzne”. Powstaje zatem uzasadniona obawa, że w ślad za tymi zapisami na uczelniach pojawią się płaskoziemcy czy antyszczepionkowcy. Politycy Prawa i Sprawiedliwości podczas posiedzenia komisji sejmowej bagatelizowali te obawy twierdzeniem, że to wydumany problem i żaden naukowiec nie jest tak głupi, by wierzyć w płaską ziemię. Cóż, taka wypowiedź świadczy albo o tym, że jej autor niewiele widział, albo o tym, że jest bardzo cyniczny.

Biedni, prześladowani homofobowie

Dlaczego zatem, pomimo jawnego oporu bezwzględnie całego środowiska akademickiego, Prawo i Sprawiedliwość tak mocno forsuje tę ustawę? Jest to w dużej mierze efekt lobbingu Ordo Iuris (które przygotowało pierwszą jego wersję) i głęboko zakorzenionego przekonania o prześladowaniu prawicy na uczelniach. W uzasadnieniach do ustawy polityce prawicy powtarzają tezę, jakoby przypadków „prześladowań” osób związanych z prawicą było w ostatnich latach kilkanaście, choć proszeni o konkrety, niemal zawsze wskazują tylko dwa nazwiska: prof. Ewy Budzyńskiej oraz prof. Aleksandra Nalaskowskiego. Są to przypadki różne, ale pokazują różne problemy, więc warto przyjrzeć się im bliżej.

Ewa Budzyńska z Uniwersytetu Śląskiego – po rocznym postępowaniu – ukarana została naganą za sądy wygłaszane podczas wykładów. Według studentów, którzy złożyli na nią donos, w trakcie zajęć z socjologii rodziny głosiła ona poglądy typu: „rodzina to zawsze związek kobiety i mężczyzny”, „aborcja to zawsze zabójstwo” oraz porównywała żłobki do obozów koncentracyjnych. Co ciekawe, w tej sprawie prawica wytoczyła najcięższe działa – nie tylko w obronie wykładowczyni stanęli prawnicy Ordo Iuris, ale do akcji przystąpiła również prokuratura, która prowadzi postępowanie w sprawie rzekomego przekroczenia uprawnień przez rzecznika dyscyplinarnego uczelni, prof. Ryszarda Koziołka.

Nalaskowski z kolei został zawieszony przez rektora Uniwersytetu Mikołaja Kopernika za napisanie felietonu w tygodniku „Sieci” na temat marszów równości. Do opisu, jak obrzydliwy jest to tekst, wystarczy przytoczyć jego tytuł: „Wędrowni gwałciciele”. Ten przypadek jest o tyle trudniejszy do oceny, że jakkolwiek oburzający by ten tekst nie był, Nalaskowski popełnił go nie jako pracownik uczelni, ale jako osoba prywatna. Wydaje się jednak, że uczelnia powinna mieć prawo do dbania o swój wizerunek poprzez niezatrudnianie osób głoszących nienawistne poglądy, podobnie jak było w głośnym przypadku zwolnienia pracownika Ikei. Ostatecznie, ta sprawa dyscyplinarna zakończyła się umorzeniem, uporczywe przywoływanie jej w uzasadnieniu może zatem budzić zdziwienie.

W ostatnich dniach pojawił się jeszcze jeden przypadek, który zapewne będzie jeszcze wielokrotnie przytaczany: sąd w Kolonii skazał na karę grzywny ks. prof. Dariusza Oko, za publikację w piśmie „Theologisches” artykułu o domniemanej homoseksualnej mafii działającej w Watykanie. W obronie „wolności słowa” – jak zwykle – stanęło Ordo Iuris, które twierdzi, że został on skazany za przywołanie wypowiedzi papieży i kardynałów. To, czego Ordo Iuris w swoim apelu o uniewinnienie nie mówi, to fakt, że Oko użył w swoim artykule określeń takich jak „plaga”, „kolonia pasożytów” i „wrzód rakowy” [Krebsgeschwür].

Co ciekawe, więcej przypadków przytoczył wiceminister Włodzimierz Bernacki, będący twarzą tego projektu. Wymienił on między innymi sędziów Trybunału Konstytucyjnego, Justyna Piskorskiego czy Jakuba Stelinę, którzy szczególnie po wyroku w sprawie aborcji spotykali się z ostracyzmem na zatrudniających ich uczelniach, a także Andrzeja Zybertowicza i Marka Migalskiego, którym odmówiono nadania – odpowiednio – profesury i habilitacji, rzekomo z powodu wyrażanych przez nich poglądów. Tyle tylko, że – jakkolwiek przynajmniej przypadek Zybertowicza, bo Migalski dostał habilitację później, zasługuje na poważną dyskusję – proponowana ustawa, zakazująca postępowań dyscyplinarnych, nie jest w stanie zmienić ich sytuacji.

Przykład prof. Nalaskowskiego pokazuje jednoznacznie, że nawet wypowiedzi, których trudno bronić, pozostają w dzisiejszym polskim szkolnictwie wyższym bezkarne. Jeśli nawet nazywanie homoseksualistów „tęczową zarazą” (ta fraza pada w jego niedługim felietonie pięciokrotnie) kończy się umorzeniem postępowania, to jasne jest, że skala problemu jest niewspółmierna do podjętych działań.

Zresztą, działania ministra Czarnka niezbicie dowodzą, że przeszkadza mu naruszanie wolności słowa tylko wtedy, gdy chodzi o poglądy homofobiczne i antyfeministyczne. W listopadzie ubiegłego roku wysłał on list do rektora Uniwersytetu Szczecińskiego, w którym domagał się ukarania prof. Ingi Iwasiów za skandowanie hasła „Wypierdalać” podczas Strajku Kobiet. Wcześniej, jeszcze jako wojewoda lubelski, zasłynął doniesieniem do prokuratury na dr. Grzegorza Kuprianowicza za to, że podczas obchodów rocznicy zbrodni wołyńskiej wspomniał o zamordowaniu Ukraińców przez Polaków w Sahryniu. Zupełnie inne jest też podejście Czarnka względem nauczycieli nieakademickich: nauczyciele biorący czynny udział w Strajku Kobiet spotykali się z zainteresowaniem podległych ministrowi kuratorów oświaty, z kolei dyrektor liceum w Łodzi, który zakazał uczniom posługiwania się błyskawicami w awatarach, został przez niego odznaczony medalem Komisji Edukacji Narodowej.

Makroproblem z mikroagresją

Fikcyjność obecnych zarzutów nie zmienia jednak faktu, że w bliższej lub dalszej przyszłości czeka nas poważna debata na temat wolności słowa na uczelniach, podobna do tej, która toczy się obecnie w Stanach Zjednoczonych. Nie jest tajemnicą, że wśród naukowców dominują osoby o poglądach liberalnych i lewicowych. Z polskiej perspektywy zaskoczeniem może być skala tego zjawiska: w Stanach Zjednoczonych w naukach społecznych ekonomia uchodzi za naukę konserwatywną i reakcyjną. Tymczasem wśród osób, które się nią zajmują, stosunek liczby osób popierających demokratów do zwolenników republikanów wynosi 5:1. W socjologii czy psychologii jest to 15 czy nawet 20:1. Samo w sobie nie stanowi to oczywiście problemu, choć można zadawać pytanie, czy tak jednolita grupa jest w stanie rzetelnie opisać wszystkie zjawiska społeczne. Dużo dyskutujemy w nauce o właściwej reprezentacji kobiet, osób innych ras czy nieheteronormatywnych, a prawie nigdy o reprezentatywności poglądów politycznych.

Jonathan Haidt i Greg Lukianoff w ważnej książce „The Coddling of the American Mind” opisali dziesiątki przypadków naruszania swobody wypowiedzi na amerykańskich uczelniach. Część głośnych przypadków jest trudna do obrony, tak jak odwoływanie pod wpływem protestów gościnnych wykładów Milo Yiannopoulosa, skrajnie prawicowego dziennikarza związanego z pismem „Breitbart”. Czasem jednak „cenzura” dosięga osób niemających nic wspólnego ze skrajnymi prawicowymi poglądami.

Trend ten umocnił się wraz z wejściem do dyskursu pojęcia „mikroagresji”, wywodzącego się pierwotnie z tak zwanej krytycznej teorii rasy [critical race theory]. Teoria ta głosi, że rasizm w społeczeństwie jest tak głęboko zakorzeniony, że jego przejawy mogą być niezauważane. Wskutek tego osoby czarnoskóre mogą doświadczać przejawów mikroagresji, polegających na krzywdzących gestach lub słowach. Tym, co różni mikroagresję od agresji „normalnej”, jest to, że liczy się w niej wyłącznie skutek, dochodzi do niej wtedy, gdy ofiara odczuje dyskomfort, niezależnie od tego, jaka była intencja sprawcy.

Jeden z najbardziej obrazowych przypadków opisanych we wspomnianej książce dotyczy uczelni Claremont McKenna College. Studentka o meksykańskich korzeniach napisała list do dziekan do spraw studenckich, w których dzieliła się swoim dyskomfortem, wynikającym z faktu, że niemal wszyscy Latynosi, jakich spotyka na uczelni, to pracownicy niewykwalifikowani jak na przykład sprzątacze. W odpowiedzi otrzymała list, że uczelnia usilnie pracuje nad tym, by dbać o studentów, szczególnie tych, którzy „nie pasują do modelu naszego studenta” [don’t fit our CMC mold]. Użycie tych niewinnych słów zostało odebrane jako sugestia, że ktoś może nie pasować do uczelni, co wywołało strajki studentów, które ostatecznie doprowadziły do odwołania dziekanki z piastowanej funkcji.

Haidt i Lukianoff łączą narastanie takich sytuacji z wejściem w dorosłość i życie studenckie pokolenia nazwanego przez Jean Twenge „iGen”, którego jedną z cech charakterystycznych jest wychowanie w kulturze „bezpieczniactwa” [safetyism]. Twenge przytacza w swojej książce, list studentów do władz jednej z uczelni, w którym formułują oczekiwanie, że uczelnia nie tyle dostarczy im rzetelnej wiedzy i przydatnych umiejętności, ile że będzie stanowiła dla nich dom. Skutkiem takiego podejścia jest nie tylko odwoływanie wykładów osób, których poglądy mogą urazić odczucia niektórych studentów, ale także rozpowszechnienie tak zwanych trigger warnings – ostrzeżeń, że prezentowane na wykładzie lub w książce treści mogą wywoływać traumy u niektórych osób. Takie ostrzeżenia formułowano między innymi względem powieści „Wielki Gatsby” Francisa Scotta Fitzgeralda czy większości twórczości Marka Twaina. Haidt i Lukianoff w swojej książce formułują uzasadnioną obawę, że jeśli będziemy odcinać studentów od nieprzyjemnych treści, główny cel nauki, jakim jest poszukiwanie prawdy, będzie niemożliwy do osiągnięcia.

***

W polskiej akademii tego rodzaju problemy są rzadkością, jeśli już się pojawiają, to częściej – odwrotnie niż na Zachodzie – dotyczą ataków prawicy na lewicę. Wystarczy tu przypomnieć chociażby sabotowanie wykładów Zygmunta Baumana przez wrocławską Młodzież Wszechpolską. Pokolenie iGen dorasta jednak także u nas i dobrze byłoby, gdybyśmy na dyskusję o jego potrzebach i zagrożeniach wynikających z realizacji tych potrzeb dyskutowali zawczasu. Oczywiście, postulowana ustawa na te problemy w żaden sposób nie odpowiada, raczej wygeneruje inne.

Trzeba też pamiętać, że granica między tym, co na uczelni wypada mówić, a czego się nie powinno, zawsze jest płynna. Kilka lat temu Szkoła Główna Handlowa gościła w swoich progach ówczesnego prezydenta Republiki Czeskiej, Vaclava Klausa. Wizyty głów państw w murach uczelni zawsze mają istotny wymiar prestiżowy, mogą też być przyczynkiem do dyskusji czysto akademickiej. Tamto spotkanie miało dość niespodziewany przebieg. Zamiast – jak oczekiwali obecni na wykładzie studenci i zapraszające go władze uczelni – opowiedzieć o dyplomacji czy o stosunkach polsko-czeskich, Klaus zajął się reklamowaniem swojej książki, w której podważa naukowy konsensus na temat globalnego ocieplenia. Zagrożenia powielania poglądów sprzecznych z wiedzą naukową czyhają z każdej strony.