Musical – a właściwie rock opera – „Annette” jest efektem współpracy twórców o bardzo odmiennym podejściu do własnej sztuki. Scenariusz oraz piosenki napisali bracia Ron i Russel Mael, szerzej znani jako muzyczny duet Sparks, grający od lat 70. rozmaite odmiany pop-rocka. Reżyserem jest zaś francuski filmowiec Leos Carax, anarchizujący, o rozbujanej, surrealistycznej wyobraźni i barokowo wizjonerskim stylu. Sparks są pracowici i systematyczni, dorobili się 25 albumów – Carax kręci filmy raczej rzadko (ostatni, „Holy motors”, dziewięć lat temu). Nie są jednak z zupełnie innych planet: w twórczości, a zwłaszcza scenicznym wizerunku duetu z Kalifornii zaznacza się wyraźna nuta ekstrawagancji, bardzo lubiana przez reżysera znad Sekwany.
Co z tej zaskakującej współpracy wynikło?
Miłość między artystami
„Annette” – przynajmniej do pewnego momentu – opowiada o miłosnym związku dwojga artystów. On, Henry (Adam Driver) jest popularnym standuperem, ona, Ann (Marion Cotillard) – słynną śpiewaczką operową. Jest skądinąd interesujące, że najgłośniejsze musicale ostatnich lat – remake „Narodzin gwiazdy” i „La la land” – korzystały z podobnej formuły: w pierwszym parę zakochanych w sobie bohaterów stanowili starzejący się piosenkarz i debiutująca wokalistka, w drugim – muzyk jazzowy i początkująca aktorka. Być może ta układająca się już w tendencję artystyczność musicalowych profesji wynika z tego, że są to filmy mówiące nie tyle o samym uczuciu, co o splocie miłości i ambicji.
To film mówiący o Henrym, opisujący Henry’ego, demaskujący Henry’ego – o Ann praktycznie nie wiemy nic. Nie ma ona suwerennego bytu ekranowanego, a istnieje wyłącznie jako obiekt pożądania, zazdrości czy niechęci swojego, umownie mówiąc, ukochanego. | Paweł Mossakowski
Ale sztuka sztuce nierówna i bohaterowie filmu Caraxa znajdują się niejako po dwóch stronach artystycznej skali. Ona przebywa w świecie wysokiej kultury, jest wysublimowana, zwiewna i ezoteryczna, co wieczór wzruszająca publiczność sceną swojej śmierci. On jest twórcą estradowym – nie tyle dowcipnym, co agresywnym, zaczepnym i prowokacyjnym. Występuje pod znaczącym pseudonimem „Małpa boska”, w bokserskim szlafroku, zbijając widownię z tropu swoimi krępująco osobistymi lub wyzywająco cynicznymi wyznaniami. Ona jeździ luksusowym SUV-em, on – gniewny jeździec apokalipsy – na motocyklu. Ona jest uosobieniem delikatnej kobiecości, on – brutalnej męskości.
Stare porzekadło mówi jednak, że przeciwieństwa się przyciągają, więc na początku filmu oboje są w sobie „szaleńczo” i namiętnie zakochani, czego wyrazem jest zgodnie wyśpiewana, długaśna piosenka „Tak bardzo się kochamy”. Choć, na moje ucho, w powtarzaniu jak mantra tytułowego refrenu jest coś podejrzanego – tak jakby się wzajemnie usilnie przekonywali. I czy nie brzmi ona cokolwiek prześmiewczo?
Tak czy inaczej, uczucie szybko się wyczerpuje, a Henry i Ann oddalają się od siebie. Czy wynika to z samej natury uczucia, jak zdaje się twierdzić Carax? U tego reżysera, właściwie w niemal każdym jego filmie miłość kończy się wzajemnym wyobcowaniem lub ujawnia swój destrukcyjny charakter. Czemu więc „Annette” miałaby być wolna od tego fatalizmu? A może wpływ na ich związek ma rozjechanie się ich dróg zawodowych? Gdy kariera Ann wciąż kwitnie, Henry’ego wyraźnie się załamuje. Czy też przyczynia się do tego jeszcze inna okoliczność? W oderwanej od całości, nieco zagadkowej scenie Henry zostaje oskarżony przez sześć kobiet o molestowanie seksualne. Problem w tym, że scena przelatuje jak meteoryt, zdaje się nie mieć żadnych dalszych konsekwencji i właściwie nie wiadomo, czy nie jest tylko snem Ann, wyrażającym jej niepokoje.
Dziecko grane przez marionetkę i nieśmiały akompaniator
Pisząc o „historii miłosnej” w kontekście tego filmu nieco się wahałem, gdyż do tanga trzeba dwojga – określenie to zakłada w miarę równorzędne potraktowanie obu stron uczuciowego równania. Tymczasem w „Annette” istnieje pod tym względem rażąca nierównowaga. To film mówiący o Henrym, opisujący Henry’ego, demaskujący Henry’ego – o Ann praktycznie nie wiemy nic. Nie ma ona suwerennego bytu ekranowanego, a istnieje wyłącznie jako obiekt pożądania, zazdrości czy niechęci swojego, umownie mówiąc, ukochanego. Nie czynię reżyserowi z tego zarzutu – po prostu interesuje go jedna strona medalu – choć uważam takie podejście za nieekonomiczne. Gdy ma się do dyspozycji aktorkę klasy Cotillard, należałoby ją lepiej wykorzystać.
Oprócz tej dwójki mamy w filmie – bogatym inscenizacyjnie, ale w istocie bardzo kameralnym – tylko dwie postacie, o których wypadałoby w tym miejscu wspomnieć. Pierwszą jest tytułowa Annette, „mała Ann”, czyli córeczka naszych bohaterów, która grana jest przez… animowaną marionetkę o wyrazistych rysach i odstających uszach. Nie do końca pewny jestem sensu tego rozwiązania (oprócz czysto praktycznego: małe dziecko jest dużym kłopotem na planie zdjęciowym). Czy ma to podkreślić umowność czy wręcz sztuczność przedstawionego świata (co Carax czyni innymi sposobami od pierwszych scen filmu)? Czy też tak właśnie postrzega swoje dziecko niezdolny do miłości Henry? Czy Annette ma, jak każda lalka, wnieść do atmosfery nieokreślony niepokój? W każdym razie dziewczynka obdarzona jest pewnym niezwykłym talentem (nie zdradzę jakim, choć łatwo zgadnąć), cynicznie eksploatowanym przez ojca.
Z nieoczekiwanego spotkania reżysera-poety i weteranów pop music wynikł film osobliwy, ale intrygujący. […] I jak wiele dzieł bardzo samoświadomych – trzymający widza na zewnątrz, niewpuszczający do środka. Do podziwiania bardziej niż przeżywania. | Paweł Mossakowski
I wreszcie ostatnim członkiem tego kwartetu jest nieśmiały Dyrygent (Simon Helberg) niespełniony zawodowo akompaniator Ann, kochający się w niej i, jeśli mu wierzyć, mający z nią kiedyś romans. Postać ta odgrywa w rozwoju opowieści dość ważną rolę, jednak podobnie jak sama Ann, naszkicowana jest bardzo pobieżnie i definiowana głównie przez uczucie do swojej chlebodawczyni.
Piosenka za piosenką
Jednak musicale czy rock-opery oglądamy niekoniecznie dla porywającej fabuły (która w „Annette” jest jednocześnie prosta i szalona – muzycy ze Sparks to nie są jednak zawodowi scenarzyści) ani dla wspaniale skonstruowanych postaci, ale dla muzyki, kompozycji, piosenek. A muzyka płynie tu niemal bez przerwy. Dialogi występują śladowo – z wyjątkiem scenicznych występów Henry’ego i jego słownych utarczek z publicznością – a śpiewa się nawet podczas aktu seksualnego, co daje całkiem niezły efekt komiczny.
„Annette” zaczyna się pod tym względem bardzo obiecująco, od piosenki „Czy możemy zaczynać?”, wykonywanej początkowo przez lekko zniecierpliwionych braci Mael, do których następnie dołączają reżyser i aktorzy – i w tanecznym, radosnym korowodzie opuszczają studio i wędrują ulicami Los Angeles. Melodia jest zaraźliwa, a sama scena pomysłowa i energetyczna. Jej znaczenie wykracza przy tym poza obręb skocznej uwertury: jest autotematyczna i autoironiczna, z góry uprzedzająca widzów, że wszystko, co nastąpi, jest tylko wyprodukowanym przez grupę ludzi filmem, a to, co w nim przedstawione, należy wziąć w gruby cudzysłów.
Ale pozostałe, późniejsze utwory już temu pierwszemu, przedstawionemu „na otwarcie” nie dorównują. Owszem, są przyjemne i fajnie zaaranżowane, niekiedy zabawnie komentują ekranowe wydarzenia czy odsłaniają – z reguły oczywiste – motywy postaci, ale w pamięć raczej nie zapadają. Często są też przydługie – podobnie zresztą jak sam film.
Romantyzm i barok
Wracając do fabuły. Tego, co następuje po kryzysie uczuciowym Ann i Henry’ego, nie będę spoilerował, powiem tylko, że robi się coraz mroczniej i bardziej ponuro. Mamy próbę uratowania związku przez wspólną podróż jachtem, burzę na morzu, niecne postępki, których świadkiem (milczącym, ale do czasu) jest mała Annette, nadprzyrodzone zdolności, zbrodnię i karę. Ironicznie potraktowane romantyczne motywy (film od biedy można traktować jako naigrywanie się z romantycznej mitologii miłosnej) i barokowo rozbuchaną formę.
Z nieoczekiwanego spotkania reżysera-poety i weteranów pop music wynikł film osobliwy, ale intrygujący. Oryginalny, choć balansujący na granicy pretensjonalności. Nienajlepszy aktorsko (Cotillard nie ma właściwie czego grać, zaś Driver w roli jak z Dostojewskiego jest niezbyt przekonujący), ale za to olśniewający wizualnie. I jak wiele dzieł bardzo samoświadomych – trzymający widza na zewnątrz, niewpuszczający do środka. Do podziwiania bardziej niż przeżywania.
Najtrudniej odpowiedzieć na pytanie, o czym właściwie jest. O toksycznym maczyzmie? Pewności nie mam. Ale czy każdy film musi koniecznie być o czymś?
Film:
„Annette”, reż. Leos Carax, Francja–USA 2021.