Aleksandra Sawa: Kim jest uchodźca?

Peter Gatrell: O odpowiedzi na to pytanie można myśleć na dwa sposoby. Kiedy używamy słowa „uchodźca” potocznie, zwykle przywołuje ono na myśl obraz ludzi zagubionych, biednych, desperacko skądś uciekających. To umacnia wizerunek uchodźców jako osób w pewnym sensie „wybrakowanych” – bo zredukowanych do tej jednej, niezależnej od nich cechy, jaką jest desperacja.

Jednocześnie, prawo międzynarodowe ma bardzo konkretną odpowiedź na pytanie, „kim jest uchodźca”. Określa to konwencja dotycząca statusu uchodźców z 1951 roku, zwana też konwencją genewską, według której uchodźcą jest osoba mająca uzasadnioną obawę przed prześladowaniem w państwie, którego jest obywatelem. Konwencja wymienia też okoliczności, z których może wynikać ta obawa. Są to między innymi przynależność do określonej rasy, religii, narodowości czy grupy społecznej.

Mamy więc do czynienia z co najmniej dwoma rodzajami wyobrażeń na temat tego, kim jest uchodźca. Trzeba też pamiętać, że nie każde państwo podpisało konwencję genewską. Indie czy Bangladesz nie są sygnatariuszami konwencji, a mimo to przyjmują duże liczby uchodźców. Mają więc swoją własną interpretację – która może, ale nie musi odpowiadać definicji z 1951 roku.

Jakie są konsekwencje rozbieżności między obrazem, który przychodzi nam do głowy jako pierwszy, a definicją prawną?

Często ludzie myślą o uchodźcach tylko jako o „biednych, zdesperowanych ludziach”. Nie można umniejszać krzywdy, jakiej doświadczyli, ale warto pamiętać, że ta krzywda ich nie definiuje. To ludzie, którzy mają pewne umiejętności, niektórzy mają również formalne kwalifikacje. Każdy z nich ma swoją historię i swoje życiowe doświadczenie. Redukowanie ich do uproszczonego obrazu „uchodźcy” jest niebezpieczne. Prowadzi do założenia, że taka osoba jest albo na tyle zdesperowana, że może mi w jakiś sposób zagrażać, albo że będzie obciążeniem dla reszty społeczeństwa. Myślę, że wiele z tych negatywnych emocji społecznych mogłoby się w naturalny sposób wyciszyć, gdyby tylko decydenci częściej przypominali swoim obywatelom, że w gruncie rzeczy uchodźcy to ludzie tacy sami jak oni – szukający bezpieczeństwa, ale nie mniej ważni niż my.

Jeszcze w 2015 roku Unia Europejska piętnowała tych, którzy nie chcieli przyjmować uchodźców – Polskę czy Węgry – a teraz zdaje się stać po stronie Polski w sprawie sytuacji na granicy polsko-białoruskiej. Płaci też Turcji, żeby ta nie wpuszczała uchodźców dalej. Co się zmieniło? Odrobiliśmy lekcję z kryzysu w 2015 roku?

Nie chodzi o żadne odrabianie lekcji, tylko o kryzys instytucji unijnych. Unia dryfuje teraz trochę bez kierunku. Jest takie poczucie, że każdy kraj ma swoje własne problemy i obciążenia, z którymi musi sobie poradzić. Wielka Brytania forsuje na przykład ideę kryzysu migracyjnego w Dover (przy kanale La Manche). W porównaniu chociażby do tego, co dzieje się Grecji czy we Włoszech, jest to wizja wyolbrzymiona i prowincjonalna.

Jeśli siedzimy w biurze w Warszawie czy w Manchesterze, to tak, możemy być zaniepokojeni, ale spójrzmy prawdzie w oczy: ani Polska, ani Wielka Brytania nie mierzy się z sytuacją choćby zbliżoną do dramatów, z którymi mierzą się państwa w innych częściach świata. Potrzebujemy nabrać dystansu wobec własnej sytuacji. To nie znaczy, że nasz niepokój i nasze emocje są nieistotne – tego nie można powiedzieć. Ale nie zapominajmy o tym, co dzieje się w Sudanie, co dzieje się w Etiopii, co dzieje się z uchodźcami Rohindża uciekającymi do Bangladeszu. To są miejsca, gdzie skala problemu jest zatrważająca. Zbyt rzadko to dostrzegamy, bo skupiamy się na stosunkowo niewielkiej części globalnego problemu.

Jednocześnie oczywiście trzeba zauważyć, że rozwiązania, na które decydują się różne państwa w odpowiedzi na ten kryzys, są teraz bardziej zdecydowane niż w 2015 roku. Grecja buduje mur, Turcja próbuje nie wpuszczać więcej uchodźców z Afganistanu, Iran też buduje mur…

Polska też buduje… na razie nie mur, ale już płot.

Wydaje się, że każdy buduje teraz mur. To objaw desperacji. Jest w tym swoją drogą ciekawa paralela, bo po obu stronach tego kryzysu mamy zarówno desperację, jak i determinację. Mamy zdesperowanych, ale też bardzo zdeterminowanych uchodźców – i nic dziwnego, w końcu chodzi o ich życie, o życie ich dzieci. Ale państwa też są zdeterminowane i zdesperowane. Zdesperowane, bo z różnych powodów chcą „chronić” swoich obywateli. Są na tyle zdeterminowane, że budują mury. Wszystko po to, żeby móc powiedzieć swoim wyborcom, że ich chronią. Po obu stronach mamy więc te same emocje, ale tylko państwa mają realne narzędzia – legislacyjne, infrastrukturalne – żeby „przekładać” te emocje na rzeczywistość.

aut. Max Skorwider

Czy są jakieś kraje, które wykorzystują te narzędzia w dobry sposób? Które potrafią przyjmować i wspierać uchodźców, ale w sposób, który nie powodowałby pogorszenia ich własnej sytuacji gospodarczej, czy – co często zarzucane przez krytyków polityki otwartych drzwi – erozji pewnych wartości w ich kraju?

Są kraje, które są dobrymi przykładami bardzo złych praktyk. Władze Bangladeszu na przykład podążają ostatnio śladami Australii – robią wszystko, co w ich mocy, żeby uczynić życie uchodźców jak najtrudniejszym. Przenoszą ich na odizolowane, niezamieszkane wyspy. To okropna polityka, ale trzeba też zwrócić uwagę na to, że skala tego kryzysu może dla kraju rozwijającego być nie do udźwignięcia.

A dobre przykłady?

Trudno mi jakieś wskazać.

To może w przeszłości?

Tak, w przeszłości były takie przykłady. W okresie międzywojennym w Europie uchodźcom i bezpaństwowcom wydawano dokument uprawniający do podróżowania między krajami, tak zwany paszport nansenowski. Uchodźcom dawano pracę i zachęcano do jej poszukiwania. Z powodu Wielkiego Kryzysu w latach trzydziestych wielu uchodźców z powrotem znalazło się w trudnej sytuacji, ale przynajmniej przez jakiś czas uważano ich za ludzi, którzy mają pewien potencjał, którzy mogą coś wnieść do gospodarki i społeczeństwa. Po drugiej wojnie światowej, kiedy staraliśmy się przesiedlić dużą liczbę uchodźców, w tym wysiedleńców z Polski, do krajów Ameryki Południowej, Australii i Ameryki Północnej. Były więc czasy, kiedy – używając języka ekonomicznego – uchodźcy byli postrzegani jako kapitał, a nie jako obciążenie. Ale nigdy bezwarunkowo.

To znaczy?

Można wskazać przykład wysiedleńców, których w trakcie drugiej wojny światowej zmuszono do pracy w nazistowskiej gospodarce wojennej. Niektórzy z nich po wojnie zdecydowali, że wrócą do Polski, ale niektórzy nie chcieli żyć w kraju, który stał się częścią sowieckiego bloku komunistycznego. Polskich uchodźców chętnie przyjmowały wtedy kraje takie jak Brazylia, w których było olbrzymie zapotrzebowanie na siłę roboczą. Inny przykład: uchodźcy, którzy po rewolucji 1949 roku uciekli z Chin i znaleźli się w Hongkongu, znacznie przyczynili się do jego sukcesu gospodarczego, do tak zwanego „kwitnącego Hongkongu” lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych.

Ważne, żeby zdawać sobie sprawę, że traktowanie uchodźców jako „kapitału” oferuje im pewien poziom bezpieczeństwa, ale ma swoją cenę. Jeśli jesteś prawnikiem, lekarzem czy nauczycielem, to może się okazać, że nie znajdziesz pracy w zawodzie i będziesz musiał pracować w tym przemyśle, w którym aktualnie potrzebni są pracownicy. Niestety, uchodźcy zbyt rzadko są angażowani w procesy, w których podejmowane są decyzje na temat ich sytuacji w danym kraju. Rządy rzadko się z nimi konsultują, przez co uchodźcom zazwyczaj trudno jest wyjść z pułapki zatrudnienia poniżej kwalifikacji i realizować swoje aspiracje.

Czyli to sytuacja gospodarcza danego kraju jest głównym czynnikiem decydującym o tym, czy uchodźcy spotkają się tam z ciepłym przyjęciem? 

Bill Clinton firmował kiedyś swoją kampanię prezydencką hasłem „chodzi o gospodarkę, głupcze!” [ang. it’s the economy, stupid!] i to zdanie pozostaje prawdziwe również dziś jeśli chodzi o nasz stosunek do uchodźców. Liczy się przede wszystkim to, co mogą wnieść do gospodarki. Niekiedy do wymiaru ekonomicznego dochodzą kwestie polityczne. Jeśli przyjmujesz kogoś jako uchodźcę – jeśli mówisz: „udzielimy ci azylu, ponieważ wierzymy, że w swoim kraju jesteś prześladowany” – to jest to pewna deklaracja polityczna. Publicznie oświadczasz, że wierzysz, że w kraju, z którego przybywa dana osoba, dochodzi do prześladowań. Wymiar polityczny był szczególnie widoczny w przypadku uchodźców walczących z apartheidem w RPA, tych, którzy walczyli z kolonialnymi rządami Mozambiku czy Angoli, czy w Europie w czasach zimnej wojny. Zazwyczaj jednak o tym, jaki będzie stosunek danego kraju do uchodźców, decyduje miks różnych czynników – w tym ekonomicznych i politycznych.

Krytycy polityki otwartych drzwi często podnoszą też argument, że przyjmowanie zbyt dużej liczby migrantów i uchodźców ostatecznie zawsze prowadzi do wzrostu nastrojów nacjonalistycznych i populistycznych w społeczeństwie, więc długofalowo jest to zła strategia, również z perspektywy lewicowej. Zgadza się pan z taką oceną?

Są kraje z dużym odsetkiem migrantów i uchodźców, gdzie panuje przekonanie, że ci migranci i uchodźcy „mają łatwiej” niż obywatele. Że są uprzywilejowani, bo otrzymują pomoc od rządu czy organizacji społecznych. Takie przekonanie prowadzi do rosnącego poczucia krzywdy wśród różnych grup społecznych. Wielokrotnie już obserwowaliśmy ten proces – nie tylko w krajach rozwijających się, ale też w rozwiniętych krajach zachodnich, na przykład w Wielkiej Brytanii, gdzie stosunek do uchodźców i migrantów jest raczej negatywny. Natomiast to nie jest tak, że Brytyjczycy nie chcą przyjmować uchodźców, bo z natury są złymi ludźmi. Część Brytyjczyków czuje się zostawiona w tyle – bo szkoły są niedofinansowane, bo szpitale są niedofinansowane, bo stracili pracę w wyniku wygaszania którejś gałęzi przemysłu. Mierzą się z realnymi problemami, na które rząd nie znajduje rozwiązań.

I szukają kogoś, kogo mogą za to obwinić?

To jest mechanizm projektowania, przerzucania swojego niepokoju i frustracji odnośnie przyszłości na innych. I tak, w pewnym sensie łatwiej jest obwinić imigranta niż własny rząd za brak inwestycji czy nieprzeprowadzenie odpowiednich reform. Niepokojące jest natomiast to, że jest mnóstwo partii politycznych, które na tym właśnie żerują, dla których ksenofobia i nacjonalizm są pożywką.

Na szczęście ksenofobia sama w sobie wzbudza w ludziach reakcję opartą na pozytywnych emocjach – na trosce, na współczuciu, na solidarności. Gdziekolwiek pojawia się hejt i przemoc na tle narodowości czy przynależności do grupy etnicznej, pojawia się też pozytywna reakcja obronna. To jest ważne, bo inaczej moglibyśmy uwierzyć, że ksenofobia wygrywa.