Nowa książka Piotra Szumlewicza „Bezbożnik. Przeciwko władzy religii” zwięźle przedstawia serię argumentów za tym, aby w (polskim) życiu publicznym odejść od idei Boga jako idei regulatywnej. Czytając ją, zakreślałam niemal na każdej stronie zdania, które uważam za dobrze dobrane argumenty w dyskusji na temat miejsca religii w (polskim) państwie i społeczeństwie. Nie żebym nigdy nie zastanawiała się nad tym tematem albo żeby argumenty autora mnie zaskakiwały, ale charakter współczesnej debaty publicznej sprawia, że czasem warto mieć w podręcznej pamięci całe frazy, które pomogą nam szybko reagować. Książka Szumlewicza jest więc trochę jak… katechizm.

Powiedzmy sobie szczerze: autor nie bawi się w niuanse i często kończy rozmowę tam, gdzie nie tylko osoba wierząca, ksiądz czy teolog, ale także antropolog, kulturoznawca czy religioznawca dyskusję by dopiero zaczęli. Cechuje go swoisty umiar w sondowaniu kwestii, których wysondować naprawdę może się nie da, czyli – zdrowy rozsądek? Takich stron wiary religijnej jak uśmierzanie podstawowych lęków egzystencjalnych – przed nieszczęściem, śmiercią, samotnością czy brakiem sensu życia – w ogóle nie rozważa.

Paradoks polskiej laicyzacji

Do kogo trafić może jego książka? Nie do już przekonanych ani właśnie „osób poszukujących”. Przedstawiciela kleru lub teologa po prostu zirytuje – często nawet słusznie – upraszczaniem złożonych kwestii. Autor celnie za to uderza w mity polskiego życia publicznego po 1989 roku: że idea Boga i ustanowionego przez niego ładu moralnego są nam niezbędne jako społeczeństwu.

Na samym początku Szumlewicz kreśli obraz paradoksalnej sytuacji we współczesnej Polsce: jak to możliwe, że z jednej strony wszystkie statystyki wskazują na szybko postępującą laicyzację społeczeństwa, że coraz więcej jest w kraju osób niepraktykujących, niewierzących czy wręcz ostentacyjnie dołączających do grona apostatów, z drugiej zaś – Kościół od trzydziestu lat może liczyć na coraz większe wsparcie (także finansowe) państwa, a religijny światopogląd ma coraz większy wpływ na polskie prawodawstwo i wiele wymiarów naszego życia? Implikowanym odbiorcą jego książki jest właśnie osoba, która po części jest już owym niepraktykującym, powątpiewającym lub nawet niewierzącym, a jednak waha się przed postawieniem ostatniego kroku na tej drodze, ulegając presji przekonań wyrażanych w Polsce tak często od lat dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku, że stały się dogmatem: bez Boga niemożliwa jest etyka, a zatem także jakikolwiek akceptowalny ład publiczny.

W spisie treści znajdziemy ponad trzydzieści króciutkich rozdziałów, co też przywodzi na myśl poetykę katechizmu. Proste prawdy bezbożnika sformułowane są w postaci krótkich tez już w samych tytułach, na przykład: „Bóg jest dogmatem”, „Święte księgi służą władzy”, „Zbawienie jest narzędziem władzy kleru”, „Bóg niszczy demokrację”, „Bóg nienawidzi kobiet” czy „Bóg jest despotycznym ojcem”. Można tę książkę czytać, podążając od jednego sensacyjnego tytułu do innego przykuwającego naszą uwagę, ale warto ją czytać „po bożemu”, ponieważ ich kolejność jest dobrze przemyślana.

Bóg jako społeczne wyobrażenie

Autor zaczyna od zakwestionowania przekonania, że wiedza o Bogu i moralności daje się wywieść z Pisma Świętego. Wskazuje z jednej strony na zawarte w nim sprzeczności, a z drugiej – często wręcz drastyczne, sprzeczne z pojęciem moralności treści, czy po prostu wyobrażenia o świecie, także tym ludzkim, społecznym, rażąco kłócące się z naszą dzisiejszą wiedzą i wrażliwością. „Bóg” teologów i kapłanów, jak twierdzi, jest więc pewną konstrukcją opartą o Pismo, ale bynajmniej nie oczywistą i konieczną. Co więcej, teologowie i kapłani mają z każdym stuleciem większy problem, aby pogodzić wyobrażenia o świecie zawarte w księgach spisanych ponad dwa, a nawet trzy tysiące lat temu, z naszą dzisiejszą wiedzą i wrażliwością. Nieuchronnie więc, ale dyskretnie, przystosowują wciąż pojęcie Boga i jego wymagań wobec człowieka do coraz nowszych czasów, twierdząc jednocześnie, że są w tym względzie instancją rozstrzygającą.

Autor kpi sobie z tego roszczenia, znajdującego jego zdaniem wyraz najbardziej absurdalny w dogmacie o nieomylności papieża. Proponuje, aby zamiast tego traktować „Boga” jako powoli, ale nieuchronnie ewoluujące, społeczne wyobrażenie. Jego właściwe pytanie brzmi: czy to wyobrażenie jest w ogóle potrzebne – nie tyle prywatnym ludziom, bo w tym wymiarze pozostawia im oczywiście swobodę wyboru, co dzisiejszemu społeczeństwu jako pewnej całości.

Przekonuje, że właśnie jako takie warto je kwestionować, przynajmniej w kształcie proponowanym przez jego autoryzowanych objaśniaczy, ponieważ pociąga za sobą wizję świata, w której walka z wieloma postaciami cierpienia i krzywdy przedstawiana jest jako niemoralna i w której to sam Bóg nieledwie nawołuje do dyskryminacji lub wręcz przemocy wobec osób „łamiących jego przykazania”, czyli na przykład mniejszości seksualnych. Przypomina też, że dzisiejsza demokracja, której zawdzięczamy stosunkowo wolne od opresji społecznej i politycznej życie, coraz częściej jest stawiana przez fundamentalistów (nie tylko zresztą katolickich) pod pręgierzem jako państwo Szatana.

Społeczny wymiar religii, czyli zamaskowana władza

Autor rozważa nie tylko kwestię związku moralności z wiarą – jego zdaniem ta pierwsza może się bez niej spokojnie obyć, a Dekalog zawiera jedynie dwa przykazania naprawdę uniwersalne, ale także kwestię stosunku religii objawionych do demokracji, a nawet ekonomii.

W zakończeniu Szumlewicz pisze: „Niniejsza książeczka zawiera zarówno krytykę religii, jak i stanowi zachętę do społecznego coming outu. Nie bójcie się mówić o waszym ateizmie, nie ukrywajcie waszej niechęci do przywilejów kleru, nie zakładajcie, że duchowni są autorytetami, nie traktujcie udziału w katolickich rytuałach jako oczywistości. A jeżeli wierzycie w boga, miejcie odwagę, by stanąć w obronie tych, których Kościół prześladuje i którzy odrzucają dogmaty wiary. Pokażcie, że religia nie musi nikogo dyskryminować” [s. 141].

Tytułowy bezbożnik okazuje się więc przede wszystkim antyklerykałem, i to też nie w sensie emocjonalnych uprzedzeń wobec poszczególnych przedstawicieli kleru, ale w sensie sprzeciwu wobec wizji państwa i społeczeństwa opartego na jego naukach. Szumlewicz krytykuje przede wszystkim roszczenia kleru do pozycji autorytetu moralnego, który określa kształt instytucji życia publicznego. Społeczny wymiar religii sprowadza się dla Szumlewicza do jego zamaskowanej władzy, sprawowanej na wielu poziomach.

Ułuda kulturowej jedności

Tu zresztą można by właśnie zgłosić zastrzeżenie do jego toku rozumowania, zwracając uwagę, że religia to naturalna część kultury. Tam, gdzie autor widzi intencję i kalkulację „grupy trzymającej władzę”, tam można by po prostu widzieć przekazywaną w oparciu o utrwalone instytucje „wiedzę” o świecie, porządkującą poglądy i zachowania, i tym samym organizującą społeczeństwo. Czy nie o takim organicznym społeczeństwie marzą konserwatyści i fundamentaliści, upatrując w powrocie do niego wielkiej szansy na przezwyciężenie męczącej anomii świata współczesnego?

Inna sprawa, że taka łagodząca wszelkie napięcia i konflikty kulturowa jedność jest – tylko mitem. Według lewicy – od zawsze skrywającym przemoc wobec tych, którzy potencjalnie chcieliby zmienić ład; wyznaczającym im miejsce podrzędne; przyzwalającym na nierówność i krzywdę; szybko przechodzącym od celebrowania wspólnoty do zastraszania lub poważniejszych środków przymusu wobec tych, którzy zaczynają kwestionować idee usprawiedliwiające wykluczenie i nierówność. Zwłaszcza w dzisiejszym, już w pewnej części zlaicyzowanym społeczeństwie, nie trudno dostrzec ten wymiar „wojującej religii”, który polega na indoktrynacji i przymusie. Tak rozumiana religia znajduje się na antypodach nie tylko społeczeństwa demokratycznego, ale także śnionego przez konserwatystów społeczeństwa integralnego.

Manifest bezbożnictwa, który otrzymujemy od Szumlewicza, to więc po prostu zachęta do pomyślenia – czy może dziś już wręcz obrony, bo taki świat wyłonił się w ciągu ostatnich dwustu lat w Europie i mamy przywilej w nim żyć – ludzkiego świata, w którym kler nie miałby decydującego wpływu na nasze przekonania i zachowania. Współczesna demokracja, z jej pojęciem praw człowieka,  oparta na założeniu o naturalnym procesie ewolucji ludzkich wyobrażeń o świecie, któremu towarzyszy, także naturalna, ewolucja instytucji, starających się budować coraz lepszy ludzki świat, jest – choć niedoskonała – lepsza od państwa teokratycznego, do którego tęsknią współcześni fundamentaliści.

Walka starego oprogramowania z nowym

Pokusiłabym się na koniec o metaforę, która chyba dobrze współgra ze sposobem myślenia Szumlewicza. Dzisiejszy podział (polskiego) społeczeństwa można rozczytać jako podział na ludzi preferujących inne systemy operacyjne w umyśle: przed- i pokantowskie. Tomista nigdy nie dogada się z kantystą czy heglistą albo adeptem krytycznej szkoły frankfurckiej, dysponują bowiem zestawem podstawowych kategorii, które się na siebie bardzo trudno – jeśli w ogóle – przekładają, a których wybór jest sprawą czegoś więcej niż czystego ratio, bo ma zakorzenienie w indywidualnej wrażliwości. Ci pierwsi pokładają nadzieję w wizji tradycyjnego społeczeństwa, którego „naturalnie” hierarchiczny układ i raz na zawsze dane obyczaje znajdują zwornik w Tomaszowych „dowodach” na istnienie Boga – Praprzyczyny, Celu i Bytu Najwyższego – oraz jego koncepcji „natury ludzkiej”, te drugie – w wizji krytycznej i autonomicznej / dojrzewającej do autonomii ludzkiej podmiotowości, umożliwiającej ewolucję prawa, zmieniającego w tradycji to, co kłóci się z naszą współczesną wrażliwością na niepotrzebną krzywdę i cierpienie (i które tradycja w imieniu Boga bez większego problemu tolerowała lub wręcz uważała za konieczne).

To nie walka dobra ze złem czy Boga z Szatanem, jak chcą nam sprawę przedstawić kaznodzieje ostrzegający przed cywilizacją śmierci, to raczej walka – by rozwinąć tę informatyczną metaforę – starego oprogramowania umysłu z nowym. Nowoczesna Europa została zbudowana na zestawie pojęć wywodzących się od Kartezjusza i Kanta, dlatego zestaw pojęć świętego Tomasza, satysfakcjonujący człowieka średniowiecza, nie sprawdza się zbyt dobrze w nowych czasach. Dla strony liberalnej czy lewicowej jest pewnikiem, że nowe oprogramowanie musi w końcu zwyciężyć oprogramowanie stare, dające mało możliwości w porównaniu z nowszym i coraz mniej kompatybilne z resztą świata. Można je siłą narzuconego wszystkim prawa zachować w Polsce, ale za wiadomą cenę: uczynienia z niej skansenu. Dzisiejsi decydenci polityczni próbują obronić swoją wizję społeczeństwa, promując wszędzie znawców tomizmu.

Książka Szumlewicza zachęca nas, abyśmy sobie dali spokój ze starym oprogramowaniem, jeśli już po części nie jesteśmy do niego przekonani, i w pełni przestawili się na nowe, by korzystać z (i bronić) możliwości, jakie daje. Sama jestem bardzo ciekawa, czy światopoglądowe samookreślenie, do którego zachęca, dokona się dzięki tegorocznemu spisowi ludności? Może lektura jego książki wpłynie na jego wyniki? Ma szansę dopomóc tym, którym brak poręcznych argumentów za tą mentalną zmianą.

 

Książka:

Piotr Szumlewicz, „Bezbożnik. Przeciwko władzy religii”, wyd. Czarna Owca, Warszawa 2021.

 

* Śródtytuły pochodzą od redakcji.