O co chodzi w politykach i aktywizmie osób trans

Czytając 666. numer „Kultury Liberalnej, „Trans. Rewolucja tożsamościowa młodych Polaków?”, odnieść można wrażenie, że chodzi przede wszystkim o tożsamość oraz liberalne gry o uznanie. Narracja jest znajoma: oto od jakiegoś czasu staje się coraz widoczniejsza pewna nowa grupa, która domaga się afirmacji i nadania im praw. Tyle mniej więcej znaleźć można we wstępniaku do numeru, według którego:

„Z punktu widzenia kultury liberalnej pytanie o tożsamość seksualną albo płciową, w tym o jej nowe publiczne przejawy, jest pytaniem ważnym i ciekawym, ponieważ jest przede wszystkim pytaniem o podmiotowość osoby, o dostępne sposoby korzystania z wolności. Takie podejście pozwala spojrzeć na sprawę w praktycznych kontekstach i zastanowić się nad tym, w jaki sposób zmienia się i rozwija nasze rozumienie wolności człowieka”.

Kluczowe są więc tutaj kategorie tożsamości, podmiotowości, wolności. Wiodący problem, zarówno w tekście Katarzyny Skrzydłowskiej-Kalukin i Joanny Sokolińskiej, jak i w wywiadzie z Kathleen Stock (osobą głęboko kontrowersyjną), można sprowadzić do następującego pytania: „jakie są granice autodefinicji jednostki w społeczeństwie liberalnym?”.

Innymi słowy, czy nasza tożsamość płciowa to coś, na temat czego możemy swobodnie decydować, czy też raczej powinniśmy pozostać związani z materią, reprezentowaną przede wszystkim przez nasze ciało, „płeć biologiczną”. To niewątpliwie ważne pytania, dotykające kluczowych wyzwań stojących przed myślą liberalną dzisiaj. Ale zastanowić się można, do jakiego stopnia są one istotne dla samych osób trans?

To nie kwestie tożsamości są najważniejsze dla osób trans

Na pierwszy rzut oka, szczególnie z punktu widzenia cispłciowego czytelnika, rozpoczęcie namysłu nad transpłciowością od tych zagadnień może wydawać się intuicyjne. Jeśli słyszymy o osobach trans w mediach, to zazwyczaj są to doniesienia na temat decyzji (o swojej identyfikacji płciowej, o tranzycji, o konkretnych operacjach chirurgicznych) i żądaniach uznania (domaganie się posługiwania odpowiednimi zaimkami, dostępu do przestrzeni przeznaczonych tylko dla określonych płci etc.).

W takich warunkach łatwo jest odnieść wrażenie, że to właśnie kwestie tożsamości podmiotu są tutaj kluczowe. Jeśli jest się osobom trans nieprzychylnym, łatwo również z tego wyciągnąć wniosek, że chodzi tutaj tylko o jakiegoś rodzaju dziwaczne fanaberie. Stąd zaś już niedaleko do otwartego wypowiadania poglądów, że kwestia transpłciowości to problem zblazowanej młodzieży z klas wyższych, która nie mając nic lepszego do roboty, wymyśla sobie nowe identyfikacje płciowe. Oczywiście, ten ostatni pogląd jest pewną karykaturą. Problem w tym, że z karykaturą tą zaskakująco łatwo zetknąć się w codziennym życiu.

Przemoc i wykluczenie

Warto z tego powodu zwrócić uwagę na wywiad z dwoma osobami zajmującymi się aktywizmem trans, który został opublikowany na portalu gazeta.pl. Stosunkowo niewiele jest tam o kwestiach tożsamości rozumianej jako abstrakcyjny, niematerialny koncept, dużo z kolei o tym, jak wygląda praktyka życiowa osób trans w społeczeństwie. Są to doświadczenia przemocy, wykluczenia, niedoboru, które nie wynikają z niezadowolenia ze swojej tożsamości czy braku możliwości jej swobodnego wyboru, ale z faktu, że funkcjonowanie jako osoba trans wymaga nieustannego stykania się z systemami, które obecności osób trans nie chcą.

Banalnym przykładem jest tu kwestia zmiany wyznaczników płci w dokumentach. Jest to dla osób trans ważne nie tylko ze względu na satysfakcję z tego, że „własna” płeć znajduje potwierdzenie w dowodzie osobistym czy paszporcie. Przyjemność ta jest często drugorzędna względem tego, że rozbieżność między tym, co się ma w dokumentach, a swoją ekspresją płciową niesie za sobą szereg konsekwencji znacznie surowszych niż emocjonalny ból poczucia braku akceptacji własnej tożsamości.

Chodzi tutaj o sprawy tak prozaiczne jak trudność ze znalezieniem pracy albo z przekroczeniem granic państwowych. Proszę tylko wyobrazić sobie ogrom problemów, których doświadczać może na lotnisku trans kobieta mająca piersi i waginę, ale też wciąż „M” i męskie imię wpisane w paszporcie! Zmiana płci administracyjnej (co w Polsce wiąże się z nierzadko traumatyczną procedurą pozywania własnych rodziców do sądu) jest więc często praktyczną koniecznością, aby móc w ogóle funkcjonować w społeczeństwie jako „normalny” obywatel.

Priorytetem są proste, materialne kwestie

Wbrew więc wrażeniu, które można odnieść, czytając na temat niekończących się sporów o tożsamość osób trans (czy są „naprawdę” tej płci, z którą się identyfikują? ile jest tych płci? etc.), polityki osób trans (a nie polityki o osobach trans) skupione są raczej na prostych, materialnych kwestiach. Należą do nich dostęp do przyjaznej opieki medycznej, w tym psychiatrycznej; potrzeba sieci wsparcia społecznego dla osób trans, które nie mogą polegać na swoich rodzinach; radzenie sobie z codzienną przemocą, której są ofiarami.

Kiedy w mediach – ale też często w wypowiedziach osób-transfobek, takich jak Kathleen Stock – pojawia się kwestia dostępu trans kobiet do żeńskich toalet, często przedstawiana jest, jakby chodziło w niej o czyjąś afirmację. A przecież równie często jest to sprawa podstawowego bezpieczeństwa. Zmuszanie osób, które (bez względu na to, co myślimy o ich „realnej” płci czy tożsamości) wyglądają i brzmią jak kobiety i jako kobiety funkcjonują, do korzystania z męskich toalet tylko dlatego, że wciąż mają penisa, jest wystawianiem ich na znaczne zagrożenie.

Nie powinno więc zaskakiwać, że transfeminizm i akademickie studia nad transpłciowością są w znacznie mniejszym stopniu zainteresowane kategoriami tożsamości, niż zazwyczaj się je o to posądza. Są to style myślenia, które przede wszystkim skupiają się na warunkach życiowych osób trans w społeczeństwie, które jest zarówno transfobiczne, jak i cisnormatywne (czyli operujące wedle założenia, że wszyscy jesteśmy cispłciowi).

Kwestie uznania i ekspresji są wtórne wobec znacznie bardziej prozaicznego problemu codziennego przetrwania. Z tego powodu, według niektórych ważnych autorek z zakresu trans studies, o politykach trans lepiej jest myśleć jako o politykach klasowych, a nie tożsamościowych. To, jak się myśli, powiedzmy, o trans kobiecie – czy jako o „idealnej kobiecie”, czy jako o „zboczonym mężczyźnie” – ma oczywiście znaczenie.

Mam nadzieję na świat, w którym uznanie osób trans za należących do płci, w której funkcjonują, z którą się identyfikują, byłoby czymś intuicyjnym i oczywistym. Ale samym uznaniem, włączeniem do liberalnego porządku praw, osoby trans się nie nakarmią. Nie zapewni im ono możliwości tranzycji, nie da dostępu do opieki medycznej.

Nie obroni przed przemocą licznych trans kobiet, które (często ze względu na trudności ze znalezieniem innych form zatrudnienia) są zmuszone pracować seksualnie i dla których transfobia nie jest bolesną nieprzyjemnością, ale śmiertelnym, zawodowym ryzykiem. Trans kobiety szczególnie często padają ofiarami morderstw, a ze zgromadzonych danych w Stanach Zjednoczonych (gdzie temat ten jest najlepiej opracowany) jasno wynika, że to właśnie trans kobiety pracujące w ten sposób (przede wszystkim nie-białe) stanowią przeważającą część ofiar morderczej transfobicznej przemocy.

Dwuznaczne granice wolności

Pytanie o granice wolności osób trans w takich warunkach jest więc mocno dwuznaczne. Zastanawianie się nad tym, czy należy pozwalać osobom trans na autodeterminację w warunkach, w których znaczna ich część z przyczyn ekonomicznych i tak nie może sobie pozwolić na tranzycję, prowadzi do rozmycia tego, co jest realną stawką polityk trans. Co więcej, prowadzi do wypaczenia społecznej percepcji całego zjawiska.

W ostatnich latach, ataki na osoby trans na Zachodzie stają się coraz istotniejszą częścią prawicowych, reakcyjnych polityk. Próbuje się im odebrać dostęp do sportu, do toalet, do opieki medycznej. Znaczna tego część jest ubierana w język troski o dzieci, które mają być w domniemaniu ofiarami „mody na bycie trans”. Skupienie się na kwestiach „czystej” tożsamości i mówienie o transpłciowości, jakby była ona po prostu pewnego rodzaju postawą czy preferencją, wytwarza żyzny grunt dla tego typu działań.

Przyczynia się do tego sam podział na „płeć biologiczną” i „płeć kulturową”. Pozwala bowiem na lokowanie transpłciowości po stronie „kultury”, tego co niematerialne, przejściowe i historyczne, czemu przeciwstawia się pozornie uniwersalną i niezmienną prawdę biologii (feministyczne i transfeministyczne krytyki tego podejścia znaleźć można wszeregu prac). Dzięki takiej opozycji, osoby trans tracą status realnie istniejących (tak jak „biologiczne” kobiety czy mężczyźni), a to zaś łatwa droga do przedstawienia ich oraz ich potrzeb jako rodzaju wymysłu czy złudzenia.

Jeśli teorią jest powątpiewanie w „gender” (ten sam gender, od którego teoretycy trans się dystansują!), to praktyką jest odbieranie osobom trans możliwości funkcjonowania w społeczeństwie. O ile w Polsce temat osób trans jest wciąż słabo obecny (i w perspektywie państwa niknie w atakach na “ideologię LGBT”), o tyle w naszym regionie Europy nie brakuje przykładów tego, jak taka transfobiczna praktyka może wyglądać. Brutalnym przykładem jest tutaj ubiegłoroczny węgierski zakaz prawnej korekty płci. Tego typu prawa bezpośrednio uderzają w ich zdolność do codziennego przetrwania.

Musimy zmienić debatę o osobach trans

Dlatego dyskusję na temat obecności osób trans wśród nas, na temat ich praw i ich życia, powinniśmy zacząć nie od abstrakcyjnych kategorii takich jak „tożsamość” czy „uznanie”, ale od prozy życia.

Od tej samej materialności ciała, która w ustach krytyczek takich jak Kathleen Stock jest tym, o czym osoby trans zapominają. Dopiero kiedy zaczniemy mówić o osobach trans jako o żywych ciałach uwikłanych w transfobiczne, cisnormatywne społeczeństwo, będziemy w stanie zastanowić się nad ich losem w użyteczny sposób.

Dopiero wtedy będziemy rzeczywiście mówić o osobach trans, a nie wykorzystywać ich jako metafory niepokojów liberalnego społeczeństwa stykającego się z tymi, których od dawna wykluczało.