„Ani jednej więcej!”, krzyczał tłum zgromadzony na ulicach polskich miast i miasteczek. Na transparentach, kartonach, w rozmowach brzmiały bolesne i osobiste zdania: „To mogła być moja córka”, „To mogła być każda z nas”, „To mogłam być ja”. Kiedy szłam w sobotę w wielkim warszawskim marszu, myślałam o pani Izabeli, o jej samotności, przerażeniu, bólu. Zastanawiałam się, co ja bym zrobiła w takiej sytuacji. I z każdym krokiem, z każdą chwilą, z każdym napotkanym spojrzeniem, czułam coraz większy ciężar tragedii.
Śmierć trzydziestoletniej ciężarnej kobiety z Pszczyny uświadomiła wielu osobom, że zakaz aborcji w Polsce to nie jest akademicki problem, który można spokojnie roztrząsać w zaciszu gabinetów, w salach posiedzeń czy podczas dyskusyjnych paneli. To nie jest temat scholastycznych dyskusji z gatunku, „kiedy zaczyna się człowiek”. To jest historia kobiety, która zgłosiła się do szpitala w 22. tygodniu ciąży z powodu odejścia wód płodowych. W takiej sytuacji płód nie miał szans na przeżycie. Lekarze nie zdecydowali się jednak na ratowanie matki, dopóki biło jego serce. Potem było już za późno, bo sepsa rozwinęła się błyskawicznie.
Decyzja marionetkowego Trybunału Konstytucyjnego Julii Przyłębskiej z 22 października 2020 roku była wyrokiem na kobiety. Wyrokiem, który nie poprawił sytuacji demograficznej, nie wpłynął na zwiększenie dzietności i z całą pewnością nie natchnął nikogo myślą o tym, że w Polsce warto zostać mamą. To wyrok skazujący na lęk, na odebranie poczucia bezpieczeństwa, na brak pomocy w sytuacji, kiedy jest ona najbardziej potrzebna. Dopóki ten wyrok i ta ustawa obowiązują, nic się nie zmieni, choćby nie wiem, ile miało powstać nad Wisłą Instytutów Rodziny i Demografii, w jak wielu pokojach można się było „wypłakać”, ile by nie mówić o „prawie do życia”. Kobiety straciły podmiotowość, oficjalnie zostały inkubatorami bez prawa do głosu.
Po śmierci pani Izy, głos zabrali również politycy rządzącej koalicji. Premier Mateusz Morawiecki zrzucił winę na lekarzy, bo jego zdaniem, „zgodnie z prawem”, powinni byli podjąć decyzję o ratowaniu życia kobiety. Łatwo jest obwiniać lekarzy, ta grupa wyjątkowo dobrze nadaje się do tego, żeby zrzucać na nią ciężar odpowiedzialności, „brać w kamasze”, zmuszać do pracy w warunkach urągających wszelkim standardom. Do obowiązków polskich lekarek i lekarzy orzeczenie pseudo-TK dodało jeszcze obligatoryjne bohaterstwo, które w całej historii ludzkości było zawsze raczej wyjątkiem niż standardem.
Przerażające jest uświadomienie sobie, że to, co spotkało panią Izę, tak naprawdę może spotkać każdą kobietę w Polsce. Nie ma takiej kultury, która nie wytworzyłaby szeregu rytuałów związanych z porodem. W naszym kręgu opowiadają nam o tym mamy, przyjaciółki, koleżanki. Nigdy nie słyszałam opowieści o idyllicznym, spokojnym, łagodnym rozwiązaniu. Nawet jeśli wszystko idzie dobrze i szczęśliwie się kończy, samo wydarzenie zawsze jest dramatyczne, burzliwe, przełomowe. Poród to doświadczenie graniczne i właśnie dlatego poczucie bezpieczeństwa rodzącej i zaufanie do otoczenia są przy nim kluczowe. A co, jeśli nie mogę zaufać? Jeśli nie mogę czuć się bezpiecznie? Do naturalnego strachu dokłada się ten dodatkowy, paraliżujący – bo polski Trybunał Konstytucyjny zawiesił prastare, hipokratejskie zasady, powodując, że życie i zdrowie pacjentki przestało być traktowane nie tylko jako priorytet, ale w ogóle jako wartość.
Gdyby nie słuszne i szybko podjęte decyzje mądrych lekarzy, najprawdopodobniej nie byłoby dzisiaj wśród żywych ani mojej córki, ani mnie. Gdyby prowadzący moją ciążę doktor zaczął się zastanawiać nad tym, które serce jest ważniejsze, obydwa przestałyby bić.