Zwycięstwo Glenna Youngkina w wyborach na gubernatora stanu Wirginia i niespodziewana porażka demokratów wywołały wstrząs. W stanie, gdzie jeszcze rok temu Joe Biden wygrał przewagą dziesięciu punktów procentowych, republikański nowicjusz pokonał ze znaczną przewagą popularnego niegdyś byłego gubernatora – Terry’ego McAuliffe’a. Demokraci słabną, od wschodniego po zachodnie wybrzeże.

Złudzenia demokratów

Republikanie prawdopodobnie odzyskają Kongres w 2022 roku, a Donald Trump przez wielu jest uznawany za faworyta wyborów prezydenckich w 2024 roku. Chociaż trudno wyciągać lekcje z jednej wyborczej przegranej, jest to kluczowe zadanie, jeśli demokraci chcą zmienić polityczną trajektorię kraju.

Powodem do zmartwień powinien też być kierunek interpretacji wydarzeń obrany wspólnie przez media głównego nurtu i polityków partii demokratycznej. Jeśli wierzyć analitykom z CNN i MSNBC, ekspertom z „The New York Times” i „TheWashington Post”, Youngkin jest ekstremistą pozującym na ojca z przedmieść. Zdaniem publicystów, Youngkin podburza białą społeczność, karmiąc jej fałszywe i urojone lęki związane z wprowadzaniem krytycznej teorii rasy [ang. critical race theory, CRT] do szkół publicznych.

Jednak taka narracja nie tłumaczy sukcesu Youngkina na przedmieściach zdominowanych przez elektorat demokratyczny, wśród niezależnych wyborców, a nawet w społeczności czarnoskórej. Nie jest ona również pomocna w opracowaniu planu mającego zapobiec przyszłym porażkom politycznym demokratów, które grożą im, jeśli republikanie w nadchodzących wyborach zastosują strategię Youngkina także w innych częściach kraju.

W rzeczywistości Youngkin zbił kapitał polityczny, umacniając poczucie, że demokraci stracili kontakt ze społeczeństwem w kwestiach kulturowych. Robiąc to, pokazał, że republikanie atakujący politykę tożsamości, bez odwoływania się do ekstremistycznej retoryki Trumpa, stanowią atrakcyjną alternatywę w stanach, gdzie poparcie dla obu partii utrzymuje się na zbliżonym poziomie, a nawet w tych, w których przeważa elektorat Partii Demokratycznej.

Jeśli demokraci mają zapobiec utracie Kongresu w przyszłym roku i przejęciu Białego Domu w roku 2024, muszą trzeźwo spojrzeć na to, co stało się w Wirginii.

Edukacja kluczowym tematem kampanii

Przez większość roku Youngkinowi nie udawało się wzbudzić entuzjazmu wokół swojej kampanii wyborczej. Dystansował się od Donalda Trumpa, jednocześnie nie krytykując go bezpośrednio, co pozwoliło mu na utrzymanie jedności w koalicji republikańskiej, jednak okazało się nieskuteczne w walce o wyborców niedecydowanych, których potrzebował, aby mieć szansę w wyścigu o funkcję gubernatora.

Wynik wydawał się przesądzony. Spodziewano się, że McAuliffe wygra z bezpiecznym zapasem głosów. To właśnie wtedy Youngkin podjął temat edukacji. W odpowiedzi na frustrację rodziców w całym kraju, zaczął ostro krytykować szkolnictwo publicznie za to, że nie umożliwiło uczniom powrotu do nauki stacjonarnej przez większą część pandemii.

Później wykorzystał falę zaniepokojenia wywołaną kontrowersjami wokół treści podstawy programowej. Ostrzegał, że nauczyciele próbują indoktrynować uczniów radykalnymi poglądami politycznymi, wywodzącymi się z krytycznej teorii rasy.

Zwrot, jakiego dokonała jego kampania, zadziałał.

Udany zwrot republikanów

Wyborcy zwykle wskazują edukację jako na jeden z najważniejszych tematów. Dotychczas większym zaufaniem w tej kwestii, cieszyli się demokraci. Sytuacja wyglądała podobnie również w Wirginii, gdzie jeszcze we wrześniu tego roku wśród wyborców, wskazujących na edukację jako kluczową kwestię, McAuliffe osiągał przewagę aż 33 punktów procentowych.

Jednak w następstwie wypowiedzi McAuliffe’a, który podczas jednej z debat oznajmił, że „nie sądzi, aby rodzice powinni mówić nauczycielom, czego ci mają uczyć”, sondaże się zmieniły. Na tydzień przed wyborami sondaż „Washington Post”pokazał, jak wielu wyborców przywiązywało wagę do tematów związanych z edukacją. Wśród nich Youngkin podskoczył o dziewięć punktów procentowych w górę.

Również inne badania świadczą o tym, że Youngkin zawdzięcza swoje zwycięstwo naciskowi na kwestie szkolnictwa. Zgodnie z sondażem, przeprowadzonym zaledwie na tydzień przed wyborami, Youngkin prowadził z McAuliffe’em trzema punktami procentowymi. Jednocześnie wśród rodziców dzieci do 17. roku życia, przewaga ta wyniosła aż piętnaście punktów procentowych.

Wyborcy się mylą

Jak Youngkinowi udało się ustanowić tę kwestię głównym punktem swojej kampanii i zdobyć tak dużą grupę wyborców niezdecydowanych?

Jeśli słuchać polityków Partii Demokratycznej czy mediów głównego nurtu, można by stwierdzić, że wyborcy Youngkina zostali zwyczajnie oszukani. „The New York Times” nie dostrzegł, jak znaczącą rolę odegrała w kampanii republikanina dyskusja o edukacji. A kiedy wpływowa gazeta opublikowała w końcu tekst o tym, jak Youngkin stał się „kulturowym wojownikiem”, sugerowała – jak gdyby było to kwestią faktu, a nie opinii – że obawy rodziców w Wirginii są konsekwencją nieporozumienia.

Krytyczna teoria rasy, jak przekonywał artykuł, „jest dziedziną badań naukowych, zajmującą się efektami systemowego rasizmu, która szokuje konserwatystów w całym kraju. Zwykle wprowadzana jest ona na etapie college’u i nie wchodzi w skład podstawy programowej w szkołach w Wirginii”. Innymi słowy temat, na którym Youngkin zbudował swoją kampanię, tak naprawdę nie istnieje.

W ciągu dwudziestu czterech godzin do tego samego wniosku doszła również cała reszta demokratycznej bańki informacyjnej. Zgodnie z wpisem, który w stał się hitem Twittera, „to niezwykłe, jak Partia Republikańska zdołała zbudować kampanię wyborczą wokół tematu krytycznej teorii rasy, nauczanej rzekomo w publicznych szkołach w Wirginii. Ta teoria nie wchodzi w skład programu nauczania, żadnej szkoły publicznej w Ameryce”.

W ironicznym tonie tweetowali również inni użytkownicy: „Białe dzieci z przedmieść Wirginii zostały ocalone przed CRT, szariatem, Wielką Stopą i jednorożcami”.

W świetle takiej analizy, sprzeciw wobec krytycznej teorii rasy jest niczym więcej jak ukrytym rasistowskim przekazem. Związane z nią wątpliwości są nie tylko kłamstwami, to także przykłady werbalnego ataku na członków mniejszości etnicznych. Prawdziwym celem republikanów, takich jak Youngkin, jest więc blokowanie jakiejkolwiek dyskusji na temat niewolnictwa, czy nawet promowanie przekonań o supremacji białej rasy.

Obawy rodziców nie są bezpodstawne

Przyjmuje się, że krytyczna teoria rasy jest pojęciem używanym w akademii i że jest ona nauczana dopiero na poziomie college’u czy studiów prawniczych. Prawda jest jednak bardziej złożona.

W prawdzie niewielu gimnazjalistów ślęczy nad pracami naukowymi autorstwa Richarda Delgado i Kimberlé Crenshaw. Jednak w ostatnich latach coraz więcej nauczycieli w całym kraju zaczęło realizować program inspirowany ideami modnymi wśród lewicowych środowisk akademickich. Wychodzą oni daleko poza listę licznych grzechów amerykańskiej historii.

W niektórych szkołach podstawowych uczniowie proszeni są o zidentyfikowanie swojej pozycji na skali uprzywilejowania, zależnie od swoich cech, w tym koloru skory. Na lekcjach historii rasizm definiowany jest już nie tylko jako utrzymujący się stan rzeczy, lecz także cecha wyróżniająca Stany Zjednoczone.

Część placówek posuwa się nawet do wspierania idei, które promują szkodliwe stereotypy o członkach mniejszości etnicznych. Tak stało się w przypadku prezentacji kierowanej do dyrektorów szkół publicznych w Nowym Jorku, gdzie wartości takie jak „dyscyplina intelektualna” czy „szacunek dla słowa pisanego” zostały przedstawione jako elementy kultury promującej supremację białej rasy.

Ci, którzy, jak Youngkin, aktywnie sprzeciwiają się krytycznej teorii rasy, podkreślają potrzebę edukacji w zakresie historii niewolnictwa, a nawet niesprawiedliwości, która do dzisiaj dotyka wiele mniejszości. Nie udają jednak, że dzieci zgłębiają tajniki prac naukowych. Zamiast tego, skupią się na frustracji rodziców, zaniepokojonych treścią programu nauczania, który można opisać jako spopularyzowaną i mniej wyrafinowaną wersję krytycznej teorii rasy.

Dwa scenariusze dla demokratów

Zwycięstwo Youngkina może posłużyć republikanom za drogowskaz do zwycięstwa w nadchodzących latach. Jeśli demokraci mają odpowiedzieć na to wyzwanie, muszą przestać bagatelizować niepokoje związane z treścią podstawy programowej.

Demokratom pozostają zatem dwa scenariusze. Mogą bronić miejsca, które krytyczna teoria rasy zdobyła w amerykańskich szkołach. Udowadniając, że wizja ponurej historii Stanów i równie przygnebiające przedstawienie dzisiejszych amerykańskich realiów, są definiowane poprzez wszechobecny systemowy rasizm i wiernie oddają rzeczywistość.

Osobiście nie zgadzam się z taką pozycją. Nie wiem też, czy mogłaby ona zdobyć popularność wśród wyborców. Gdyby jednak demokraci zdecydowali się otwarcie mówić o potrzebie radykalnej zmiany sposobu, w jaki dzieci uczone są o historii i naturze swojego państwa, mieliby szanse na przekonanie chociaż części wyborców. Przynajmniej zaczęliby w końcu traktować ich jak dorosłych.

Alternatywą dla demokratów jest odcięcie się od tej części programu nauczania, która jest niepotrzebnie prowokacyjna lub po prostu fałszywa. Ćwiczenia, proszące uczniów szkoły podstawowej o pozycjonowanie się na skali uprzywilejowania, i prezentacje, które sugerują, że Afroamerykanie mieliby być mniej zainteresowani „dyscypliną intelektualną”, są stosunkowo rzadkimi przypadkami. Jednak wyborców, których zaniepokoiły te incydenty, nie uspokoją politycy, którzy udają, że nie miały one miejsca. Sprzeciwianie się takim praktykom, jest zarówno właściwe, jak i politycznie korzystne.

Niezależnie od decyzji, jaką podejmą, demokraci powinni jednocześnie potępić plany republikanów mające zabronić nauczycielom dyskutowania na tematy, które mogłaby wprawić ich uczniów w dyskomfort. Demokraci muszą ujawnić te plany jako nieliberalną próbę napaści na wolność słowa, która doprowadzi tylko do nadużyć.

Partia musi poważnie traktować swoich wyborców

W ostatnich latach w miejscach, gdzie takie prawa (popierane również przez Youngkina) zostały wprowadzone, doszło do przypadków karania nauczycieli za to, że wykonywali oni swoją pracę. Jeśli demokratom udałoby się wypunktować przypadki takiej niesprawiedliwości, jednocześnie dystansując się od najbardziej niepopularnych elementów podstawy programowej, opinia publiczna najprawdopodobniej stanęłaby po ich stronie.

Jednak upieranie się przy retorycznym wytrychu, który nie przystoi nawet szkolnej drużynie debatanckiej – przy stanowisku, że zaniepokojenie związane z tymi ideami jest nieuprawnione, ponieważ nazwa, pod którą są one powszechnie znane, tak naprawdę odnosi się do dziedziny badań naukowych, a nie rzeczywistych lekcji w rzeczywistych szkołach, jest intelektualnie nieszczere i ma katastrofalne konsekwencje wyborcze.

A jednak właśnie taką pozycję, z katastrofalnym skutkiem, zdecydował się przyjąć McAuliffe w ostatnich miesiącach swojej kampanii.

Każdy, kto nie życzy sobie spektakularnego powrotu Dodalda Trumpa do Białego Domu, musi mieć nadzieję, że demokraci unikną tego błędu w przyszłości. Nie da się wygrywać wyborów, przekonując wyborców, że ich niepokój jest bezpodstawny. Jeśli demokraci będą to robić, czekają ich kolejne porażki.

 

* Tłumaczenie: Zofia Majchrzak