16 listopada minęła szósta rocznica rządów Prawa i Sprawiedliwości. Podczas gdy piszę te słowa, na granicy mojego państwa oficerowie Służby Granicznej przeczesują lasy w poszukiwaniu uchodźców, a złapanych wywożą na pas ziemi niczyjej. Nie odczuwają wobec nich żadnej wrogości. „Spełniają jedynie swój obowiązek”. Większość z nich to bez wątpienia dobrzy i posłuszni prawu funkcjonariusze, którym nie przeszłoby przez myśl, żeby w prywatnym życiu pozostawić własnemu losowi wycieńczoną kobietę czy niedożywione dziecko. Jeżeli jednak któremuś z nich uda się wyłapać skrywających się w leśnej gęstwinie, przemarzniętych i głodnych ludzi, będzie musiał wypchnąć ich z powrotem za granicę państwa.
Towarzyszące wypełnianiu tego ponurego obowiązku wyrzuty sumienia to z punktu widzenia władz stricte prywatna sprawa poszczególnych mundurowych. Jeżeli któremuś z nich dzwoni w uszach ryk oddzielonej od swych dzieci matki, powinien pamiętać, że służy swojemu krajowi, a ten jest władny oczyścić go z grzechu.
Ten kraj od jakiegoś już czasu ma coraz mniejszy problem ze swoimi grzechami. Jego mieszkańców przyucza się, że rozgrzebywanie problematycznej przeszłości to działanie niepatriotyczne. Pogromy ludności żydowskiej, szmalcownictwo, antysemityzm – to tylko wybryki pojedynczych osób, pozbawione znaczenia epizody. Nic, w związku z czym jako wspólnota powinniśmy odczuwać wstyd. Nic, co mogłoby skrycie w nas pracować oraz prowadzić do trudnych do wytłumaczenia erupcji resentymentu i agresji wobec grup, których od dawna już w Polsce nie ma.
Bo przecież byliśmy – więcej: jesteśmy – narodem bohaterów. Historia ma grać nam w kółko ten uspokajający refren, ma być niekończącym się seansem autocelebracji. Miłym dla ucha peanem, który utwierdza nas w dobrym samopoczuciu. Całą resztę można zbyć frazesem o „pedagogice wstydu”.
Obywatel tego nowego, budowanego konsekwentnie od sześciu lat państwa powinien być nie tylko zadowolony z siebie. Ma również umieć w odpowiedniej chwili odwrócić wzrok i nie zadawać niepotrzebnych pytań. Żeby mógł zachować spokój sumienia, władza chętnie oszczędzi mu zresztą nieprzyjemnych widoków z objętej stanem wyjątkowym przygranicznej zony. Takich, które z pewnością pokazałyby żądne sensacji niczym komar krwi antypolskie media.
Nasz nowy obywatel nie zobaczy więc szlochających, zrozpaczonych kobiet. Nie usłyszy krzyków pakowanych do samochodów dzieci. Nie zostanie skonfrontowany z bezradnością szukających dla siebie i swoich rodzin bezpiecznego schronienia mężczyzn. Będzie spał błogim snem tego, kto zawsze znajduje się po właściwej stronie historii. Co dzisiaj oznacza: po właściwej stronie kolczastego drutu.
11 listopada wielotysięczny tłum nacjonalistów przetoczył się ulicami mojego miasta w ramach zorganizowanego przez państwo marszu. Skandowano hasła: „Raz sierpem, raz młotem czerwoną hołotę”, „Nie dla imigrantów” i tym podobne. Mówiono o tym, że Polacy są zwartym, monolitycznym narodem, a Polska – obleganą ze wschodu i z zachodu twierdzą.
Lider narodowców określił krytyczne wobec władzy media mianem „kolaborantów”, a opozycyjnych europosłów nazwał „hołotą”. Spalono również plakat z podobizną szefa największej partii opozycyjnej oraz flagę Niemiec. Na tle zeszłorocznego marszu całość wypadła więc nad wyraz spokojnie. Nie było burd z policją, dewastowania sklepów i podpaleń mieszkań.
Te dwa obrazy – uchodźców koczujących na polsko-białoruskiej granicy oraz nacjonalistów maszerujących przez centrum Warszawy – składają się moim zdaniem w koherentną całość. To jakby awers i rewers tej samej monety; dwie strony tej samej twarzy. Twarzy nowego, powstałego z kolan państwa polskiego.
Jest to państwo, w którym woli rządzących nie krępują już (lub krępują w bardzo niewielkim stopniu) reguły praworządności – tym jest dla władzy „suwerenność”. Jest to państwo, w którym triumfuje jedynie słuszna, narodowo-katolicka forma patriotyzmu – tym jest dla władzy „bycie Polakiem”. Wreszcie, jest to państwo, w którym bezpieczeństwo populacji gwarantują zasieki z drutu kolczastego – bo tym właśnie, monolityczną populacją, są dla władzy jej obywatele.
Rzeczywistość za oknami można pudrować na dziesiątki sposobów. Z kimś, kto chciałby mi wmówić, że nic złego się w naszym kraju nie dzieje, że to tylko alternatywne wobec liberalizmu rozwiązania, a mi nie starcza intelektualnej otwartości, by je zrozumieć – otóż z kimś takim trudno będzie mi znaleźć wspólny język.
Od sześciu lat mamy w Polsce do czynienia z pełzającą zmianą ustroju państwa, z tradycjonalistyczną inżynierią społeczną, z przyuczaniem ludzi do nowej formy podległości. Skutki widać było na ulicach Warszawy oraz na objętej stanem wyjątkowym granicy.