Jakub Bodziny: „Zielona ekonomia, bla, bla, bla. Zero emisji dwutlenku węgla do 2050 roku, bla, bla, bla. To wszystko, co słyszymy od naszych tak zwanych liderów. Słowa, które brzmią świetnie, ale jak dotąd nie doprowadziły do działania. Nasze nadzieje i ambicje toną w ich pustych obietnicach” – mówiła Greta Thunberg przed 26. szczytem klimatycznym, który 12 listopada zakończył się w Glasgow. Zgadzasz się z tym? 

Kacper Szulecki: Słowa Grety Thunberg, które padły jeszcze przed rozpoczęciem szczytu, są krzywdzące dla jego uczestników i wyrażają niezrozumienie dla tego, jak funkcjonuje polityka klimatyczna. To krytyka dla samej krytyki.

 

 

Ale jej retoryka zasadniczo się nie zmienia. 

Kilka lat temu przekaz Grety Thunberg zadziałał jak kubeł zimnej wody i stanowił ważny element rozmowy o zmianach klimatu. Ona sama odegrała ogromnie ważną rolę dla przebudzenia nowego rodzaju aktywizmu klimatycznego. Natomiast jej ostatnie wypowiedzi opierają się na wyjątkowo uproszczonej i czarno-białej wizji polityki, przez co są groźne.

Delegaci, którzy spotkali się na COP-ie [ang. Conference of the Parties] w Glasgow to nie są kosmici, a przedstawiciele 197 państw-stron w konwencji ramowej ONZ do spraw zmian klimatu. Zakładając, że nie jesteśmy obywatelami dyktatur czy krajów autorytarnych, to ludzie, którzy tam jadą, są przedstawicielami z demokratyczną legitymacją.

Jeśli mamy pretensje do tego, jak realizowana jest polityka klimatyczna na szczytach COP, to należałoby w pierwszej kolejności wymienić rządy u siebie, a nie narzekać na ONZ. Twierdząc, że jakiekolwiek globalne negocjacje są bez sensu, bo nie doprowadzają do zmiany tu i teraz, Thunberg wylewa dziecko z kąpielą.

Cofnijmy się o krok. Czym są w ogóle szczyty COP i jakich efektów powinniśmy się po nich spodziewać? 

Coroczne COP-y to spotkania mające na celu skoordynowanie działań na rzecz ochrony klimatu wszystkich krajów świata: tych rozwiniętych i tych dopiero rozwijających się, wielkich i małych, tych, które produkują paliwa kopalne i dobrze na tym zarabiają, oraz tych, które niemal na pewno znajdą się za kilkadziesiąt lat pod wodą, kiedy poziom mórz podniesie się choćby o pół metra.

W przeciwieństwie do spotkań w mniejszych grupach, COP-y to forum, na którym ścierają się wszystkie możliwe różnice zdań, wizji oraz interesów. Łatwo jest więc powiedzieć: „klimat się ociepla, zróbcie coś!”. Ale kto dokładnie ma coś zrobić, co, w jakiej kolejności, kto za to zapłaci, czyja to odpowiedzialność itd., to właśnie są pytania, z którymi proces na forum ONZ próbuje się mierzyć.

Z relacji wielu aktywistów wynika, że średnio mu tu wychodzi. 

Czasem nasze oczekiwania są nieadekwatne. Niektórym wydaje się, że są to spotkania możnych tego świata, COP-y mylone są chyba ze szczytami w Davos. Po części wynika to pewnie z otoczki medialnej i popkulturowej, jaka towarzyszy tym wydarzeniom. Na szczytach obecni są celebryci, aktorzy i aktorki. Tegoroczny COP był pod względem liczby uczestników największym w historii, większym nawet od paryskiego COP21. Świetnym pomysłem było przeniesienie wystąpień głów państw z końca szczytu na początek.

Co to zmieniło? 

Te wystąpienia to taki konkurs piękności, jednak zamiast zacierać porażki negocjacji, jak w poprzednich latach, wypowiedziane na samym początku górnolotne deklaracje zawiesiły wysoko poprzeczkę ambicji i podkreśliły historyczną podniosłości chwili. W połączeniu z ogromną mobilizacją aktywistów i wielkimi demonstracjami na ulicach Glasgow, zmieniło to atmosferę szczytu już w pierwszym tygodniu, dając negocjatorom dużo politycznego paliwa.

Tegoroczny szczyt jest już dwudziestym szóstym, a globalne emisje wciąż rosną. Trudno się dziwić, że dla laika instytucja COP-ów może wyglądać na porażkę. Poprzedni szczyt, który odbywał się w Madrycie, zakończył się fiaskiem – nie udało się osiągnąć porozumienia, pod którym podpisałyby się wszystkie kraje. 

Bo sprawa jest ogromnie skomplikowana. Walka ze zmianami klimatu na skalę globalną to nie coś, co można załatwić w dwa tygodnie. Międzynarodowa polityka klimatyczna ma swoją logikę, której warto się przyjrzeć, zanim się ją oceni.

Co w takim razie osiągnięto dotychczas dzięki szczytom COP?

Najważniejsze jak dotąd porozumienie zawarto w Paryżu w 2015 roku. Wprowadziło ono kilka nowych rozwiązań i przełamało trwający od początku XXI wieku impas. Kluczowym elementem umowy było oparcie całego systemu na dobrowolnych zobowiązaniach krajowych [ang. NDCs]. Wcześniej indywidualne cele przedstawiały tylko kraje, mówiąc językiem zimnowojennym, pierwszego i drugiego świata. Od 2015 roku dotyczy to wszystkich 197 państw-stron.

To, co ty nazywasz „postępem”, często wytykane jest jako słabość tego systemu. Fakt, że cele są dobrowolne, sprawia, że nie są egzekwowane. Państwa mogą deklarować, co tylko zechcą – i nie są z tego rozliczane. 

To prawda, ale musimy zrozumieć, że na poziomie międzynarodowym nie ma żadnych struktur, dzięki którym można by cokolwiek odgórnie egzekwować. Albo suwerenne państwa realizują zgłaszane przez siebie cele, albo tego nie robią. Teoretycznie nikt nie może im powiedzieć, że robią coś źle. W Paryżu strony umówiły się, że będą sobie nawzajem patrzeć na ręce. Skoro nie ma globalnego policjanta, to wszystkie państwa razem będą sobie szeryfami.

Porozumienie w Paryżu sprawiło, że poza indywidualnymi deklaracjami istnieje także wspólny cel, jakim jest zatrzymanie wzrostu średniej temperatury na poziomie 2°C, a w najlepszym wypadku 1,5°C do końca wieku.

Państwa deklarują indywidualne cele w blasku reflektorów, więc potem nie jest im tak łatwo się z nich wycofać. Nie jest to system wiążący w takim sensie, do jakiego jesteśmy przyzwyczajeni na przykład w Unii Europejskiej, ale to nie znaczy, że podjęte zobowiązania są bezwartościowe.

Wystarczy polityczny nacisk?

Presja polityczna działa, ponieważ nacisk pochodzi z różnych stron. Co pięć lat następuje rewizja deklaracji składanych przez poszczególne państwa. Kontrola łączy w sobie dwa mechanizmy. Pierwszy to tak zwany Globalny Przegląd [ang. Global Stocktake], z którym mamy do czynienia w tej chwili. W ramach Global Stocktake państwa sprawdzają, na ile krajowe deklaracje sumują się do wspólnego celu.

Przed COP-em wiadomo było, że prawdopodobnie średnia globalna temperatura wzrośnie o ponad 2,7°C. W oparciu o nowe obietnice, złożone w Glasgow, optymistyczny scenariusz oznacza zatrzymanie tego wzrostu na poziomie 1,8°C lub 1,9°C. To byłaby ogromna zmiana.

Jednak Climate Action Tracker, inicjatywa, która śledzi to, jak obietnice przekładają się na rzeczywistość, podkreśla, że chociaż cele długoterminowe, które mają zostać zrealizowane do 2050–60 roku, są ambitne, to problemem są cele krótkoterminowe, do 2030 roku. Nie dają one powodów do optymizmu. Gdyby patrzeć tylko na nie, musimy się spodziewać wzrostu temperatury na poziomie 2,1°C.

Czy rzeczywiście możemy zakładać, że ten optymistyczny scenariusz jest najbardziej realistyczny?

Żeby optymistyczny scenariusz wyznaczony na podstawie ambitnych, ale odległych i mało konkretnych celów zeroemisyjności w połowie stulecia mógł okazać się realny, potrzebne są bardziej ambitne cele na rok 2030.

Dlatego tak ważne są zapisane w dokumencie końcowym z Glasgow dodatkowe deklaracje, które mają zostać przedstawione w przyszłym roku. Te państwa, które jeszcze nie zgłosiły planów redukcji emisji, oraz te, które pod wpływem działań innych uznają, że mogą dać od siebie więcej, mają czas na przygotowanie planów, które przybliżą nas do celów z Paryża.

Na czym polega drugi mechanizm kontroli?

Ramy przejrzystości [ang. Enhanced Transparency Framework], bo tak nazywa się ten program, mają na celu monitorowanie tego, na ile państwa wywiązują się ze swoich obietnic – nie wspólnie, tylko każde z osobna. Zajmują się nim eksperci w procesie o ograniczonej jawności. Dzieje się tak, ponieważ nie wszystkie państwa zgadzają się na to, żeby wszystko odbywało się ze swobodnym dostępem do informacji.

I konferencja w Glasgow zmieniła coś w tym kontekście?

Przyjęto wreszcie oficjalny i obejmujący wszystkie strony sposób zdawania raportów z indywidualnych postępów, dzięki czemu będziemy mogli rzeczywiście ocenić, kto wypełnia obietnice. Zwykle w tym trwającym już trzecią dekadę procesie oenzetowskim najpierw pojawia się deklaracja polityczna – na przykład protokół z Kioto w 1997 roku – a dopiero po kilku latach technicznych negocjacji przyjęta jest metodologia dotycząca narzędzi osiągnięcia go – na przykład porozumienia z Marrakeszu z 2001 roku. Pakt Klimatyczny z Glasgow jest właśnie czymś takim dla porozumienia z Paryża.

Jeśli zaś chodzi o indywidualne deklaracje, to Indie ogłosiły cel neutralności klimatycznej do 2070 roku i bardzo ambitne cele na rok 2030, na przykład pozyskiwanie 50 procent energii z odnawialnych źródeł. Bardzo ambitne cele ogłosiły też Wietnam, Nepal, Indonezja, Namibia, Uzbekistan i inne państwa. Nie wszystkie te kraje zajmują zwykle czołówki gazet. Ich deklaracje są jednak bardzo istotne, bo wcześniej w ogóle nie były one w grupie, którą obejmowały zobowiązania do redukcji emisji.

Skoro mówimy o krajowych deklaracjach, to spójrzmy na krajowe podwórko. W pewnym momencie media obiegła informacja, że Polska podpisała porozumienie, w którym zobowiązuje się do odejścia od węgla w latach trzydziestych. To znacznie wykraczałoby poza ramy deklaracji, które wcześniej poczyniono w Warszawie. Jednocześnie to byłoby wbrew rządowej umowie z górnikami zakładającej korzystanie z węgla jeszcze w latach czterdziestych. 

Aleksander Brzózka, rzecznik Ministerstwa Klimatu, szybko dementował na Twitterze te doniesienia. Mówił, że Polska rzeczywiście podpisała takie porozumienie, jednak zawierało ono rozróżnienie na kraje rozwinięte, które miałyby rezygnować z węgla w latach trzydziestych i kraje rozwijające się, które będą to mogły robić jeszcze w latach czterdziestych. Szybko zostaliśmy sprowadzeni przez własny rząd do krajów rozwijających się. 

No tak, Polska Indonezją Europy [śmiech]. Wydaje mi się, że gramy tą kartą już trochę zbyt długo, państwu należącemu do OECD nie wypada na forum 197 krajów świata mówić, że po niemal trzydziestu latach od podpisania konwencji ONZ wciąż czuje się równie biedne, jak państwa mające o połowę niższe PKB na głowę mieszkańca.

Polska jest członkiem Unii Europejskiej. W związku z tym, nasze deklaracje są filtrowane przez wspólną politykę UE. Zamiast deklarować indywidualne cele krajowe, dokładamy się do unijnego celu, który został ustalony przez pakiet „Fit For 55” na dosyć ambitnym poziomie.

Na czym polegają jego podstawowe założenia?

Zakłada on transformację unijnej gospodarki, zarówno w obszarze energetyki, jak i  transportu etc. To ogromny program, którego ramy są na razie ustalane przez Komisję Europejską i który ma być później akceptowany przez poszczególnie kraje członkowskie. Prawica nim straszy, ale już w tym momencie jest dokumentem, który stanowi podstawę unijnego stanowiska na samym COP-ie.

Od 2014 roku unijna polityka klimatyczna jest zorganizowana w podobny sposób jak porozumienie paryskie – ustalany jest wspólny cel, ale to już państwa członkowskie muszą między sobą ustalić, kto musi zredukować u siebie emisje i o ile, żeby razem się zgadzało. Dlatego Polska zawsze ważniejszą bitwę niż na COP-ach będzie toczyć w Brukseli. Możemy się włączać w różne inicjatywy podczas szczytów klimatycznych, ale tak naprawdę jedziemy tam jako państwo członkowskie Unii Europejskiej.

Deklaracja o węglu, o której wspomniałeś, jest o tyle istotna, że będzie można Polskę złapać za rękę i powiedzieć: „Hej, zobowiązaliście się do czegoś i może wypadałoby mieć jakieś rozwiązania krajowe, które zmierzają w kierunku realizacji tego celu”. Osobiście sądzę jednak, że Polska odejdzie od węgla w latach trzydziestych, a nie czterdziestych.

Mogą nas do tego zmusić warunki gospodarcze. Poza tym porozumienie z górnikami, o którym już wspominaliśmy, prawdopodobnie zostanie zakwestionowane przez Komisję Europejską.

Jedną sprawą jest finansowanie zielonej transformacji w poszczególnych krajach, a drugą kwestia odszkodowań czy reparacji dla krajów, które szczególnie cierpią z powodu zmian klimatycznych już w tym momencie, a dokładają się do tych zmian w niewielkim stopniu. To się nie udało. 

Tak, to tak zwana pula loss and damage. Dotyczy to transferu do państw najbardziej wrażliwych i pomocy im w adaptacji do zmian klimatu. Niestety, brak porozumienia w tym wymiarze to na pewno jedną z porażek COP26.

Co jest największym sukcesem konferencji w Glasgow?

Deklaracja końcowa, nazwana Paktem Klimatycznym z Glasgow, czyli dokument głównie o charakterze politycznym. Wszystkie strony muszą się zgodzić na każde słowo deklaracji, dlatego w ostatnich godzinach doszło do rozmycia wielu konkretów.

Hamulcowymi tegorocznego COP-u były Rosja, Arabia Saudyjska, Brazylia i Australia, ale uwaga i negatywne emocje wielu obserwatorów skupiły się ostatecznie na Indiach. Brytyjczycy bardzo chcieli wpisać do dokumentu mocne deklaracje dotyczące końca węgla i końca subsydiów dla paliw kopalnych. Kiedy w sobotę wydawało się, że wspólna treść deklaracji jest już w pełni uzgodniona, przedstawiciele Indii zażądali zmiany sformułowania „wygaszenie” [ang. phase out] węgla, na jego „ograniczenie” [ang. phase down]. Pozostałe państwa znalazły się pod ścianą, zgodziły się na tę zmianę, żeby nie wykoleić całego szczytu.

Czyli to sukces, ale niepełny? 

Mimo krytycznych komentarzy, „bla bla bla”, częściowo zawiedzionych nadziei i ewidentnych braków, uważam, że COP 26 to szklanka w połowie pełna. Widzimy, że mechanizm zbiorowego podnoszenia ambicji działa, a dodatkowy termin składania ambitniejszych deklaracji już za rok powinien pokazać, że nie takie to porozumienie paryskie wątłe, jak je malują. Udało się uzgodnić wspólne kryteria, dzięki czemu wszyscy od Chin i USA po Tuvalu i Barbados będą składali identyczne raporty i będą podlegać takim samym kryteriom oceny.

Cieszy wysyp celów neutralności klimatycznej do lub tuż po połowie tego stulecia. Jeszcze kilka lat temu w ogóle nie do pomyślenia było, żeby kraje takie jak Arabia Saudyjska czy Zjednoczone Emiraty Arabskie zobowiązały się do zeroemisyjności netto.

Nieco mniej zauważona, z racji skomplikowania, jest sprawa przyjętego zestawu zasad dla artykułu 6 porozumienia paryskiego, dotyczącego globalnego handlu redukcjami emisji. Tym tematem zajmowała się odrębna grupa negocjatorów i według specjalistów udało im się ustalić naprawdę dobre regulacje, a projekty pilotażowe są już w przygotowaniu.

Zdjęcie: Anders Hellberg, CC BY-SA 4.0, źródło: Wikimedia Commons

A co z największymi graczami – Chinami i Stanami Zjednoczonymi? 

Bardzo ważna okazała się zupełnie niespodziewana wspólna deklaracja amerykańsko-chińska. Argument, „co my mali możemy zrobić, skoro Chiny palą węglem”, jest popularny nie tylko w Polsce, więc konkretna (bo wpisana w partyjną pięciolatkę) deklaracja osiągnięcia maksimum zużycia węgla przez ChRL już w 2025 roku – o pięć lat wcześniej niż zakładano – a także bardzo sprawna dyplomacja szefa amerykańskiej misji Johna Kerry’ego, przygotowały grunt pod ambitniejsze cele w 2022 roku.

Dla uważnych obserwatorów COP-y to trochę jak mistrzostwa świata w piłce nożnej, tylko gra toczy się oczywiście o nieporównywalnie większą stawkę. W przyszłym roku w Egipcie powinniśmy zobaczyć wyraźny wzrost ambicji i może wreszcie będzie można optymistycznie mówić o celu dwóch stopni Celsjusza i o osiągalności celu półtora stopnia.

Za dwa lata w ZEA będziemy świadkami pierwszego sprawdzianu indywidualnych obietnic. A za trzy lata COP wróci do naszego regionu i miejmy nadzieję, że do tego czasu Polska będzie już miała jasny plan dekarbonizacji.

Wiem, że dla części aktywistów to wszystko brzmi jak „latający cyrk Monty Pythona”, ale prawda jest taka, że innego formatu koordynowania polityki klimatycznej nie mamy i raczej nie mamy czasu, żeby zaczynać od nowa.