Jeżeli w 2020 roku dało się jeszcze wyczuć pewne drobne wahania na rynku audiowizualnej rozrywki – przesunięte premiery, przerywane zdjęcia, nieco mniej nowych tytułów – to już w 2021, drugim roku pandemii, wszystko wróciło do normy. A nawet ją przekroczyło, tak jakby najwięksi streamerzy (Netflix, HBO, Disney, Amazon, Apple) chcieli udowodnić sobie i nam, że są silniejsi niż kiedykolwiek i teraz zaleją nas taką liczbą premier, że po prostu w niej utoniemy.

Przez kilka ostatnich lat krytycy próbowali jakoś opisać kierunek, w którym podąża streaming i współczesna telewizja, ale teraz najczęściej wydają się tym po prostu zmęczeni i przytłoczeni. Być może to zasługa pandemii albo – co bardziej prawdopodobne – zwyczajnego przesytu. Na tym etapie Netflix, Disney i Amazon przerzucają się coraz większymi budżetami, które są w stanie wyłożyć na swoje seriale, najczęściej bazujące na już znanych tytułach (budżet pierwszego sezonu „Władcy pierścieni” Amazona jest szacowany na 465 milionów dolarów). Z kolei żywotność najnowszych produkcji w świadomości odbiorców jest coraz krótsza – w piątek premiera całego sezonu, w niedzielę dyskusja o finałowym odcinku, a w kolejnym tygodniu biegiem do następnego. Tylko nieliczne seriale pozostają obecne w dyskursie dłużej niż kilkanaście dni.

Można odnieść przygnębiające wrażenie, że jako widzowie staliśmy się częścią większego algorytmu, który nie tylko niezwykle sprawnie generuje kolejne produkcje wysokiej jakości, ale też odpowiednią reakcję na poszczególne tytuły. Wszystko toczy się przewidywalnym, stabilnym torem, pozostawiając coraz mniej miejsca na jakiekolwiek niespodzianki; niezwykle trudno jest odnaleźć przyjemność z oglądania czegoś wyjątkowego.

Poniżej przedstawiam listę dziesięciu seriali, które – w moim osobistym doświadczeniu – na różne sposoby zdołały jednak wymknąć się temu streamingowemu marazmowi:

 

 

  1. „Reservation Dogs” – sezon 1 (FX)

Stacja FX ma już na swoim koncie udane seriale opowiadające o konkretnym wycinku amerykańskiej rzeczywistości z osobistej perspektywy twórców, którzy znają go na wylot („Atlanta”, „Pose”). „Reservation Dogs”, stworzony przez Sterlina Harjo we współpracy z Taiką Waititim, to kolejna wartościowa produkcja w tym duchu. Akcja serialu rozgrywa się w Oklahomie, a jego główni bohaterowie to czwórka nastoletnich, zbuntowanych rdzennych Amerykanów, próbujących wrócić do równowagi po śmierci przyjaciela. „Reservation Dogs” to serial na pierwszy rzut oka niepozorny. Nastoletni bohaterowie odsłaniają się stopniowo, balansując między pozornym zblazowaniem a ukrywaną wrażliwością. Kolejne odcinki pulsują zgodnie z własnym wewnętrznym rytmem. Rzeczy dzieją się mimochodem i bez większej dramaturgii. Dopiero kiedy już dostroimy się do częstotliwości serialu, jego zalety stają się ewidentne. Sterlin Harjo opowiada o swojej społeczności własnym językiem, pozwala rdzennym Amerykanom błyszczeć przed i za kamerą. „Reservation Dogs” udowadnia, że nie potrzeba wcale aury przełomowego, ważnego serialu, żeby taki właśnie serial powstał.

  1. „We Are Lady Parts” – sezon 1 (Channel 4)

Nida Manzoor, scenarzystka i reżyserka „We Are Lady Parts”, nie traci czasu; już od pierwszych ujęć wiadomo, że mamy do czynienia z serialem, który jest w pełni ukształtowany. Główne bohaterki – londyńskie muzułmanki, które z czasem uformują tytułowy punkowy zespół – są charakteryzowane poprzez dynamiczną akcję, dzięki czemu szybko poznajemy ich odmienne osobowości i punkty widzenia. Serial ma wyrazisty styl, podkreślany przez chwytliwe refreny wykrzykiwane przez zespół podczas garażowych prób. Reżyseria Nidy Manzoor momentami przypomina popkulturową żonglerkę Edgara Wrighta („Wysyp żywych trupów”, „Baby Driver”), który także zaczynał w brytyjskiej telewizji. Ruchy kamery w podobny sposób podkreślają puenty żartów, nie brakuje tu także ukłonów w stronę konkretnych dzieł filmowych. Różnica pomiędzy stylami obu tych twórców polega na tym, że Manzoor za pomocą języka kultury popularnej oświetla świat i bohaterki, które nie były do tej pory należycie reprezentowane na ekranie. „We Are Lady Parts” działa zatem na kilku poziomach: jako opowieść o pięciu różnych kobietach, które muszą się ze sobą zgrać; jako rozbijająca stereotypy brawurowa komedia; jako pełen detali portret określonego środowiska; i wreszcie jako rozsadzające ekran widowisko muzyczne (piosenki Lady Parts, takie jak „Bashir With The Good Beard”, są oczywiście dostępne na YouTubie i Spotify).

 

https://www.youtube.com/watch?v=VqvwRozP_p8

 

  1. „Mare z Easttown” – miniserial (HBO)

 

Miniserial „Mare z Easttown”, napisany przez Brada Ingelsby’ego i wyreżyserowany przez Craiga Zobela, to małomiasteczkowy kryminał o wyrazistej tożsamości, która aż się prosi o solidne sparodiowanie (co też zrobili twórcy tego skeczu z „Saturday Night Live”). Twórcy „Mare z Easttown” wykazali się dużą zręcznością, stopniowo budując na naszych oczach złożony świat w zupełnie nienachalny sposób. Możemy zupełnie pominąć cały wątek kryminalny – same interakcje pomiędzy mieszkańcami Easttown w Pensylwanii to pełnowartościowy, fascynujący materiał na serial. Oczywiście nietrudno o uwagę widzów, kiedy możemy oglądać na ekranie Kate Winslet władającą filadelfijskim akcentem, ale nie chodzi tu tylko o znakomitą grę aktorską. Brad Ingelsby i Craig Zobel opanowali do perfekcji sztukę prawie niewidocznej ekspozycji. Każda scena serialu dawkuje nam niezbędne informacje o bohaterach, ich wzajemnych relacjach, przeszłości i motywacjach, ale nie robi tego w rozbudowanych dialogach czy monologach. Wystarczy rzucona mimochodem uwaga czy znaczące spojrzenie jednej postaci na drugą. „Mare z Easttown” to oczywiście również solidna historia kryminalna – ze zwrotami akcji, suspensem i ekscytującym rozwiązaniem. Najważniejszy pozostaje jednak sposób opowiadania. Jest coś niezwykle satysfakcjonującego w oglądaniu perfekcyjnego rzemiosła w działaniu.

  1. „Ted Lasso” – sezon 2 (Apple)

„Ted Lasso” wyrasta z tego samego pnia, co takie seriale jak „Parks and Recreation” czy „Dobre miejsce”. Ich scenarzyści wierzą, że ludzie mają w sobie jakieś dobro, nawet jeśli są aktualnie nieszczęśliwi, cyniczni czy złośliwi. Dla niektórych widzów taka wizja świata może być całkowicie niestrawna i jest to zupełnie zrozumiałe. Stąd zapewne wzięła się fala krytyki w reakcji na niespodziewany sukces „Teda Lasso” już w pierwszym sezonie. Druga odsłona serialu o tytułowym amerykańskim trenerze (Jason Sudeikis), który przeprowadza się do Wielkiej Brytanii, żeby poprowadzić lokalną drużynę futbolową, podejmuje temat zdrowia psychicznego i robi to w sposób zniuansowany i taktowny. Wraz z pojawieniem się postaci sportowej terapeutki, niemal każdy z wielu bohaterów dostaje szansę, żeby zostać lepiej zrozumianym i z sitcomowego stereotypu przeistoczyć się w pełnowymiarową postać. Cały drugi sezon jest również pełen empatycznego humoru, niebanalnych wzruszeń, dobrze napisanych dialogów oraz obserwacji na temat sportowego życia i biznesu – scenarzyści ewidentnie kochają piłkę nożną i dobrze znają ten specyficzny świat. Sercem całego serialu pozostaje jednak Jason Sudeikis w swojej jak do tej pory najlepszej roli. Taka postać jak Ted Lasso mogłaby łatwo osunąć się w karykaturę, ale jest to niemożliwe, kiedy Sudeikis obdarza ją tak ogromnymi zasobami wrażliwości.

 

 

  1. „For All Mankind” – sezon 2 (Apple)

„For All Mankind” z powodzeniem mogłoby powstać na początku XXI wieku i doskonale wpasowałoby się w ramówkę obok takich seriali jak „Deadwood” (2004–2006) czy „Sześć stóp pod ziemią” (2001–2005). Jego twórca Ronald D. Moore był zresztą aktywny w tym okresie, realizując swoją wersję „Battlestar Galactica” (2004–2009). Twórcy „For All Mankind” proponują nam alternatywną wersję historii, w której to radziecki kosmonauta jako pierwszy ląduje na Księżycu. Serial to próba wyobrażenia sobie szeroko pojętych konsekwencji tego wydarzenia, a także alternatywnej ścieżki rozwoju NASA i programu amerykańskich lotów kosmicznych. Ronald D. Moore to showrunner rodem z tradycyjnej telewizji, dlatego każdy odcinek jego serialu ma swoją własną, odrębną dramaturgię. Bohaterowie stopniowo przechodzą przemianę w ciągu całego sezonu, a wszystkie wątki fabularne dążą do kulminacji w finale. Brzmi jak przepis na serial sprzed dwudziestu lat, ale teraz, gdy większość produkcji jest niepotrzebnie rozdęta i zdaje się nie posiadać struktury, telewizyjne rzemiosło Ronalda D. Moore’a wydaje się świeże i nowoczesne. I nie ma w tym żadnego triku czy sprytnego konceptu – serial jest świetny ze względu na bardzo dobry, pełen społeczno-politycznych niuansów scenariusz, wielowymiarowych bohaterów, którym kibicujemy (nie ma tu żadnych gwiazd, które skupiają na sobie całą uwagę) oraz reżyserię w służbie opowiadanej historii. W drugim sezonie wszystkie wspomniane mechanizmy serialu działają na pełnych obrotach, co pozwala twórcom na najwyższe dramaturgiczne osiągi.

  1. „Biały Lotos” – sezon 1 (HBO)

Mike White to utalentowany scenarzysta i reżyser (napisał m.in. film „Szkoła rocka” i błyskotliwy, niedoceniany serial „Iluminacja” z Laurą Dern), który dość długo czekał na szersze uznanie. „Biały Lotos” zapewnił mu wreszcie sukces i trudno się temu dziwić. Serial doskonale trafia w swój czas, dotykając jednocześnie wielu szeroko dyskutowanych obecnie tematów. Akcja rozgrywa się w tytułowym ekskluzywnym hotelu na Hawajach, gdzie neurozy bogatych białych gości przecinają się z neurozami sfrustrowanej obsługi, co przekłada się na komiczne, satyryczne, ale i dramatyczne efekty. Mike White jest uważnym i czujnym obserwatorem ludzkich zachowań, szczególnie tych małostkowych – a w „Białym Lotosie” mamy ich całą symfonię, wspieraną hipnotyzującą ścieżką dźwiękową Cristobala Tapii de Veera. Perfekcyjnie dobrana obsada (m.in. Murray Bartlett, Jennifer Coolidge, Connie Britton i Steve Zahn) świetnie sprawdza się w obnażaniu hipokryzji, uprzywilejowania i krótkowzroczności rozkapryszonych gości. Mike White zręcznie prowadzi wszystkie wątki, precyzyjnie pokazując okrutne mechanizmy systemu nierówności, skrzętnie ukrywane za śnieżnobiałymi uśmiechami.

 

 

  1. „I Think You Should Leave” – sezon 2 (Netflix)

Komik Tim Robinson to zaangażowany performer, którzy daje z siebie wszystko w każdym, nawet najbardziej absurdalnym skeczu. „I Think You Should Leave” to idealny wehikuł dla jego stylu, który – powiedzmy to sobie od razu – nie jest dla każdego. Bohaterowie jego komediowych miniatur najczęściej brną w najbardziej ekstremalną, histeryczną reakcję, żeby tylko nie dać się upokorzyć, zranić czy złapać na kłamstwie. Zawsze idą o krok za daleko, wciągając wszystkich wokół w strefę dyskomfortu. Jednak tym, co czyni skecze Tima Robinsona wyjątkowymi, jest przejmujący egzystencjalny smutek, będący ukrytym składnikiem większości jego gagów. Bohater skeczu, który na antenie jakiejś zapomnianej przez Boga lokalnej telewizji prezentuje reality show polegający na pokazywaniu zwłok wypadających z trumien podczas pogrzebów, to spocony everyman schyłkowego kapitalizmu, walczący o przetrwanie. Inna postać grana przez Robinsona, zajmująca się prowokowaniem ludzi w programie z ukrytą kamerą, doznaje głębokiego kryzysu egzystencjalnego, krążąc po centrum handlowym w groteskowej masce i kostiumie. Jej przepełniony cichą desperacją szept: „Nie chcę już tutaj być” wyraża frustrację, z którą wielu widzów może się identyfikować. Tim Robinson dostrzega coś istotnego w naszej rzeczywistości i potrafi to wyrazić w taki sposób, że ludzie przerabiają jego skecze na memy i dzielą się nimi jeszcze długo po ich oficjalnej premierze.

  1. „Hacks” – sezon 1 (HBO Max)

„Hacks” opowiada o złożonej relacji dwóch kobiet – jedna jest boomerką, a druga millenialsem. Spotykają się na polu komediowym – Deborah Vance (Jean Smart) to legendarna stand-uperka, inspirowana postacią Joan Rivers, obecnie rezydująca w Las Vegas, gdzie regularnie występuje dla gości kasyna. Ava (Hannah Einbinder) to aspirująca scenarzystka, która po licznych porażkach w Los Angeles zostaje niespodziewanie zatrudniona, żeby pomóc Deborah w pisaniu żartów. Twórcy serialu umiejętnie rozgrywają nasze oczekiwania wobec tych dwóch bardzo różnych bohaterek, czasem flirtując ze stereotypami, a częściej – przełamując je. Historia Deborah Vance dobitnie pokazuje, jak trudną drogę musi przejść kobieta, żeby zrobić komediową karierę w Stanach Zjednoczonych i osiągnąć tak wysoką pozycję w branży. To jedna z najlepszych ról Jean Smart – zabawna, charyzmatyczna, wrażliwa, otwarta na przepływy skrajnych emocji. Nowicjuszka Hannah Einbinder, dzięki swojej minimalistycznej grze, okazuje się świetną partnerką sceniczną dla bardziej doświadczonej aktorki. Bohaterki ścierają się na ekranie, negocjują, co jest dla nich zabawne, a co nie, i w rezultacie tej wymiany doświadczeń w obu dokonuje się stopniowa przemiana. To najlepszy aktorski duet tego roku.

 

 

  1. „Sukcesja” – sezon 3 (HBO)

Trzeci sezon „Sukcesji” przetoczył się przez ekrany telewizorów jak burza, wzbudzając duże emocje i prowokując liczne dyskusje po każdym odcinku. Był to najlepszy jak do tej pory sezon serialu Jesse’ego Armstronga – nie ma w nim ani jednej straconej minuty. Twórcy serialu doskonale wykorzystują fakt, że to już nasz trzeci rok z rodziną Royów, obscenicznie bogatych magnatów medialnych, których łączy jedna wspólna obsesja – wygrywanie. Bazując na tym, co już wiemy o wszystkich postaciach, scenarzyści i aktorzy dodają im kolejne warstwy i charakterologiczne komplikacje. Royowie nie stają się dzięki temu ani trochę bardziej sympatyczni, ale coraz lepiej rozumiemy ich motywacje i słabości. Siła „Sukcesji” polega między innymi na tym, że serial w żadnym momencie nie zajmuje moralnego stanowiska wobec bohaterów. Twórcy ufają nam na tyle, że sami wyciągniemy właściwe wnioski, dzięki czemu sami mogą się skupić na konstruowaniu jak najlepszego serialu. W trzecim sezonie praktycznie każdy odcinek to aktorska, reżyserska i dramaturgiczna perełka, najczęściej zbudowana wokół jednego kluczowego wydarzenia – czterdziestych urodzin Kendalla Roya (Jeremy Strong), dorocznego spotkania z akcjonariuszami korporacji Waystar RoyCo czy ślubu matki Royów w Toskanii. Dialogi iskrzą, konflikty się mnożą, a forma serialu staje się coraz bardziej wyrafinowana. „Sukcesja” jest precyzyjnie napisana i zainscenizowana, ale reżyserzy i operatorzy kamer zachowują się niczym ekipa dokumentalistów, podążając za bohaterami i stwarzając pole do improwizacji i niespodzianek na planie. Dbający o spójną warstwę wizualną serialu reżyser Mark Mylod powtarza w wywiadach, że za wszelką cenę stara się zachować pewną bałaganiarską estetykę, która sprawia, że czujemy się, jakbyśmy byli razem z bohaterami w samym środku wydarzeń. Finał tego sezonu to swoiste ukoronowanie całego serialu. Jest pełen fantastycznych scen i sekwencji, które będziemy drobiazgowo analizować przez długie miesiące oczekiwania na kolejną odsłonę „Sukcesji”.

  1. „Kolej podziemna” – miniserial (Amazon)

Barry Jenkins to obecnie jeden z najbardziej utalentowanych amerykańskich reżyserów, który po sukcesie „Moonlight” i „Gdyby ulica Beale umiała mówić” mógł przebierać w projektach. Ostatecznie zdecydował się na widowiskową adaptację „Kolei podziemnej”, nagrodzonej Pulitzerem powieści Colsona Whiteheada. Premiera tego miniserialu na platformie Amazona okazała się obosiecznym mieczem. Z jednej strony Jenkins mógł wykorzystać pokaźny budżet, żeby w pełni zrealizować swoją autorską wizję, z drugiej: majowa premiera całości niestety przepadła pośród odsłon innych seriali. Wielka szkoda, bo „Kolej podziemna” Jenkinsa to jedno z najciekawszych dzieł opowiadających o niewolnictwie, płynnie łączące historyczne fakty ze specyficznym, metaforycznym językiem wizualnym. Miniserial Barry’ego Jenkinsa stanowi coś w rodzaju odysei po Stanach Zjednoczonych początku XIX wieku, oglądanych najczęściej oczami Cory (Thuso Mbedu), uciekinierki z plantacji w Georgii. Wizja reżysera jest wyjątkowa, także na tle innych opowieści o niewolnictwie. Jenkins nie stroni od pokazywania okrucieństw, ale dzięki wykorzystującym naturalne światło zdjęciom Jamesa Laxtona znajdziemy tu również oszałamiające i prozaiczne piękno. Twórcy serialu zadbali o zanurzenie w świat przedstawiony na każdym poziomie – wizualnym, dźwiękowym, a nawet ewokującym zapachy i smaki. Pomimo precyzyjnego planu zdjęciowego, twórcy pozwalali sobie na improwizację w tak zwanych złotych godzinach, żeby uchwycić bohaterów w tych szczególnych promieniach słońca – tak powstało wiele z najlepszych ujęć serialu. Barry Jenkins należy do elitarnego grona reżyserów, którzy potrafią wydobyć niesamowite właściwości z najbardziej klasycznego ujęcia – zbliżenia. To właśnie twarze bohaterów „Kolei podziemnej” pozostaną z nami najdłużej.

 

 

Zdjęcie wykorzystane jako ikona wpisu: cottonbro, źródło: Pexels;