Katarzyna Skrzydłowska-Kalukn: W polskie święta wpisany jest smutek. Skąd on się w nas bierze?
Tomasz Stawiszyński: To ciekawe, bo idea czasu świętego, sięgająca archaicznych kultur, ma nas właśnie wyprowadzić z szaleńczego, chaotycznego rytmu codzienności, ukoić, dać poczucie stabilności i bezpieczeństwa. Stąd między innymi instalowanie węzłowych świąt w czasie zmiany pór roku. Święta mają za zadanie włączać ludzkie życie w rytm świata natury. Oczywiście, religie dorabiają do tego także rozmaite uzasadnienia teologiczne. Ale święta to zawsze moment, w którym wychodzimy ze zmienności do czegoś stałego. Bóg się rodzi co roku, co roku zmartwychwstaje. Przynosi to ukojenie nam, ludziom żyjącym od narodzin do śmierci, bo w czasie świętym wszystko się odtwarza na nowo i nigdy nie przemija. W samej idei świąt jest więc raczej coś ekstatycznego, radosnego, zwłaszcza w świętach chrześcijańskich.
Może w krajach, w których nie obchodzi się Wigilii. U nas owszem, są prezenty, lampki, ale myślimy też o ciemnym i zimnym świecie zewnętrznym, współczujemy tym, którzy są samotni i nieszczęśliwi. Z myślą o tych, którzy nie mają domu, kolacji, szykujemy dodatkowy talerz. Mamy smutne kolędy, nawet reklamy świąteczne wyciskają łzy.
Rzeczywiście, bywa, że w Polsce świętom towarzyszy aura melancholii i smutku. Może dlatego, że panuje u nas familijny kult, w myśl którego rodzina jest najważniejsza i idealna, a jakiekolwiek jej naruszenie to moralna przewina. Tymczasem realia funkcjonowania polskich rodzin są często trudne, pełne wzajemnych pretensji, przemocy. Relacje na co dzień są niekiedy czysto formalne, powierzchniowe. Moment siadania razem, kiedy nie można już mieć wymówek, żeby się nie zobaczyć i nie porozmawiać, wymusza konfrontację. To jest dla wielu osób koszmarne doświadczenie. Nie mówiąc już o tych z nas, którzy pochodzą z patologicznych, przemocowych domów. Tym osobom często święta kojarzą się jak najgorzej.
Teraz świętami trudniej się cieszyć z trzech dodatkowych powodów. Pierwszy to oczywiste skojarzenie talerza dla przybysza z ludźmi, którzy nie zostali wpuszczeni, tylko przepchnięci przez drut na granicy. Czcimy nowonarodzonego Jezusa w stajence, wyobrażonego, bo przecież on teraz w tym sianie nie leży, a tam w ciemnym lesie marzną prawdziwe dzieci i ich rodzice. Jednak ciekawe, dlaczego porusza nas akurat to? Tyle jest przecież nieszczęść na świecie.
Też zadaję sobie to pytanie: czy mamy większą moralną obligację do przejmowania się losem uchodźców na granicy polsko-białoruskiej niż na przykład ludźmi w Burundi czy Somalii, najbiedniejszych krajach na świecie, albo w jakimkolwiek innym kraju, w którym ludzie umierają z głodu albo od wojny? Czy też działa tu po prostu znana i opisana heurystyka: przejmujemy się bardziej tym, co się dzieje w polu naszego widzenia? Zarazem trzeba pamiętać, że smutek z powodu sytuacji na granicy dotyka tylko niektórych. Duża część społeczeństwa nie będzie przejmować się ludźmi obcymi, z innego kraju, z innej kultury, bo czuje, że ma własne problemy i troski. Im też jest ciężko, też borykają się z przeciwnościami losu. Raczej więc będą się cieszyć poczuciem bezpieczeństwa w swoim domu, dzięki temu, że nasze granice są świetnie chronione – zgodnie z tym, co podpowiada rządowy przekaz.
Ale co z tą moralną obligacją do przejmowania się losem uchodźców na naszej granicy? Może czujemy ją dlatego, że tu realnie możemy coś zrobić?
Nie jestem pewien, czy mamy tu wyższe sprawstwo niż gdzie indziej. Myślę – choć to może zabrzmi dla niektórych ekstrawagancko – że tak naprawdę więcej dzisiaj możemy zrobić dla ludzi w Afryce. Organizacje pomocowe i media nie mają tam zakazu wjazdu.
Tu możemy chociaż ugotować zupę.
Tam możemy wysyłać pieniądze albo zaciągnąć się do misji humanitarnej i mieć większy dostęp do cierpiących ludzi niż do tych na naszej granicy, otoczonych wojskowym kordonem. Jest to upiorne, nawiasem mówiąc.
Nie uważam, że nie należy pomagać ludziom na granicy, wręcz przeciwnie. Pamiętajmy jednak przy tym, że żyjemy dziś w kulcie indywidualnego sprawstwa. Trudno nam się konfrontować z jakąkolwiek bezradnością, także z bezradnością wobec tej kwestii. Automatycznie bierzemy więc za nią odpowiedzialność. To bardzo szlachetny odruch, co nie zmienia faktu, że mało kto może tu realnie coś zdziałać. Jest to sytuacja będąca efektem gry interesów potężnych sił polityczno-ekonomicznych. I to te wielkie podmioty rozdają tu karty, od początku do końca.
W ogóle dla mnie ta historia to jakaś mroczna epifania. Odsłania się w niej ciemny aspekt rzeczywistości, którego na co dzień nie widzimy, a może po prostu ignorujemy. Da się go ująć tak: wobec potężnych interesów geopolitycznych, jednostka się nie liczy. W kontekście naszego głębokiego przekonania, że żyjemy w cywilizowanym świecie, w kontekście panującej dookoła narracji o wartościach, demokracji i prawach człowieka, ujrzenie czegoś takiego na własne oczy – a my to właśnie na granicy widzimy – jest po prostu przerażające. Dotąd mogliśmy myśleć, że taka logika – jednostka jest niczym – obowiązuje, bo ja wiem, w Birmie albo Erytrei, gdzieś daleko, ale nie u nas. Dzisiaj już się nie da tak myśleć.
Właśnie o to chodzi, że tamten świat nie przestrzega reguł, które my postanowiliśmy przestrzegać. Mamy nasze wielkie europejskie wartości, tymczasem państwo w swym majestacie przyczynia się do śmierci na bagnach, do zagubienia dziecka w lesie. Dlatego nas to boli.
Musimy pamiętać, że to, co tam się dzieje, jest realizacją polityki Unii Europejskiej, nie tylko Polski. Kolejna rzecz, której warto nie unikać, gdy się o tym rozmawia, to świadomość, że obrona granicy jest koniecznością. Nie można granic otworzyć na oścież, nie robi tak żadne państwo, to czysta utopia. Można jednak zachowywać się humanitarnie, minimalizować straty – i tego przede wszystkim należy się domagać. Mamy tu więc Rosję i Białoruś ewidentnie nastawione na destabilizację Unii, które celowo używają do tego celu żywych ludzi. Mamy imperatyw obrony granic. Mamy polski rząd, który robi tam, co chce, bez żadnej zewnętrznej kontroli. I mamy tych ludzi, którzy znaleźli się w jakimś skrajnie tragicznym położeniu. Kiedy myślę o jednej z najgorszych perspektyw, z której można dziś popatrzeć na świat, natychmiast przychodzi mi do głowy Podlasie. Tam widać jak na dłoni to, o czym wcześniej wspomniałem: jednostka się nie liczy, ludzkie życie się nie liczy, liczą się wielkie polityczne interesy.
Doświadczasz tego tym mocniej, że ta jednostka jest u bram Unii Europejskiej.
Tak jakby pewne prawa, wartości, reguły, o których powiada się, że są uniwersalne, zaczynały obowiązywać dopiero po drugiej stronie ulicy albo po drugiej stronie rzeki. A nawet i tam nie do końca, bo ludzie, którym uda się przedostać na tę stronę – jak się dowiadujemy – bywają przepychani z powrotem.
Jeszcze na początku września, kiedy kryzys na granicy dopiero się rozpoczynał, zrobiłem o tym jeden z „Kwadransów Filozofa”. Miał tytuł „Krótki kurs tragizmu”. Mówiłem tam mniej więcej to samo, co tobie teraz. Natomiast bez rewolucji politycznej nie widzę żadnych szans na zmianę tej sytuacji. Władza gra o swoje stawki, przedstawia narracje, które podobają się jej elektoratowi. I nie cofnie się ani o krok, bo może ją to zbyt wiele kosztować.
Nie zgodzę się. Silne państwo nie naraża ludzkiego życia. Kiedy to robi, jego siła jest zła, bo może obrócić się także przeciw obywatelom.
Pytanie, czy jest jakieś państwo, które nie działa w ten sposób. Wystarczy poczytać Chomsky’ego czy Zinna, żeby zrozumieć, że w historii Zachodu wszystko ma swoją ciemną cenę.
Nasze państwo, jak każde, też musi stosować siłę, bo rzeczywistość, w której żyjemy, jest brutalna. Oczywiście, to się musi dziać w granicach prawa i norm etycznych – to odróżnia demokrację od totalitaryzmu. Trzeba więc bronić granic, ale to nieprawda, że istnieje tylko jeden model obrony polegający na traktowaniu niewinnych ludzi jak śmieci, jak przedmioty, które się przerzuca z jednego miejsca w drugie.
Jeden z uchodźców nazwał to „piłką ludzką”. Trudno będzie o tym nie pamiętać w te zimowe, familijne święta.
Waham się, jakiego słowa użyć, ale… jest pewna poznawcza korzyść z tej sytuacji. Myślę, że w umysłach wielu z nas rozpryśnie się infantylna iluzja niewinności, przekonanie, że świat jest dobry i sprawiedliwy. Będzie to więc rodzaj inicjacji. A inicjacja jest zawsze lepsza niż idealizacja.
Myślę, że inicjacją dla wielu jest też świadomość, że sąsiedzi, czyli druga części polskiego społeczeństwa, nie ma problemu z cierpieniem na granicy.
Ale pamiętajmy, że ta umowna druga część społeczeństwa to nie są bez wyjątku bezduszni, cyniczni ludzie bez serca, którzy nie przejmują się umierającymi dziećmi. Ustawianie ich w ten sposób jest nie tylko pójściem na łatwiznę, ale też przejawem problemów od dawna trawiących polską sferę publiczną. Oni zresztą także o nas myślą zgodnie z konfrontacyjną opowieścią wyniesioną z prawicowej prasy i mediów społecznościowych. Uważają, że jesteśmy kompletnymi idiotami, pozbawionymi racjonalności albo zdrajcami, łże-Polakami, którzy wyrzekają się polskiej tożsamości. W obu przypadkach są to jakieś koszmarne fantomy, widma nakładane na siebie wzajemnie przez ludzi, którzy coraz mniej ze sobą rozmawiają, a w związku z tym coraz mniej o sobie wiedzą i coraz mniej siebie rozumieją.
Należałoby sformułować pewien postulat w dyskusjach na te tematy. Uważam, że już w sporze na temat kryzysu uchodźczego w 2015 roku strona liberalno-lewicowa popełniła poważny błąd. Zgodnie z rozpowszechnioną po naszej stronie narracją, z masowym przyjmowaniem uchodźców i migrantów nie wiązały się żadne problemy i zagrożenia. A każdy, kto miał wahania albo obawy, piętnowany był jako zły człowiek, który odmawia pomocy potrzebującym. Nie było tu miejsca na zrozumienie sprawy elementarnej: ludzie mają prawo się bać. A boją się nie dlatego, że są źli, tylko dlatego że – po pierwsze – mogą czegoś nie wiedzieć i nie rozumieć, a po drugie – w ich lęku może być coś zasadnego. Dopuszczenie wątpliwości do głosu, realna debata na temat fikcyjnych i realnych zagrożeń, rozbroiłaby możliwość obsługi tych lęków przez prawicę. Ostatecznie wybory w 2015 roku PiS wygrało częściowo właśnie na tej nucie. Ten sam mechanizm doprowadził także do zwycięstwa Trumpa. Biali mężczyźni z pasa rdzy w Stanach Zjednoczonych, w wieku czterdziestu paru lat zwolnieni z pracy w wielkich zakładach przemysłowych, bezrobotni, niewykształceni, na dnie hierarchii społecznej, słyszeli o sobie nieustannie, że są wielce uprzywilejowani, a w ogóle to składają się wyłącznie z opresji i dyskryminacji. I w związku z tym nic im się nie należy. W pewnym momencie przyszedł gość, który powiedział im: słuchajcie, to jest kompletna brednia. Jesteście w porządku, a wasza sytuacja jest fatalna i coś z tym trzeba zrobić. Macie swoje prawa, a tamci wchodzą wam na głowę. I na niego zagłosowali oczywiście. Po prostu – odmowa realnej rozmowy o zagrożeniach owocuje tym, że prędzej czy później pojawia się ktoś, kto na wyolbrzymianiu zagrożeń robi polityczny interes. Dlatego w Polsce potrzebujemy dziś przede wszystkim racjonalnej rozmowy, nie tylko o granicy.
Drugi powód do świątecznego smutku i lęku to inflacja oraz idące za nią wysokie ceny. Właśnie w czasie świąt poczujemy, że nas na mniej stać, a najgorsze może być dopiero przed nami.
Pewnie będzie różnie w różnych domach. Najbogatsi w ogóle nie odczują tego problemu. Klasa średnia stąpa po kruchym lodzie. Przyzwyczaiła się do pewnego standardu wygodnego życia, a teraz mocno doświadcza skutków szalejących cen. Nie stać jej już na ten standard. Jest także grupa ludzi, którzy stali się ofiarami subtelnego, ale inwazyjnego marketingu, nieustannego intensyfikowania pragnień, wyobrażeń o tym, co jest niezbędne do funkcjonowania. Kolejne modele telefonów, kolejne dobra są w reklamach przedstawiane jako coś, co nadaje życiu wartość. Kiedy stają się trudniej osiągalne, frustracja się pogłębia.
Jest też wiele osób, które od lat funkcjonują na granicy wydolności finansowej i do perfekcji opanowały sztukę przetrwania za niewielkie pieniądze. Niektórym z nich ta starannie wyliczona struktura finansowa się posypie i zwyczajnie zabraknie im pieniędzy, żeby zapewnić sobie przetrwanie. Oczywiście, będą i tacy, którzy zaadaptują się do nowych warunków. Bo żyjemy w częściowo dzikim kraju, w którym emeryci stali się mimowolnymi ekspertami od survivalu i do perfekcji opanowali sztukę utrzymywania się za 600 złotych miesięcznie.
Zastanawiam się, ilu z nas, którzy gotują zupę na granicę, ugotowałoby zupę pod Pałac Kultury dla tych ludzi, którym się posypało.
To jest fundamentalne pytanie. Myślę, że trzeba sobie uczciwie powiedzieć, że pod pewnymi względami atrakcyjnie jest być teraz zaangażowanym w sytuację na granicy. Daje to szybką moralną gratyfikację, pozwala poczuć się sprawczym i potrzebnym. Tymczasem nam brakuje codziennej, wzajemnej troski. Nie mamy etosu codziennej pomocy, uważności na tych, którzy są dookoła. Teraz spalamy się w emocjonalnym uniesieniu, które ma to do siebie, że jest bardzo wzmacniające, ale krótkotrwałe. Na koniec i tak zostaje kilka organizacji, które od lat zajmują się pomaganiem. Bardzo wiele zbiorowych uniesień w Polsce przebiega wedle dokładnie tego samego schematu. Oczywiście, istnieje również możliwość, że ten zryw stanie się początkiem jakiejś głębszej zmiany. Ostatecznie mnóstwo ludzi z ogromnym poświęceniem jeździło i wciąż jeździ na granicę, żeby bezinteresownie pomagać potrzebującym. Zasługują oni na najwyższy szacunek. Myślę, że dostrzeżenie człowieka, który tam jest głodny, śpi w lesie na mrozie i jest w katastrofalnej sytuacji, może nas uwrażliwić na osoby, które są bardzo blisko i też zasługują na pomoc.
Kolejny lęk towarzyszący nam w święta jest związany z pandemią. Myślę, że pogłębia go bezradność wobec śmierci, o której pisałeś w swojej ostatniej książce „Ucieczka od bezradności”, i nieodbyta żałoba po zmarłych, o której pisaliśmy w „Kulturze Liberalnej”.
Brak żałoby na poziomie państwowym jest symptomatyczny. Polska jest jednym z nielicznych, jeśli nie jedynym krajem w Europie, w którym nie było żadnej uroczystości, żadnego oficjalnego upamiętnienia ofiar pandemii. A przecież wystarczyłaby tablica pamiątkowa, jakieś obchody z udziałem najwyższych władz. Wspólnota wysłałaby w ten sposób komunikat, że człowiek, który stracił kogoś bliskiego, nie jest sam w tym dramacie, że to się przydarzyło nam wszystkim, i że możemy wzajemnie na siebie i na instytucje naszego państwa liczyć. Z braku tego rodzaju manifestacji czy ekspresji symbolicznej, czujemy się po prostu pozostawieni sami sobie.
I czujemy lęk, że nikt nie zobaczy, jeśli i nam coś się stanie.
Brak symbolicznego uznania tej wielkiej straty – przypomnijmy, na covid w Polsce zmarło już ponad 90 000 ludzi – jeszcze bardziej rozsadza więzi oraz atomizuje już i tak zatomizowane społeczeństwo. Pogłębia poczucie samotności i przekonanie, że jeżeli na kogoś można liczyć, to ewentualnie na rodzinę, bo po stronie instytucji jest obojętność.
Skądinąd, nie dziwi mnie, że oficjalnego upamiętnienia ofiar pandemii w Polsce nie było. Podobnie jak wszystko inne, jak kwestie granicy czy inflacji, tak i to zostało u nas pochłonięte przez apokaliptyczny polityczny konflikt. Równoległe narracje dwóch stron perswadują, odpowiednio, że rząd w walce z pandemią odniósł albo wyłącznie wielki sukces, albo wyłącznie straszliwą klęskę. W efekcie nie mówimy o rzeczywistości, tylko o naładowanych emocjami konstruktach wyobrażeniowych. Problem polega na tym, że one są jednolite, a rzeczywistość zniuansowana i niejednoznaczna. Kiedy jednak naruszy się jednolitość konstrukcji po jednej stronie, powstanie luka, w którą natychmiast wejdzie druga strona, żeby rozmontować narrację pierwszej i zainstalować tam swoją. W psychoanalitycznej terapii par tego rodzaju impas nazywa się koluzją. Jest to specyficzny układ pomiędzy ludźmi, który jest dla nich destrukcyjny, ale nie są oni w stanie się z niego uwolnić.
Nie ma więc możliwości, żeby wspólnie uznać tę tragedię. Podobnie było ze Smoleńskiem. Tam też nie było katastrofy lotniczej, za którąś ktoś powinien ponieść odpowiedzialność, także polityczną, tylko albo zamach, albo efekt niefrasobliwości jednego albo drugiego straszliwego Kaczora. Po obu stronach kultywowano od początku jakieś przekonanie, broniono go niczym dogmatu – i nikt nie był de facto zainteresowany, co się naprawdę wydarzyło i jakie z tego należy wyciągnąć wnioski na przyszłość. Bo gdyby któraś ze stron dopuściła jakąkolwiek wątpliwość, druga natychmiast dokonałaby inwazji na tę lukę.
Dokładnie tak samo jest z pandemią. Paradygmat totalnej wojny sprawia, że obie strony nim złączone nie muszą brać żadnej realnej odpowiedzialności za skutki pandemii, każda przerzuca bowiem odpowiedzialność na swoich przeciwników. A ludzie tracą bliskich. To są często szokujące historie, ktoś dostał kataru i bólu gardła, po tygodniu nie mógł wstawać z łóżka, a po dziesięciu dniach zabrało go pogotowie i nie można było go odwiedzić w szpitalu, więc umarł w samotności. Dużo osób z powodu pandemii nie dostało odpowiedniej opieki przy innych chorobach i również zmarły bez pożegnania, w odizolowanych od świata szpitalach. Ich rodziny przeżyły głębokie traumy.
Święta, w których rytmika codzienności zostaje zawieszona, a jednocześnie dominuje imperatyw spotkania z rodziną, to moment, w którym to wszystko staje przed oczami. Jest mniej przestrzeni na działanie mechanizmów obronnych, więc pustka i strata są najmocniej widoczne i odczuwane. A zarazem dzieje się to w kulturze, która i tak masywnie wypiera żałobę i smutek. Panuje w niej swoisty nakaz pozytywnego myślenia, jak najszybszego radzenia sobie z trudnymi doświadczeniami, otrzepania się i wyruszenia do przodu po każdym załamaniu czy trudności.
Pandemia to też lęk, który nie wynika z bezpośredniego, tylko z potencjalnego zagrożenia. On jest gdzieś wysoko, nieuchwytny, nie wiadomo, jak rozwinie się sytuacja, co się stanie ze światem. To lęk globalny, z którym chyba najtrudniej walczyć.
Tak, doświadczenie pandemii pozbawiło nas pewnej istotnej perspektywy, która miała działanie kojące na rozmaite nasze lęki i neurozy. Wcześniej można było powiedzieć sobie albo innym: owszem, doświadczasz dramatycznych fantazji, lęków, wizji, ale zobacz, tramwaje jeżdżą, ludzie chodzą do pracy, świat funkcjonuje swoim trybem. Więc odetchnij głęboko, uspokój się, jesteś bezpieczna.
W marcu 2020 roku ta z pozoru nienaruszalna struktura uległa totalnej destrukcji. Forma świata rozpadła się na naszych oczach. Tramwaje może i wciąż jeździły, ale sklepy, hotele, kina, szkoły, biura zostały zamknięte. Okazało się, że na tym świecie nie ma nic nienaruszalnego. I nawet teraz, kiedy już wszystko działa w miarę normalnie – choć na horyzoncie majaczy omicron – pozostaje w nas niepokój, bo bazowe poczucie przewidywalności zostało utracone. Oczywiście, to się zaczęło już wcześniej. Pandemia to tylko swoiste ukoronowanie procesu, który zapoczątkowało kilka przełomowych momentów w ostatnich dwóch dekadach. Przede wszystkim World Trade Center i kryzys finansowy w 2008 roku. Te wydarzenia głęboko naruszyły przekonanie, że świat jest przewidywalny i że jutro będzie lepiej. A kryzys klimatyczny i koronawirus dopełniły dzieła. Oczywiście, na intensywność lęku przed tym, że moje życie się zawali i zostanę z tym sam, wpływa w znacznej mierze również i to, w jakim żyjemy państwie. Najmniej dotkliwie ten lęku odczuwa się tam, gdzie jest stabilny system społeczny, gdzie rząd odpowiedzialnie podszedł do bezpieczeństwa bytowego obywateli, gdzie są poduszki dla przedsiębiorców, programy zabezpieczające. W Polsce powszechne jest przekonanie, że możesz liczyć tylko na siebie. Nie dziwi mnie, że w związku z tym mnożą się teorie spiskowe, ludzie wykupują witaminę C albo amantadynę, wierząc, że są to cudowne panacea na covid.
Obniżyły nam się też oczekiwania co do tego, co daje nam poczucie bezpieczeństwa. Na początku myśleliśmy, że dzięki szczepionkom pandemia wygaśnie. Potem okazało się, że nie chronią przed zarażeniem, tylko przed ciężkim przebiegiem choroby i śmiercią. Teraz robi się badania, czy w ogóle pomogą na nową mutację wirusa.
Sceptycyzm wobec szczepień wynika także z tego – na co zwrócił mi kiedyś uwagę mój przyjaciel Paweł Boguszewski, neuronaukowiec z Instytutu Nenckiego PAN – że po raz pierwszy w historii, proces poznania naukowego odbywa się na publicznym widoku, w formule live przez 24 godziny na dobę. To uderza w wyobrażenie o nauce jako dostarczycielce treści stuprocentowo pewnych. Tyle, że nauka taka nie jest i nigdy taka nie była. Proces naukowy – najdoskonalszy sposób pozyskiwania wiedzy o świecie, jaki ludzkość kiedykolwiek wypracowała – polega na stawianiu hipotez i ich żmudnym weryfikowaniu. Nie ma natomiast nic wspólnego z mistycznym kontemplowaniem wiecznej prawdy. A tak go właśnie próbują karykaturalnie przedstawiać rozmaici pseudonaukowcy i hochsztaplerzy, którzy triumfalnie wytykają naukowcom każdą pomyłkę czy nieścisłość, czyniąc z tego koronny argument przeciwko nauce w ogóle. To kompletne pomieszanie porządków. Tak czy inaczej, dzięki nauce i tylko dzięki niej, udało się w ekspresowym tempie stworzyć coś, co zapobiega ciężkiemu przebiegowi choroby, ratuje codziennie życia milionów ludzi. Przy czym naukowcy od początku zastrzegali, że jest tu wiele niewiadomych, bo pandemia jest nieprzewidywalna, tak jak i wirusy.
Zarazem szczepienia stały się kolejnym narzędziem dystynkcji, wywyższania siebie i pogardzania innymi. To było pewnie nie do uniknięcia, ale jest na dłuższą metę przeciwskuteczne i tworzy absurdalne podziały. Tyle że tym razem stawką jest ludzkie życie i zdrowie.
Wychodzi mi na to, że my z tą naszą skłonnością do smutku, do narzekania w sytuacji pandemii czy innych kryzysów lepiej wychodzimy niż Amerykanie w sweterkach w renifery, bo my wiemy, jak się z tym zderzyć. Może nas ten nasz smutek ratuje?
Wygląda na to, że idą dogodne czasy dla polskiego społeczeństwa. Nasz naturalny defetyzm, przekonanie, że i tak się wszystko zawali, że będzie już tylko gorzej, mogą się okazać jak najbardziej adekwatną postawą. Znajoma psychiatra opowiadała mi, że jej pacjenci, którzy od lat leczyli się z zaburzeń lękowych, na początku pandemii doświadczali specyficznej satysfakcji. Mówili jej: „A nie mówiłam? Od początku czułam, że z tym światem coś jest nie tak, a wszyscy mówili mi ciągle, że przecież nie ma powodu do obaw, samochody jeżdżą, ludzie chodzą do pracy… No i co, kto miał rację?”.