Polis jest przestrzenią, w której może dojść do głosu to, co ludzkie. To krótkie greckie słowo, stojące u samych podstaw naszego rozumienia polityki, ma wiele znaczeń. Najbardziej rozpowszechnione tłumaczenie to oczywiście „państwo” lub „miasto”. Ale polis oznacza również „społeczeństwo” czy, nieco węziej, „towarzystwo”. Źródłowo odnosiło się do centralnego miejsca w osadzie, zwykle zabezpieczonego murami, w którym znajdowały się sanktuaria. Hegel przekładał to słowo na niemiecki jako das Volk, czyli „lud” albo „naród”. Kuszące byłoby powiązanie polis z wielością (polloi oznacza w języku starogreckim licznych ludzi, mnogość), ale to niestety fałszywy trop. Zbieżność obydwu słów jest tylko fonetyczna.

A jednak miasto – tego słowa będę się tu trzymał – to miejsce, gdzie żyje wielu ludzi. I właśnie dlatego, że żyją razem, w szerszej wspólnocie, mogą żyć naprawdę po ludzku. „To jasne – czytamy u Arystotelesa – dlaczego człowiek jest zwierzęciem politycznym w większym stopniu niż pszczoła i wszystkie zwierzęta żyjące w stadach. Niczego bowiem, jak mówimy, przyroda nie czyni na próżno. Spośród zwierząt jedynie człowiek posiada mowę. Głos wyraża ból i przyjemność, posiadają go więc inne zwierzęta (do tego stopnia doszła bowiem ich natura, że potrafią doznawać bólu i przyjemności oraz sygnalizować je sobie nawzajem), mowa natomiast istnieje po to, aby wyrazić korzyść i stratę, a zatem także sprawiedliwość i niesprawiedliwość. To jest bowiem właściwe ludziom w zestawieniu z innymi zwierzętami, że tylko oni mają zdolność doznawania dobra i zła, sprawiedliwości i niesprawiedliwości oraz innych. W połączeniu z nimi tworzą dom i miasto. I pierwsze w naturze jest miasto niż dom i każdy z nas” [„Polityka”, 1253a, przekład własny].

Miasto jest pierwsze

Ponieważ mowa (logos, słowo oznaczające również rozum) nie jest niczyją własnością. Nie miałaby również sensu, gdyby rozumieć ją jako coś, z czego człowiek korzystałby w pojedynkę. Posiadając logos, ludzie mogą porozumiewać się ze sobą – oraz spierać – o sprawy, które zwierzętom nigdy nie przyszłyby do głowy. Mogą dyskutować o sprawiedliwości i niesprawiedliwości; o tym, co dobre i złe, szlachetne i podłe, piękne i szpetne. Wreszcie: o tym, jak właściwie urządzić miasto i jak uniknąć niewoli.

Polityka jest tą kruchą przestrzenią, którą ludzie tworzą między sobą, pozostawiając na boku swoje stricte prywatne sprawy. Działanie i mówienie są w niej właściwie tożsame ze sobą, bo w przestrzeni właściwie rozumianej polityki każdy jest równy. Stosunki oparte na rozkazie były u starożytnych Greków charakterystyczne dla gospodarstwa domowego. Sfery, którą nieprzypadkowo uznawali za podrzędną, opartą na zaspokajaniu biologicznych konieczności, skupioną niemal w całości na podtrzymywaniu życia. W polis każdy dorosły mężczyzna (czyli, nie miejmy złudzeń, jedynie mniej więcej co piąta z mieszkających w mieście osób) wstępował w przestrzeń wolności. Nikt nie mógł nikomu niczego rozkazać, a jedynie przekonywać innych do swojego zdania.

Takie ujęcie mowy wskazuje, jak sądzę, na jeszcze jedno istotne znaczenie. Mianowicie, że będąc obdarzonym logosem, człowiek może czytać otaczającą go rzeczywistość. Jest jedyną istotą skłonną dopatrywać się w otaczającym go świecie ukrytego tekstu, postrzegać go jako rodzaj gigantycznej biblioteki. Lektura ta wymaga skupienia. Przeszkadzają jej codzienny zgiełk oraz mające zarazić tłum określonymi emocjami pokrzykiwania. Czytanie wymaga również pewnej trudnej do określenia uważności; otwartości na to, co nieznane czy nieoczekiwane. Wbrew pozorom bowiem właśnie wszystkie te sprawy, z którymi borykamy się w naszym przyziemnym, pozbawionym patosu życiu, potrafią okazać się najbardziej zaskakujące i brzemienne w skutki. Niesamowite pulsuje tuż pod powierzchnią codzienności.

Agora – twarz wolności i twarz tyranii

Miejscem, do którego każdy obywatel mógł przynieść swoje wrażenia z lektury, była w antycznej Grecji agora – przestrzeń zebrań i dyskusji. Do dziś ustroje panujące w miastach możemy oceniać przez pryzmat tego, jak wiele głosów może wybrzmieć w sferze publicznej, mimo że jej kształt na przestrzeni stuleci tak drastycznie się zmienił. Być może najistotniejszy podział ustrojów politycznych dotyczyłby właśnie tego: kto może swoje sprawy podnosić do rangi zagadnień wspólnych, czyli takich, które dotyczą wszystkich. Do dzisiaj również władza polega w swej najgłębszej istocie na sprawowaniu kontroli nad polem debaty. W mieście rządzi nie ten, kto potrafi unieważnić obowiązujące przepisy prawa, ale ten, kto jest zdolny uczynić pewne problemy niewidocznymi, a ludzi, których one dotyczą – pozbawić głosu.

Bez względu na historyczną epokę, zwolenników wolności, jaką odnaleźć można w mieście, oraz jej wrogów, poznać można po tych samych cechach, tych samych wzorach zachowań. Zdradza ich zawsze stosunek do agory oraz tego, jakie (i czyje) głosy mogą na niej wybrzmieć. Nowoczesne, masowe demokracje nie są tu żadnym wyjątkiem. Ci, którzy kochają miasto dla wolności, w polityce kładą nacisk na debatę, wymianę poglądów, cierpliwe wypracowywanie wspólnych rozwiązań. Ci, którzy kochają je dla władzy, pragną zakneblować ludziom usta, zredukować przestrzeń debaty do niezbędnego minimum, wykluczyć z agory wszystkie poglądy heretyckie, nieprawomyślne.

Dla pierwszych moment głosowania jest tylko sprawdzeniem wyniku wcześniejszych rozmów; gorzkim (bo demonstrującym podział na tych „za” i tych „przeciw”), ale niezbędnym dodatkiem do stanowiącego właściwe sedno polityki dialogu obywateli lub ich reprezentantów. Dla drugich, przeciwnie, debata nie ma znaczenia, a demokratyczne głosowanie jest momentem demonstracji siły. Demokracja, w zależności od swojej konkretnej postaci, może więc być jedną z twarzy wolności lub jedną z twarzy tyranii. Tak było w antycznej Grecji, tak jest i dzisiaj.

 

* Zdjęcie użyte jako ikona wpisu: Steven Zucker, Smarthistory co-founder/ flickr.com