„Tęgie głowy” to zbiór 58 portretów humanistów i humanistek drugiej połowy XX wieku. Określając tytułowym mianem nieżyjących uczonych, pisarzy, krytyków i działaczy politycznych oraz społecznych, Michał Głowiński dystansuje się od inteligenckiej tradycji pisania nekrologów, w której apologia sąsiaduje z patosem. W tym celu porusza tematy tabuizowane i zakulisowe, opowiada środowiskową historię szeptaną. I choć „Tęgie głowy” bez wątpienia są kopalnią wiedzy mało znanej lub w ogóle zapomnianej, a do tego przejrzyście – jak to u Głowińskiego – zaprezentowanej, to jednak w zamyśle tego zbioru kryje się pewien szkopuł.

Laiccy święci

Jak dowiadujemy się z krótkiego wstępu, książka zawiera kilkadziesiąt spośród wszystkich 220 napisanych portretów – większość czeka na publikację w szufladzie. Nie wiadomo, wedle jakiego klucza autor dokonał wyboru, jest jednak jasne, że nie zamieścił sylwetek osób, których w ogóle nie cenił (a na wstępie sugeruje, że pisywał do szuflady także o takich postaciach). Toteż otrzymaliśmy zbiór portretów osób w najgorszym razie tylko szanowanych, w najlepszym zaś – traktowanych przez autora niczym „laiccy święci” (jak Irena Sendlerowa i Jan Józef Lipski).

Głowiński robi wiele, by przedstawić swych bohaterów jako ludzi z krwi i kości – z ich słabościami, demonami, a także z ich wielkością. Przykładowo, obok ciepłych słów poświęconych twórczości dwóch wybitnych krytyków, Kazimierza Wyki i Jana Błońskiego, autor szczegółowo opowiada o chorobie alkoholowej pierwszego i o niekoleżeńskim zachowaniu drugiego. Oczywiście, nie odbiera im przez to czytelniczej sympatii. Raczej skłania odbiorcę do współodczuwania z nimi, co jeszcze lepiej widać w portretach Marii Rzeuskiej i Małgorzaty Baranowskiej, gdzie sporo miejsca poświęca nękającym obie uczone schorzeniom. Albo gdy pobudza (trochę plotkarskie) zainteresowanie swymi bohaterami, ujawniając intymne szczegóły z ich życia, jak ma to miejsce w sylwetce tragicznie zmarłego młodego polonisty, Adama Makowskiego.

W konsekwencji otrzymujemy zbiór portretów wprawdzie nie hagiograficznych, lecz przyjaznych, wyrozumiałych oraz zatroskanych. I choć Głowiński nie idealizuje swoich bohaterów, włącza ich historie w nadbudowaną nad książką zmitologizowaną ramę narracyjną przedstawiającą dzieje polskiej inteligencji w PRL.

Prywatna mitologia

Tej mitologizacji nie widać zatem w poszczególnych portretach, lecz w przekroju całej książki – w powtarzających się sformułowaniach, motywach biograficznych czy aluzjach do niektórych postaci i środowisk. Przykładowo, ciężkie i przewlekłe choroby, podobnie jak wyniszczające nawyki czy błędy popełniane w młodości (zazwyczaj związane z zauroczeniem komunizmem), są przez Głowińskiego opisywane niczym przeszkody na drodze bohaterów do wielkości. Dlatego – funkcjonalnie – nie różnią się od innego rodzaju przeszkód, jakimi okazują się spotykani na życiowej drodze źli ludzie. U Głowińskiego tych złych reprezentują ubecy, donosiciele, moczarowcy, uwikłani marksiści, „ciemniacy” (określenie autora) czy nacjonalistyczni księża. Czasem są oni wymienieni z nazwiska, innym razem przywołani jedynie w formie aluzji, z założenia natomiast nie poświęca się im więcej uwagi (byłoby to nieuzasadnione z uwagi na wymogi gatunkowe). Oprócz nich pojawiają się jeszcze humaniści „nawet poczciwi, ale mało zdolni”, a także koniunkturaliści, cynicy, średniacy i cwaniacy. Oni wszyscy stanowią wyrazisty kontrapunkt dla portretowanych humanistów.

Przypominają mi się tu słowa Wojciecha Ligęzy, recenzującego „Kręgi obcości. Opowieść autobiograficzną” Głowińskiego [2010], o tendencji do polaryzacji w charakteryzowaniu osób napotkanych na drodze życiowej autora: „Zapoznajemy się […] z «księgą przyjaciół» i wędrujemy po galerii kreatur. Środka prawie w ogóle nie ma”. Podobnie jest w „Tęgich głowach”, także będących swoistą „księgą przyjaciół”, którzy to swoją wielkość ukazują na tle przywołanych tu i ówdzie „kreatur” i zwyczajnych średniaków. W dwóch czy trzech portretach ten schemat uchodziłby uwadze, ale już w kilkudziesięciu szkicach jest widoczny i niechybnie składa się na zakodowaną w zbiorze określoną wizję dziejów polskiej humanistyki (wszak „przyjaciele” Głowińskiego to galeria wybitnych humanistów, postaci o nierzadko istotnym znaczeniu historycznym).

A jaka jest ta wizja przeszłości? Subiektywna, to jasne. Lecz przy tym zbyt łatwa w ocenach (i za bardzo do ferowania skłaniająca), zbyt wyrazista aksjologicznie, by – nawet nie znając opisywanych czasów z autopsji – przeoczyć jej mitologiczne ustrukturowanie.

Nie mam wątpliwości, że stanowi ona przeciwwagę dla odgórnie napędzanej, antyinteligenckiej nagonki, której od lat sześćdziesiątych minionego stulecia autor osobiście doświadczał – zarówno jako Polak pochodzenia żydowskiego (nurt antyinteligencki był sprzęgnięty z antysemickim co najmniej od czasów Marca ‘68), jak i pracownik Polskiej Akademii Nauk, szykanowanej przez niektóre środowiska jako „getto inteligenckie” (nie przypadkiem zagrożonej również dzisiaj). Innymi słowy, narrator „Tęgich głów” jest pierwszoosobowy, a nie wszechwiedzący, i dlatego nawet nie próbuje opowiedzieć o tym wszystkim, o czym trzeba by wiedzieć, by zrozumieć peerelowskie zaszłości – a pośrednio i to, co dzieje się współcześnie.

Z książki Głowińskiego nie dowiemy się więc, skąd brała się tak silna niechęć do środowisk inteligenckich, nie zrozumiemy niczego z postępowania tego czy innego „ciemniaka”, nie pojmiemy też w pełni, co decydowało o intelektualnej fascynacji marksizmem nie tak znów wąskiego grona tęgich głów na długo po końcu stalinizmu. Poznamy za to historie światłych ludzi, którzy żyli w trudnych czasach i byli doświadczani przez los oraz złe siły, a mimo to zdołali pozytywnie zapisać się w historii. „Tęgie głowy” są niczym innym, jak tylko zapisem prywatnej mitologii, a z tej racji ciążą ku biegunowi autobiografii. Chyba więc nie przypadkiem tytuł nowej książki jest grą z nazwiskiem autora. Wspominając innych, Głowiński ujawnia bowiem własne przekonania i idiosynkrazje.

Owszem, podkreśla, że publikuje teksty z założenia subiektywne, a poza tym pisane od kilkudziesięciu lat do szuflady i teraz wydane bez zmian, zawsze z podaniem daty powstania. Jego portrety mają więc być dokumentami czasów i świadectwami. Sęk w tym, że składają się na całość, w której nietrudno dopatrzyć się obietnicy bez pokrycia. Podobnie bowiem jak wydana w 2016 roku „Zła mowa” Głowińskiego (wybór tekstów o nowomowie peerelowskiej) stanowiła łatwy do odczytania komentarz do pisowskiej propagandy – sugerujący, że niewiele zmieniło się od lat sześćdziesiątych – tak i „Tęgie głowy”, zakończone portretem zmarłego w 2021 roku Pawła Szweda, mogą się wydawać glosą do współczesności, dowodem na ciągłość etosu polskiej liberalnej inteligencji. Jakby autor chciał powiedzieć, że nie zrozumiemy teraźniejszości bez zrozumienia przeszłości, a nadzieję na zrozumienie tego, co było, daje nam właśnie jego książka.

Na warszawskiej polonistyce bez zmian?

Tej właśnie nadziei zaufał recenzent „Polityki”, chwalący Głowińskiego za to, że „choć nie wybiela życiorysów, to oddaje sprawiedliwość późniejszym postawom”, a jego opowieść snuta jest na pohybel „gorliwym lustratorom” oraz tym, dla których słowo „wykształciuch” stanowi „najgorszą obelgę”. Oczywiście, lektura w tak nieskomplikowanym kluczu politycznym nie świadczy o jakimkolwiek zrozumieniu. Sam jednak nie wiem, czy można mieć o to pretensje wyłącznie do recenzenta. Pamiętajmy, że większość czytelników, która sięgnie po „Tęgie głowy”, nie będzie znać rozlicznych (często zapomnianych lub znanych tylko wąskiemu gronu) postaci przywoływanych przez Głowińskiego, nie będzie też mieć pojęcia o układach środowiskowych, o których traktuje książka. Wszak porusza się w niej sprawy albo w ogóle nieznane, albo znane wyłącznie osobom ze środowiska polonistycznego, tymczasem „Tęgie głowy” są skierowane do niewątpliwie szerokiego grona odbiorców zainteresowanych polską humanistyką w ogólności.

Jakie podstawy będą mieć te osoby – tu wspomnę o sprawie, która najbardziej mnie poruszyła – by na przykład zdystansować się od pryncypialnych i bardzo krytycznych sądów autora dotyczących teorii literatury na Uniwersytecie Warszawskim? Głowiński nie opatrzył portretu Kazimierza Budzyka z połowy lat osiemdziesiątych (bo do tego tekstu nawiązuję) postscriptum wyjaśniającym, że nie podtrzymuje wszystkich zawartych w nim ocen. A w przypadku innych portretów zdarzało mu się dopisywać rozmaite postscripta po latach. Wynikałby z tego prosty wniosek: na warszawskiej polonistyce bez zmian. Nie sądzę jednak, że Głowiński istotnie tak myśli, skoro w ciągu minionych bez mała czterdziestu lat radykalnie zmienił się zarówno skład osobowy warszawskich teoretyków, jak i ich relacja (po Marcu ‘68 bardzo napięta) z badaczami z iblowskiej pracowni autora „Czarnych sezonów”. Tylko że kto o tym nie wie, ten przyjmie z dobrą wiarą i słowa Głowińskiego, i kryjącą się za nimi antagonistyczną optykę, którą łatwo narzucić na współczesne wojenki polityczne (jak zrobił to właśnie recenzent „Polityki”).

Między biegunami ekspresji i empatii

Mimo tych zastrzeżeń uważam, że „Tęgie głowy” to książka potrzebna, wyrazista, a przez to emocjonująca w lekturze. Zbiór portretów świetnie sprawdzi się jako uzupełnienie wykładu z historii dziejów i idei. Pod piórem autora „Czarnych sezonów” historia humanistyki naprawdę ożywa, dzięki czemu staje się interesująca nie tylko dla ekspertów. Natomiast nie powinno się oczekiwać od „Tęgich głów” tego, czego ich autor z założenia nie może zaoferować – obiektywizmu. Jego wspomnienia, pisane z punktu widzenia uczestnika i świadka, trafnie bowiem określa formuła, którą w swoich studiach o młodopolskiej krytyce literackiej posłużył się kiedyś sam Głowiński – opowiadając bowiem o tęgich głowach, nieustannie balansuje on między biegunami „ekspresji i empatii”.

 

Książka:

Michał Głowiński, „Tęgie głowy. 58 sylwetek humanistów”, Wielka Litera, Warszawa 2021.