Jeśli by próbować określić moment, w którym zderzyliśmy się symbolicznie z nową rzeczywistością XXI wieku, rzeczywistością nowej gospodarki i nowej rewolucji technologicznej odmieniającej całą cywilizację, byłby to dialog z 11 kwietnia 2018 roku. Przed połączonymi komisjami senackimi owego dnia stanął Mark Zuckerberg, by wyjaśnić udział Facebooka w aferze Cambrige Analytica – manipulacjach danymi w celu odziaływania politycznego.
Kluczowe kwestie padły między senatorem Lindseyem Grahamem a Zuckerbergiem.
Graham: „Kto jest pana największym konkurentem?”. Zuckerberg kręci, ale Graham dociska i na końcu pada wprost pytanie, czy Facebook jest monopolistą. Zuckerberg odpowiada, że się tak nie czuje. Przesłuchania w Kongresie nie przyniosły żadnych efektów: firma zachowała swoją pozycję. Amerykańcy politycy nie zdecydowali o uruchomieniu procedur antymonopolowych, które 1982 roku skutecznie rozbiły komunikacyjnego giganta AT&T, czy w 1911 roku ograniczyły monopol korporacji Standard Oil. Celnie podsumował to Alek Tarkowski w „Polityce”: „W najciekawszych momentach dyskusji [w czasie przesłuchania senackiego] okazywało się, że ogromna skala i złożoność Facebooka powodują, że nie wiadomo, jaka regulacja jest potrzebna. Albo nawet jak zdefiniować normy społeczne, na podstawie których powinniśmy regulować”.
Liberał a big tech
Piszę to zaledwie parę dni po tym, jak Facebook zablokował profil partii zasiadającej w Sejmie – Konfederacji, liczący sobie 670 tysięcy obserwujących. Rząd, flirtujący z Konfederacją, natychmiast skorzystał z okazji i potępił te praktyki, a posłowie Konfederacji stwierdzili, że to cenzura polityczna i zapowiedzieli złożenie absurdalnego projektu „o ochronie debaty w internecie” z drakońskimi karami dla koncernów zamykających konta polityczne. Po drugiej stronie sceny politycznej dominowała schadenfreude – antyszczepionkowcy, tak często powołujący się na prymat wolnego rynku, i „trolle Putina”, jak się często określa tę formację, ponieśli wreszcie konsekwencje swoich działań, gdyż wielokrotnie łamali regulamin portalu. W tym ujęciu Facebook zrobił to, czego władze Polski nie chcą i nie umieją – ochronił naszą infosferę przed niepożądanymi i szkodliwymi treściami – antynaukową propagandą i mową nienawiści. I to w czasie, kiedy skala zgonów w wyniku pandemii osób niezaszczepionych w Polsce jest jedną z najwyższych w Europie.
Dla liberała to szczególny moment. Trudno nie zgodzić się z przekonaniem o szkodliwości antyszczepionkowych fejkniusów oraz innych antydemokratycznych czy jawnie dyskryminujących treści produkowanych przez konfederatów, uderzająco podobnych do dezintegracyjnej propagandy Rosji wymierzonej w społeczeństwa Zachodu. Z drugiej strony, sytuacja, kiedy koncern osadzony na prawie obcego państwa, który w Polsce zmonopolizował media społecznościowe (70 procent użytkowników tych mediów jest zarazem użytkownikami Facebooka), na podstawie wewnętrznych kryteriów zamyka stronę działającej legalnie partii politycznej, to dzwonek alarmowy.
W klasycznym ujęciu, prawo do wypowiadania głupot i szkodliwych treści jest warunkiem swobody wypowiedzi w ogóle i liberał powinien być gotowy do walki na śmierć i życie za wolność wypowiedzi wszystkich bez wyjątku. Problem w tym, że to „klasyczne” podejście miało za wroga państwo wraz ze swoim aparatem przymusu i cenzury, państwo, które jako jedyny podmiot mogło tę wolność ograniczać lub ją zabezpieczać. A zatem za tym hasłem kryła się polityczność wcielona w instytucje i prawo, politycznie przecież ustanawiane. W centrum refleksji liberalno-wolnościowej była zatem określona wyraźnie polityka i jej reprezentacja, podlegające zmianie wyborczej. Tu jest inaczej – podmiotem opresji jest „coś” przypominające państwo, ale takie transgraniczne, złożone z obywateli wszystkich kontynentów, ras i państw, będące równocześnie firmą, koncernem, platformą internetową i gigantycznym medium opinii. Kto jest zatem po drugiej stronie sporu?
Wolnorynkowe podejście jest fałszywe
Tego nie byli w stanie określić senatorowie i kongresmeni USA, a także i my. Ale wiemy jedno – skądkolwiek pochodzi władza Marka Zuckerberga i jakkolwiek się nie manifestuje, jest władzą stricte polityczną, skoro potrafi zamknąć możliwości komunikacji legalnej partii politycznej. I równocześnie nie podlega żadnej władzy demokratycznej w tym sensie, że „obywatele państwa-FB” nie mają żadnej możliwości wpływu na jego decyzję. Władzę mają algorytmy, ich twórcy i nieznani ludzie je wprowadzający.
W tym miejscu należy powiedzieć parę słów pod adresem osób utożsamiających liberalizm z wolnym rynkiem. W czasie dyskusji, która się przetoczyła wokół zamknięcia konta Konfederacji, dominującym argumentem było stwierdzenie, że to prywatna firma i jak się nie chce kupować w jakimś sklepie, to można gdzie indziej. Innymi słowy Facebook jest jak sklep warzywny pana Zdziśka – nie podoba się, to kupuj gdzie indziej, pan Zdzisiek nie chce ci sprzedawać, to ma do tego prawo.
To wolnorynkowe podejście jest moim zdaniem podwójnie fałszywe. Raz – dlatego, że podmiot, który tak silnie kształtuje opinię publiczną, nie może być traktowany jak zwykły biznes, bo jego oddziaływanie sytuuje go po stronie aktorów publicznych, a nie indywidualnego dorabiania się, a do tego nie można go zmienić na inny porównywalny, bo takiego po prostu nie ma. Dwa – liberalizm to nie wolny rynek, to troska o wolność kształtująca równowagę społeczną i rozwój, wolny rynek jest tu tylko jednym z elementów. Ściśle wolnorynkowe traktowanie roli koncernów tworzących media społecznościowe jest jak ślepota na jedno oko: redukuje liberalizm wyłącznie do konkurencji wolnorynkowej – koniecznej, ale niewystarczającej. Autorytarne państwa z wolnym rynkiem nie są przecież historyczną rzadkością. Wolność jest istotą liberalizmu i pilnowanie kruchej równowagi w jej używaniu lub ograniczaniu jest jego przesłaniem. A sercem tego jest wolność opinii i wyboru politycznego. Mark Zuckerberg jako „pan Zdzisiek” nie powinien mieć takiego wpływu na życie polityczne, bo nikt mu tego prawa nie przyznał.
Władza algorytmów, nie obywateli – koszmar liberała
Dlatego opowiadam się po stronie Konfederacji w sporze z Facebookiem. Nie interesuje mnie to, z jakiego powodu premier Mateusz Morawiecki także się oburzył. Nie można swoich poglądów warunkować pewnością, że stoimy tylko obok naszych przyjaciół – czasami stoi się w niewygodnym sąsiedztwie. Nie jestem obrońcą Konfederacji. Protestuję przeciw procesowi, w którym polityka, w której uczestniczą podmioty ponoszące odpowiedzialność przed wyborcami, ujęte prawem – podmieniana jest na politykę pozbawioną odpowiedzialności i pozbawioną jakichkolwiek narzędzi mogących ją ograniczać.
Zanik polityki kontrolowanej przez obywateli uważam za jeden z najgroźniejszych syndromów zmiany, zagrażający podstawom liberalnego świata. Cancel culture uprawiana przez lewicę (ostatnio pisała o tym Małgorzata Sidz w weekendowym magazynie „Wyborczej”) także należy do tego zjawiska – przemoc wobec ludzi i poglądów za pośrednictwem mediów społecznościowych, nielimitowana i bez jakiegokolwiek możliwości ochrony, to koszmar liberała.
Na koniec – jedna uwaga. Jeśli Konfederacja ma niszczący wpływ na opinię publiczną i należy to koniecznie ograniczyć, to miejscem na to powinna być sala sądowa i proces delegalizacyjny takiej organizacji. Może potrzebujemy takiej zmiany prawnej, w które delegalizacja partii politycznej jest łatwiejsza niż do tej pory. Przy całej kontrowersyjności takiego pomysłu – jest on bardziej zgodny z ochroną praw i obowiązków obywateli, bo podlega ustanowionym politycznie regułom, a nie sądowi kapturowemu podmiotu, o którym możemy napisać jedynie, że jest to amorficzne, niekontrolowalne „coś”, którego już nie można ominąć w procesach kształtujących opinię publiczną.
Nieformalne rządy tego „czegoś” to ryzyko końca polityki, na którą możemy mieć jakikolwiek wpływ. Obowiązkiem liberała jest bronić się przed taką przyszłością, bo to nie słabnące państwa, ale właśnie takie nowe podmioty są coraz większym zagrożeniem dla wolności.