[Uwaga dla czytelników: tekst może zawierać spoilery]

Na pierwszy rzut oka i pewnie w zamierzeniu autorów film Adama McKaya to alegoria zmagań ludzkości ze zmianami klimatu. I rzeczywiście – wiele sytuacji, scen, nawet standardowych wymian zdań znamy z dyskusji w tym temacie. Problem w tym, że przedstawiona na ekranie historia nie jest alegorią, lecz hiperbolą, przesadnią. Kometa pędząca w kierunku Ziemi, co do której mamy pewność, że ją zniszczy za pół roku, to po prostu bardzo przerysowana metafora. Na poziomie tego, co mnie najbardziej zajmuje – polityki i politycznych uwarunkowań wspólnego działania – trudno o dwie bardziej odmienne sytuacje.

W przypadku zmian klimatu nie mamy do czynienia ani z takimi poziomami pewności, ani z groźbą fizycznego zniszczenia i planety, i ludzkości. Mamy zupełnie inny horyzont czasowy – co wcale nie pomaga – i wreszcie: zdecydowanie wyższy koszt działania, nieporównywalny z wysłaniem paru używanych rakiet w kosmos.

Wieszcze zagłady i listek figowy dla ego miliarderów

Ciekawsze rzeczy w tym filmie dzieją się w skali mikro, w poszczególnych scenach. Celne są pojedyncze dialogi i postacie oraz satyra o wiele węższa niż oklepane „patrzcie, tak wyglądają dziś nasze media!” albo „no tak, do czego to doszedł świat”.

Pierwszy raz w kinie w roli tak ekscentrycznego szwarccharakteru pojawia się ulepiony ze skrawków Steve’a Jobsa, Billa Gatesa, Elona Muska i Jeffreya Bezosa miliarder, który węszy w katastrofie interes, jednocześnie uwodząc samego siebie i polityczne elity wizjami prostego techno-fixu. Miliarderzy, którzy wzbogacili się na sprzedawaniu nam postępu technologicznego jako realizacji naszych rzekomych marzeń i którzy coraz silniej i coraz skuteczniej wpływają na politykę poszczególnych rządów, a nawet globalną, by móc realizować swoje megaprojekty, w których dobro ludzkości jest często listkiem figowym dla ego? Znamy to aż za dobrze.

Postać grana przez Petera Isherwella to celna satyra na technooptymistyczne nurty jak ekomodernizm, a plan wysłania hipernowoczesnych dronów, które szybko i łatwo zmienią śmiertelnie groźną kometę w materiał dla rozwoju w kierunku świetlanej przyszłości, od razu przywodzi na myśl wiarę w geoinżynierię (Bill Gates) albo popularne ostatnio wśród światowych i polskich bogaczy techno-fixy w stylu „małych reaktorów jądrowych” – SMR-ów (to akurat też Gates).

Czy Greta Thunberg jest populistką?

Ale nauce też się w filmie mocno dostaje i nie chodzi tylko o często przytaczany problem nieprzeniknionego żargonu, który utrudnia komunikację ze społeczeństwem. „Nie patrz w górę” to na początku niestety także parodia czegoś, co klimatolog Michael Mann nazywa doomism lub doom-mongering – straszenia zagładą, którego dopuszczają się zarówno naukowcy, jak i część ruchu klimatycznego.

Dlaczego na początku nikt nie chce słuchać tego, co mają do powiedzenia Dibiasky i Mindy? Dlatego, że już tyle razy słyszeli od naukowców, że jeśli nie zrobimy zaraz tego i tego, to czeka nas koniec świata – który ostatecznie nie następował (często dlatego, że horyzonty czasowe kryzysów planetarnych są zbyt odległe do ogarnięcia i przekucia w działanie, o czym wspomniałem wcześniej).

Słyszeli to tyle razy, że kolejne śmiertelne zagrożenie nie zostaje rozpoznane jako to najbardziej realne, pewne i nieuchronne. Jak w bajce Ezopa, w której pastuszek tyle razy nabierał mieszkańców wioski, krzycząc „wilk!”, że kiedy pojawił się prawdziwy wilk – nikt nie zareagował.

Toporna satyra przysłania istotne szczegóły

W prawdziwym świecie naukowcy zderzający się z decydentami o zdolności koncentracji na poziomie trzylatka i alergii na niuanse oraz liczby często używają coraz bardziej katastroficznych argumentów, by przykuć uwagę, by uświadomić możliwe zagrożenia w sposób, który daje nadzieję na reakcję. Wszystko to prowadzi do inflacji katastrofizmu.

Chciałbym, żeby „Nie patrz w górę” zostawiło jakiś pozytywny ślad w umysłach widzów, żeby zaszczepiło im w głowie myśl, iż rzeczywiście stoimy przed ogromnym wyzwaniem i musimy działać. Boję się, że dość toporna satyra na wszystko i wszystkich, powielająca wyraźnie amerykańskie podziały polityczne, nie będzie miała jednak żadnego długotrwałego wpływu. Dlatego powinniśmy chociaż wziąć sobie do serca fragmenty, które dotyczą naszej codzienności.