Zgrupowanie ponad 100 tysięcy wojsk rosyjskich na praktycznie całej linii rozgraniczającej Federację Rosyjską od Ukrainy – oraz przemieszczenie dodatkowych kontyngentów do Białorusi, jakoby w ramach lutowych ćwiczeń – napawa słusznym niepokojem zarówno kijowskich, jak i zachodnich decydentów. Wizja potencjalnej inwazji regularnej armii, a nie „zielonych ludzików”, pokazuje znacznie Ukrainy dla europejskiej architektury bezpieczeństwa wyłonionej na gruzach sowieckiego imperium.
Dlaczego teraz?
Motywacje Kremla są złożone. Po pierwsze, rosyjski aparat siłowy w ostatnim czasie skutecznie zneutralizował opozycję w kraju, eliminując wszelkie wewnętrzne głosy sprzeciwu. Po drugie, osłabiony i odizolowany Łukaszenka, utrzymujący władzę za pomocą patologicznej przemocy, gra na korzyść Kremla. Powolna „integracja” obu krajów, dokonywana najprawdopodobniej za pośrednictwem sukcesywnego lokowania rosyjskich wojsk w Białorusi, będzie stopniowo postępować, o czym pisał na naszych łamach Michał Potocki. Po trzecie, gazowy szantaż wobec Europy, wstrzymujący dostawy Gazpromu na Zachód, przynosi efekt w postaci rosnących cen w Unii Europejskiej. Międzynarodowa eskalacja napięcia wiąże się jednak przede wszystkim z obecnym w kremlowskich murach poczuciu, że czas na działanie się kończy.
Ukraiński dryf w stronę Zachodu
„Okno możliwości” zostało w znacznej mierze ograniczone przez lata agresywnych działań Kremla, które uczyniło z Rosji państwo zbójeckie, wprost zagrażające swoim sąsiadom. Przykład Ukrainy jest szczególnie rażący. Jeszcze dziesięć lat temu Moskwa mogła swobodnie ingerować w wewnętrzne procesy w tym kraju, dysponując tam „aktywami” w postaci sprzyjającego prezydenta, oligarchów i sympatii społeczeństwa.
To przeszłość. Putin, anektując Krym i wszczynając wojnę na wschodzie Ukrainy, zapisał się w historii jako pierwszy rosyjski przywódca, który zerwał więzy pomiędzy oboma krajami. Od 2014 roku obserwuje się gwałtowny spadek społecznej sympatii wobec Rosjan wśród Ukraińców – z poziomu 80 procent badanych respondentów do 40 procent w 2021 roku. Przy tym jest to nastawienie wobec Rosjan jako takich, a nie kremlowskich decydentów.
Biorąc pod uwagę fiksację rosyjskiego dyktatora na punkcie historii – i tego, że chciał się zapisać w annałach jako „zbieracz ziem ruskich” – wyżej wspomniane informacje muszą przyprawiać go o dreszcze. Dryf Ukrainy na Zachód, napotykający pewne trudności, trwa – a przepaść pomiędzy nią a wschodnim agresorem będzie się pogłębiać. Stąd też metoda, jaką Putin wybrał w celu zatrzymania tego procesu: gwałtowna, siłowa i momentami dość absurdalna.
Trudno było bowiem założyć, że Zachód spełni wystosowywane przez Moskwę żądania – a więc wycofanie wojsk z krajów „wschodniej flanki” NATO i de facto powrót do stanu rzeczy sprzed rozszerzenia Sojuszu w latach dziewięćdziesiątych. Z kolei ukraińska armia, tocząc od 2014 roku boje na swoim wschodnim terytorium, nabrała doświadczenia i dodatkowo została wzmocniona przez trwające reformy wdrażane według zachodnich standardów. Z pewnością nie powtórzy się sytuacja sprzed siedmiu lat, kiedy niektóre jednostki ukraińskie poddawały się bez walki.
Kremlowska antypatia wobec Ukrainy związana jest z zakorzenionym wśród rosyjskich elit przekonaniem, że Ukraińcy nie stanowią odrębnego narodu, a jedynie jeden z trzonów „trójjedynego ludu ruskiego”. W ich rozumieniu, Kijów po 2014 roku rządzony jest przez faszystowską juntę pod kuratelą Stanów Zjednoczonych – stąd konieczność odbicia matki „ruskich miast”, Kijowa.
Bratobójcza wojna pod kremlowską batutą
Paradoksalnie jednak, rzekome poczucie wspólnoty pomiędzy Rosjanami a Ukraińcami może utrudnić legitymizację operacji Kremla. Pełnowymiarowa i otwarta agresja rosyjskich wojsk byłaby wydarzeniem o zupełnie innej skali niż wspieranie separatystów w Donbasie czy aneksja Krymu.
Od 2014 roku bowiem rosyjska propaganda forsuje narrację opowiadającą o ukraińskiej „wojnie domowej”, w której to Rosja jedynie życzliwie patrzy na „wojujących o interesy” rosyjskojęzycznych separatystów. W tym imaginarium Donbas odgrywa rolę marginalną, bez porównywania mniejszą od anektowanego Krymu. Stan otwartej wojny pomiędzy Rosjanami a „ukraińskimi” braćmi (nawet jeśli rządzonych przez faszystowską juntę) jest „nie do pomyślenia” dla większości Rosjan. Według badań Centrum Lewady – 55 procent pytanych twierdzi, że obecny konflikt nie ma szans na przekształcenie się w otwartą wojnę, a 37 procent bierze to pod uwagę. Dotychczasowy przekaz o „wojnie domowej” pozwalał Rosjanom na teoretyczne ukrywanie swojej obecności w Donbasie przed opinią publiczną, jednocześnie zachowując możliwość przedstawienia siebie jako kraju bezstronnego na arenie międzynarodowej. Otwarta agresja przekreśli to wszystko, mimo propagandowych wysiłków.
Dodatkowo, samo utrzymanie dużych połaci ukraińskiego terytorium będzie niezwykle kosztowne dla rosyjskiego reżimu, a transporty cynkowych trumien z martwymi Rosjanami trudno będzie ukryć przed opinią publiczną. Dlatego można zaryzykować tezę, że Putin nie zdecyduje się na pełnoskalową inwazję, która miałaby zatrzymać się na linii Dniepru. Należy przy tym zastrzec, że działania dyktatorów nie zawsze są logiczne – stąd omawianego zagrożenia nie można wykluczyć.
Zachodnie otrzeźwienie?
Jednak jeśli chcemy doszukać się logicznego uzasadnienia szantażu, można założyć, że stroną „testowaną” nie jest Kijów, a kolektywny Zachód. Splot militarnych i dyplomatycznych działań Kremla mierzy, do jakiego stopnia zachodnia wspólnota jest zjednoczona i gotowa do reakcji.
Na tym polu szansa na sukces Kremla również maleje, ponadto czas działa na niekorzyść Rosji. Udało się zasiać niepewność co do pozycji Niemiec w razie pogłębienia inwazji Rosjan na Ukrainę. Nowy kanclerz Olaf Scholz w kuriozalny sposób odmówił spotkania z Joe Bidenem, tłumacząc się „napiętym harmonogramem”- choć te doniesienia zostały zdementowane przez rząd RFN po publikacji Der Spiegel. Niemiec zarzekł się też, że jedynie „rozważy” wstrzymanie finału budowy Nord Stream 2 w razie rosyjskiego ataku na Ukrainę. Jak donosił „Wall Street Journal”, Niemcy zatrzymali także eksport pochodzącej z Niemiec artylerii na Ukrainę, co chciała zrobić Estonia. Wszystko to wydarzyło się w przeciągu tygodnia, rodząc na Zachodzie poważne wątpliwości co do charakteru niemiecko-rosyjskich powiązań i wiarygodności Berlina jako sojusznika. Wisienką na torcie była nieoficjalna wypowiedź niemieckiego admirała, który określił Putina jako człowieka, który „domaga się jedynie szacunku”. Wojskowy błyskawicznie podał się do dymisji, ale niesmak pozostał.
Mimo to, przekładanie dwuznacznej polityki Niemiec na całą zachodnią wspólnotę jest uproszczeniem, graniczącym z nieodpowiedzialnym alarmizmem. W gruncie rzeczy od początku roku co raz więcej krajów NATO robi wszystko to, co dla Putina stanowiło „czerwoną linię” – gremialnie wysyłają broń na Ukrainę. Do dzisiaj w tym procesie udział wzięły Wielka Brytania, Stany Zjednoczone, Estonia, Łotwa, Litwa. Podobne deklaracje padły również ze strony Polski i Czech.
Komisja Europejska zapowiedziała propozycję nadzwyczajnego pakietu finansowego w wysokości 1,2 miliarda euro. Amerykański Pentagon rozważa ulokowanie około 8,5 tysiąca żołnierzy w krajach „wschodniej flanki” NATO, co ma zabezpieczyć sojuszników w Europie Środkowo-Wschodniej – nie wykluczając przy tym przemieszczenia innych wojsk. Pomimo gróźb ze strony Kremla, Zachód czyni to, przed czym przestrzegali go Rosjanie.
Czy Putin doprowadził więc do otrzeźwienia zachodnich decydentów? Za wcześnie, by to oceniać. Póki co, wciąż nie znamy treści amerykańskiej odpowiedzi na przesłane w połowie stycznia rosyjskie żądania, między innymi domagające się wycofania wojsk NATO z Bułgarii i Rumunii. Kremlowski szantaż wywołał jednak do tablicy szereg zachodnich decydentów, ożywiając debatę nad zasadnością istnienia Sojuszu Północnoatlantyckiego – i po raz kolejny podkreślił rolę NATO w europejskiej strukturze bezpieczeństwa, szczególnie wśród krajów dawnego bloku wschodniego.
To właśnie głos tych państw powinien być teraz kluczowy, bo dzielą one z Ukraińcami perspektywę zagrożenia. W wypadku urzeczywistnienia się inwazji Kremla na Ukrainę – bądź wzmożenia rosyjskich dążeń do destabilizacji Kijowa za pomocą arsenału „hybrydowych” narzędzi – to właśnie kraje „nowej Europy” będą miały rację, od lat ostrzegając przed agresywną polityką Moskwy. Powinno to być równoznaczne ze wzmocnieniem wschodniej flanki NATO i zwiększeniem wsparcia dla prozachodnich reform Ukrainy.