Hermiona Granger pojawiła się w Polsce 10 kwietnia 2000 roku. Byłam już trochę za stara, żeby emocjonować się jej losami i śledzić przygody trojga młodocianych czarodziejów. Miałam piętnaście lat i właśnie przygotowywałam się, jako przedstawicielka ostatniego rocznika, który kończył ośmioklasową podstawówkę, do egzaminów do liceum. Uważałam to zadanie za najważniejszą rzecz na świecie. Przecież od tego, jak dobrze zdam egzaminy, zależało pośrednio, czy uda mi się dostać na studia. Bo, że trzeba się na nie dostać, a potem ukończyć, nie miałam żadnej wątpliwości. Praktycznie cała dotychczasowa edukacja zmierzała do tego celu. Nie był to więc czas, by czytać o Hermionie. Dla mojego pokolenia to był czas, by nią zostać.
Zdaję sobie sprawę, że moje doświadczenie nie jest uniwersalne i nie roszczę sobie praw do bycia uznaną za głos pokolenia. Tak, moja perspektywa jest ograniczona, być może nawet bardzo. Nie mam pojęcia o rzeczywistości małych miast, o której dwa tygodnie temu Jarkowi Kuiszowi opowiadał Piotr Witwicki. Nie znam też z doświadczenia sytuacji popegeerowskiej wsi lat dziewięćdziesiątych. Skończyłam dobre warszawskie liceum, wychowałam się w inteligenckim domu, moi rodzice nie mieli za dużo pieniędzy, ale za to dużo książek. Być może dla niektórych jestem rozpuszczoną dziewczynką z dobrego domu, która nie zna problemów „prawdziwego życia” (czymkolwiek by ono było). No trudno, jakoś się z tym pogodzę. Wszak i tak często słyszę – tak jak moi rówieśnicy, a zwłaszcza rówieśniczki – że coś robię nie tak. Do tego wątku wrócę za chwilę.
List z Hogwartu
Tym, którzy nie znają cyklu książek o Harrym Potterze, wyjaśniam: Hermiona Granger to dziewczynka, przyjaciółka głównego bohatera, która w wieku 11 lat dowiaduje się, że posiada magiczne zdolności i trafia do Hogwartu – szkoły dla młodych czarodziejek i czarodziejów. Pochodzi jednak z normalnej, nieczarodziejskiej rodziny i do czasu, gdy otrzyma list z zaproszeniem do podjęcia nauki w Hogwarcie, ani ona, ani jej rodzice nie zdają sobie sprawy, że istnieje inny, magiczny świat. Kiedy do niego dołącza, czuje, że musi nadrobić brak doświadczenia i obycia, a przede wszystkim zgromadzić największą możliwą ilość wiedzy i magicznych umiejętności. Chce sprostać zarówno stawianym jej wymaganiom, jak i własnemu wyobrażeniu o tym, jaka powinna być doskonała czarownica. Zawsze przygotowana, zawsze znająca odpowiedź na pytania nauczycieli i jednocześnie zawsze przekonana, że nie potrafi wystarczająco dużo.
Moje pokolenie – kobiet urodzonych w latach osiemdziesiątych – jest pokoleniem Hermiony Granger. Świat, do którego zaczęłyśmy wchodzić jako nastolatki, był światem nieznanym nie tylko nam, lecz także naszym rodzicom. Oni całe dorosłe życie, aż do wieku średniego, spędzili w PRL. Urodzili się w późnych latach czterdziestych lub pięćdziesiątych, dorastali w sześćdziesiątych i siedemdziesiątych, studiowali z pasji lub by nie trafić do wojska. Parę lat później trafiali na rynek pracy. Równolegle dorośli z otoczenia moich rodziców przez dwadzieścia lub więcej lat bardziej lub mniej aktywnie zabiegali o demokratyzację Polski. W końcu się udało, komunizm – jak ogłosiła Joanna Szczepkowska – skończył się. Powstał nowy świat, w którym nasi rodzice sami musieli nauczyć się żyć na nowo, bo choć PRL-u nie znosili, to on był rzeczywistością, którą znali. Być może, gdyby trwał dalej, byliby dla nas kompetentnymi przewodnikami po tym smutnym, szarym świecie. Zastąpiły go jednak kolorowe lata dziewięćdziesiąte i… „list z Hogwartu”. To zaproszenie do nowego, nieznanego, choć kuszącego świata, dostałyśmy nie tylko my, lecz także nasi rodzice.
Zakazany Las
Wzorzec, który nam przekazali, znany im z własnego doświadczenia, z grubsza opierał się na przekonaniu, że należy skończyć jak najlepsze liceum, a następnie pójść na studia, najlepiej dzienne i na dobrej uczelni. Po ich ukończeniu znaleźć pracę i zapewne pomyśleć o założeniu rodziny. Brzmi jak dość prosty plan, wymagający niemało wysiłku, ale niepowodujący zawrotu głowy z powodu nadmiaru decyzji do podjęcia. Pokolenie naszych rodziców podążało tą drogą; u jednych dodatkowym wyzwaniem była migracja ze wsi do miasta, u innych – zła ocena z przysposobienia obywatelskiego, uniemożliwiająca podjęcie studiów na wymarzonym kierunku. Choć szlak bywał wyboisty lub składał się z zakrętów, kierunek był – ogólnie rzecz ujmując – znany. Gdyby świat trwał dalej w niezmienionym kształcie, rodzice mogliby nam wręczyć mapę lub pomóc ją narysować, prowadząc naszą dłoń własną.
W świecie Harry’ego Pottera nieopodal zamku mieszczącego szkołę znajduje się Zakazany Las – miejsce, do którego uczniowie nie mogą chodzić sami, bo czają się w nim różne niebezpieczne stworzenia i nie do końca wiadomo, co się tam znajduje. Mimo tego młodzi bohaterowie czasem się tam zapuszczają z ciekawości lub by pomóc przyjaciołom. Dorośli czarodzieje – kadra Hogwartu – znają jednak niebezpieczeństwa i topografię Zakazanego Lasu, więc w sytuacji kryzysowej są w stanie pomóc, a w tej niekryzysowej po prostu pokazać go młodym adeptom czarodziejstwa.
Kiedy my szłyśmy do liceum, nasi rodzice sami nie wiedzieli, co się w tym „Zakazanym Lesie” czai i którędy wiodą bezpieczne lub ciekawe drogi. Nie twierdzę, że byli bezradni albo że wszyscy znani mi dorośli kompletnie nie potrafili się odnaleźć w nowej rzeczywistości po ’89 roku. Część z nich nawet ją tworzyła, starając się zbudować świat ze swoich marzeń o demokracji i wolnym rynku lub ratując tych, którzy w największym stopniu ponieśli koszty transformacji. Wierzę, że zrobili wszystko, co mogli, by wesprzeć nas w dokonywaniu dobrych wyborów i by zapewnić nam możliwość edukacji. O tym, jak bardzo się starali i ile wysiłku ich to kosztowało, pisała niedawno w „Gazecie Wyborczej” Karolina Wigura, przywołując wspomnienia rodziców, który urabiali ręce po łokcie po to, żebyśmy my mogły się uczyć i przygotowywać do przejęcia odpowiedzialności za świat.
My, córki tych urabiających sobie ręce, starających się zrozumieć nową rzeczywistość i pomóc nam się w niej odnaleźć, na etapie wyboru liceum czy studiów zapewne byłyśmy im za to wdzięczne. Część z nas doceniała to mniej, część bardziej, ale jeśli nie byłyśmy bardzo zbuntowane, korzystałyśmy z ich wsparcia. Znając ich ścieżkę edukacji, widząc, że przyniosła pewne efekty, ale też, że nie wystarcza do sprawnego funkcjonowania w świecie, mogłyśmy przyjąć strategię „tak samo, tylko bardziej”. W odniesieniu do edukacji pokazują to dane GUS-u – zazwyczaj osiągamy taki sam lub wyższy poziom wykształcenia niż nasi rodzice. Z kolei badania dotyczące aspiracji edukacyjnych rodziców mówią, że chcą oni, by ich dzieci były od nich lepiej wykształcone. Cóż więc mogłyśmy zrobić? Oczywiście: uczyć się. Zdać do najlepszego liceum, nauczyć się w nim jak najwięcej, dostać na wymarzony kierunek studiów na najlepszej możliwej uczelni. Nie, nie każda z nas musiała być szkolną prymuską. Jesteśmy już przecież dorosłe, więc nie chcemy być prymuskami w szkole. My chcemy być nimi w życiu.
Panna-Wiem-To-Wszystko spotyka Tomasza Manna
Hermiona, „irytująca Panna-Wiem-To-Wszystko”, jak określa ją jeden z nauczycieli, dziewczynka z wiecznie podniesioną ręką, by zgłosić się do odpowiedzi, chce wiedzieć więcej niż wie i znać odpowiedź na każde pytanie. Jak już wiemy, robi to, ponieważ znalazła się w zupełnie dla niej nowym świecie, w którym stara się zadomowić i udowodnić i sobie, i innym, że do niego pasuje. To jednak nie jest cała prawda ani o Hermionie, ani o nas – stale uczących się dziewczynach urodzonych w latach osiemdziesiątych.
Tomasz Mann w „Rozważaniach człowieka apolitycznego” opisuje fenomen niemieckiego mieszczańskiego społeczeństwa XIX i pierwszej dekady XX wieku. Opisuje funkcjonującą w Niemczech wilhelmińskich ideę Bildung. Kategoria ta oznaczała – w pewnym uproszczeniu – jednocześnie edukowanie się, formację i spełnianie się jednostki. Nie miała jednak, jak można by się spodziewać, charakteru inkluzywnego. Mann pisze, że jest ona właściwa wyłącznie niemieckiemu mieszczaństwu. Rozumie je nie jako stan społeczny, ale jako grupę o specyficznym sposobie formacji, którego medium stanowi kultura. Grupa ta tworzy nowy byt: das Bildungsbürgertum, mieszczaństwo nie tylko wykształcone i stale się edukujące, ale także uznające ciągłe samodoskonalenie za kluczową wartość. Tylko ono ma pozwolić człowiekowi na wypełnienie powołania względem państwa, narodu i Boga.
Kategorie państwa, narodu i Boga nie są szczególnie istotne dla moich rozważań. Jednak fascynująca oryginalnością niemiecka idea sprzed ponad stu lat pasuje jak ulał do naszej rzeczywistości. Przecież my byłyśmy socjalizowane do tego, by się nieustająco uczyć i rozwijać od najmłodszych lat. Czas naszego dzieciństwa i nastoletniości to okres, w którym pojawiło się mnóstwo możliwości samodoskonalenia, zajęć dodatkowych, z których – jeśli rodzice tylko mogli sobie na to pozwolić – grzechem było nie skorzystać. Nasze dążenie do rozwoju i perfekcji nie zakończyło się dwadzieścia czy dziesięć lat temu. Zinternalizowałyśmy przekonanie, że ciągłe doskonalenie się jest nie tylko pewną praktyką lub odpowiedzią na wyzwania współczesnej rzeczywistości, lecz także wartością, do której świadomy człowiek dąży. A może nawet, że bez tego dążenia nie jest w stanie uzyskać pełni człowieczeństwa.
Uzupełnieniem dla idei, którymi sto lat temu żyli niemieccy myśliciele i które we współczesnym społeczeństwie wiedzy wydają się nadal aktualne (z pierwiastkiem metafizycznym lub bez niego) i przyczyną, dla której jesteśmy Hermionami Granger dźwigającymi torby wypełnione książkami, może być zjawisko zwane syndromem oszusta [ang. impostor syndrome]. To termin ukuty pod koniec lat siedemdziesiątych przez dwie amerykańskie psycholożki, Pauline Clance i Suzanne Imes. Osoba dotknięta syndromem jest przekonana, że chociaż świat widzi dowody jej wysokich kompetencji, to w rzeczywistości jest oszustem, który nie tylko nie zasługuje na swój sukces, lecz także zostanie zdemaskowany. To z kolei powoduje lęk i niedocenianie własnej pracy, zdolności i zasług. Osoby te czasem sądzą, że po prostu miały szczęście, a czasem – że tylko mają opinię bardziej inteligentnych czy kompetentnych niż są w rzeczywistości. Kiedyś sądzono, że „impostora” mają przede wszystkim kobiety. Z nowszych badań wynika, że płeć nie jest cechą różnicującą, ale różne są reakcje przedstawicieli obydwu płci. Podczas gdy kobiety czują się zobowiązane do udowadniania, że są kompetentne (co przejawia się w dążeniu do perfekcji i poczuciu, że aby nasze kompetencje zostały uznane, musimy być w rzeczywistości bardziej kompetentne od wszystkich innych), mężczyźni obawiają się niepowodzenia lub bycia niewystarczająco dobrym.
Złote dzieci lat dziewięćdziesiątych
Cóż to ma z nami wspólnego? Na początku pisałam, że i ja, i moi rówieśnicy, a zwłaszcza rówieśniczki, często słyszymy, że coś robimy nie tak. To, co mnie porusza, to fakt, iż tych połajanek nie dostarcza nam tylko pokolenie naszych rodziców, co jakoś byłoby zrozumiałe. Oczywiście ich boomerstwo bywa irytujące, a „światłe rady” – niewarte funta kłaków. Mam jednak poczucie, że u przedstawicieli tego pokolenia łatwiej dziś znaleźć zrozumienie dla naszych wątpliwości i problemów niż u części „złotych dzieci lat dziewięćdziesiątych”, czyli ludzi urodzonych w latach sześćdziesiątych i wczesnych siedemdziesiątych. Pokolenie naszych rodziców ma doświadczenie znalezienia się, już w dojrzałym wieku, w zupełnie nowej i nieoswojonej rzeczywistości. Nawet jeśli ją tworzyli, czuli się w niej imigrantami. Znają tę niepewność, brak stabilności, rozsypywanie się dotychczasowej rzeczywistości i budowania rodziny w rzeczywistości nieznanej, niepewnej i nowej. W tym są do nas podobni. Dziedziczymy po nich przekonanie o konieczności uczenia się, w tym uzyskiwania dyplomów w ramach edukacji formalnej. Dziś, kiedy wiele z nas w wieku niemal czterdziestu lat nie ma stałej pracy, a myśl o założeniu rodziny odsuwa w bliżej nieokreśloną przyszłość, na czas, kiedy sytuacja osobista stanie się trochę stabilniejsza, uczucie niepewności może być zbliżone do tego, którego nasi rodzice doświadczali na początku lat dziewięćdziesiątych.
Z kolei doświadczenie pokolenia, które w latach dziewięćdziesiątych nie tyle wchodziło na rynek pracy, ile brało go szturmem, jest od naszego bardziej odległe. Nowa rzeczywistość lat dziewięćdziesiątych ani nie zastała ich, gdy mieli małe dzieci i funkcjonowali już na rynku pracy, ani nie była tylko wspomnieniem z dzieciństwa. Oni po prostu wraz z wejściem w dorosłość weszli w nowy świat, z jednej strony oczywiście niepewny i wymagający, ale z drugiej – stwarzający możliwości, z których można było skorzystać tylko wtedy. Części jego przedstawicielek i przedstawicieli wydaje się, że także dziś każdy i każda z nas jest w stanie zrobić błyskotliwą karierę. Ich doświadczenie pokazuje, że rynek stoi otworem przed każdym, kto jest odpowiednio zdeterminowany i przedsiębiorczy. Niektórym pewnie umyka, że trzeba było także znaleźć się w odpowiednim czasie i miejscu. Narrację kreują ci, którzy w ten czas i miejsce trafili, którzy faktycznie są lub czują się beneficjentami transformacji. W wypowiedziach takich jak profesora Matczaka czy przedsiębiorców z lat dziewięćdziesiątych, proponujących i nam, i „zetom” pracę po 16 h na dobę, widać nie tylko brak zrozumienia dla naszych odmiennych aspiracji. To także brak zrozumienia, a nawet pogarda dla własnych rówieśniczek i rówieśników, którzy w ten model musieli wejść, bo taka była rzeczywistość gospodarcza. Którzy może nawet w niego uwierzyli, ale oszałamiającej kariery nie zrobili – albo dlatego, że nie mieli takiej możliwości, albo ze względu na inne cele w życiu. Irytuje mnie pokazywanie samych siebie jako przykładu sukcesu w kreowaniu rzeczywistości lub umiejętnym dostosowywaniu się do niej i uznawanie tego konkretnego modelu za optymalny, a przede wszystkim: nadal aktualny.
Ci, którzy na początku lat dziewięćdziesiątych wchodzili na rynek pracy, dostali prosty komunikat: trzeba pędzić. Trzeba gonić Zachód. Kto odmawia pogoni, ten leń, nieudacznik lub w najlepszym razie pięknoduch. Nie mogąc korzystać z doświadczenia starszych pokoleń, w tę narrację uwierzyli lub po prostu się jej podporządkowali. Problemem nie jest to, że zrobili to wtedy – innej możliwości, zarówno pod względem gospodarczym, jak i ideowym, za bardzo nie było. Problemem jest niezauważanie, że lata dziewięćdziesiąte, ze swoim oceanem możliwości i obowiązkowym, wspólnym dla wszystkich kierunkiem marszu, już się szczęśliwie skończyły. Nie ma już jednego kierunku. „Robienie biznesu” nie jest jakościowo lepsze od pracy w NGO-sie. Nie są nieudacznikami ci, którzy zauważyli, że istnieją inne obszary życia niż praca i że ideałem może być minimalizacja potrzeb i dbanie o bardziej zrównoważony świat. Są odpowiedzialnymi ludźmi zauważającymi, że świat się zmienił i wymaga czegoś innego niż pomnażanie kapitału.
Uczenie się drogą do wolności
Pokolenie trochę od nas starsze rzucało studia, by rozpocząć pracę. Do samego studiowania miewa więc dziś podejście skrajnie utylitarne. Rzuca pomysły likwidacji kierunków humanistycznych jako niepotrzebnych lub uczynienia ich płatnymi. Jest przekonane o tym, że rolą studiów akademickich jest przygotowanie siły roboczej dla rynku pracy, a nie np. rozwój i spełnianie się jednostek. Celem edukacji, a przede wszystkim studiów, jest w tej optyce uzyskanie dobrej pozycji, mierzonej miesięcznymi wpływami na konto. Uczenie się, to mannowskie doskonalenie, zostaje zastąpione uzyskiwaniem kompetencji potrzebnych gospodarce. Klasyczny liberalizm, dla którego wartością jest wolność jednostki, w tym jej wolność do samospełnienia, zostaje wyparty przez podejście neoliberalne, skoncentrowane na jednym, jedynym aspekcie wolności: gospodarczej. W nim edukacja nie jest wartością autoteliczną, tylko utylitarną. To dalekie od koncepcji samodoskonalenia, myślenia o człowieku jako o istocie uczącej się.
Książkowa Hermiona uczyła się nie po to, by błyszczeć w towarzystwie. Jej celem nie było też proste dostosowanie się do nowego świata. Oczywiście, chciała w nim funkcjonować jak najlepiej – tak jak każda z nas, stawiających sobie wysokie wymagania i przekonanych, że musimy być najlepsze jeśli nie w każdej dziedzinie życia, to we wszystkich, w których damy radę. Jednak Hermiona uczy się, ponieważ poznała samą siebie na tyle, by wiedzieć, że w ten sposób będzie w stanie wpłynąć na otaczający ją świat i działać na rzecz tego, co uznała za najważniejsze – przyjaźni, dobra i sprawiedliwości. Myślę, że każda z nas powinna sobie zadać – albo raczej: stale zadawać sobie pytanie o to, dlaczego chcemy się doskonalić w danym obszarze i co sprawia, że w innym bez szkody dla samej siebie możemy odpuścić. I znajdować tych ostatnich na tyle dużo, by z tym wszystkim, czego się nauczyłyśmy i stale się uczymy, próbować zmieniać rzeczywistość. Tak, żebyśmy mogły wyruszyć w świat i przekonać go, że to, co mu proponujemy, nie jest szczebiotem dziewczynek, którymi od dawna z resztą nie jesteśmy, tylko mądrymi propozycjami uczynienia tego świata trochę lepszym.
Karolina Wigura w swoim eseju pyta, „jak mogło dojść do tego, że ambitne, świetnie wykształcone i przygotowane do pełnienia funkcji publicznych pokolenie ma dziś tak głębokie poczucie braku perspektyw?”. Do odpowiedzi, której udziela, dodałabym dwie kwestie. Pierwszą jest opuszczenie nas przez starsze pokolenia kobiet. Nie chciały lub nie były w stanie budować struktur, które byłyby oparciem dla nas – ich młodszych koleżanek. To wspomniane przeze mnie pokolenie „złotych dzieci lat 90”, które – tak, tu wyrażam żal i pretensję – zamiast budować organizacje w rozumieniu socjologicznym, budowało własne kariery. Część jego przedstawicielek neguje konieczność wspierania słabszych grup, w tym innych kobiet (np. poprzez parytety), uważając, że skoro one osiągnęły sukces, to jest on dostępny dla każdej innej kobiety. Drugą kwestią jest nasze podejście do samodoskonalenia. Jego idea zakłada, że dbamy o to, by być coraz lepszą w wybranych dziedzinach. Nawet jeśli samodoskonalenie uważamy za obowiązkowy element osiągania pełni człowieczeństwa, to myślę, że warto zastanawiać się nad tym, dokąd chcemy dojść tą drogą. To pytanie przede wszystkim o obszary, a w pewnej mierze pewnie także jakieś punkty docelowe. Jeżeli będziemy się starały osiągnąć doskonałość we wszystkim, to dążenie do niej stanie się jedynym elementem naszego życia i przyczyną frustracji – wszak nigdy nie będziemy perfekcyjne, a we własnych oczach zapewne nie będziemy nawet wystarczająco dobre.
Pod tym względem naprawdę podziwiam pokolenia młodsze od mojego. To w nich pojawiają się postawy typu just enough, które można opisać jako ograniczanie potrzeb po to, by po prostu spokojnie żyć, nie zaharowując się w mozolnym zdobywaniu kolejnych czynników statusu. Ciekawie pisze o tym pokoleniu Jacek Tomczuk w „Newsweeku”. To jego przedstawiciele potrafią stawiać granice i wprost mówić, że praca nie jest treścią ich życia. Jednocześnie jest to pokolenie, dla którego ideał samodoskonalenia jest ważny i aktualny – tyle że niekoniecznie w obszarach związanych z pracą zawodową. Bywają określani leniami, roszczeniowymi dzieciakami, bezczelnymi ludźmi, którzy nie rozumieją, że w społeczeństwie obowiązuje hierarchia. Tyle że to właśnie ich podejście – którego im zazdroszczę – pozwala zmieniać świat w imię idei albo chociaż podejmować takie próby. Nie twierdzę, że my nie jesteśmy w stanie tego zrobić. Nasze ciągłe uczenie się, nasze bycie Hermioną Granger, nasze dążenie do niedościgłego ideału, możemy wykorzystywać do działań, dzięki którym świat stanie się odrobinę mniej niesprawiedliwy. Może dzięki naszemu ciągłemu uczeniu się, które oznacza nie tylko wiedzę i umiejętności przydatne w pracy, ale także poznawanie inności i większą otwartość na zróżnicowanie, trochę więcej ludzi będzie się w tym świecie czuło „u siebie”. Czy to idealizm? Zapewne tak. Ale jeśli nie będziemy kierować się ideami, z naszego bycia Hermioną zostanie tylko kujonka, a nie mądra kobieta, która uczy się po to, by zmieniać świat – ten wielki i ten najbliżej nas.