Kiedy studiowałem historię na Uniwersytecie Jagiellońskim, jedną z najwybitniejszych postaci ówczesnej uczelni był profesor Stanisław Grodziski. Na moim wydziale wykładał historię państwa i prawa i były to najlepsze wykłady, jakich słuchałem w czasie całych studiów. Profesor Grodziski był dystyngowanym mężczyzną o pięknych rysach twarzy, powściągliwy i niezwykle precyzyjny w wywodzie, jego dorobek naukowy sytuuje go w gronie wybitnych historyków prawa w Polsce XX wieku. W czasie, gdy jako studenci biliśmy się z ZOMO na krakowskim rynku, w kolejnym wykładzie wywodził prawa obywateli do swobodnego poruszania się w terra publicae, umacniając nas w przekonaniu, że nasze bezładne gonienie się z milicją Jaruzelskiego ma za sobą racje ciągnące się od czasów republiki rzymskiej. W czasach przełomu końca lat osiemdziesiątych, już jako prorektor, chronił studentów przed bezpieką, ale i napominał nas przed ekstremizmem, w najlepszym duchu monarchii habsburskiej, której poświęcił wybitne prace z dziedziny ustrojowej i poczytne książki popularnonaukowe. 

Jeden z wykładów Profesora szczególnie zapadł mi w pamięć. Rzecz dotyczyła rozkładu mechanizmów państwowych w XVIII wieku w Polsce – ogarniętej anarchią, obcą przemocą i zupełnym upadkiem jakiejkolwiek sprawczości władzy centralnej. Grodziski zwrócił uwagę, że przy takim stanie jedyna władza, która jako tako działała, to były sejmiki ziemskie, najniższy poziom samorządowy Rzeczpospolitej Polaków i Litwinów. To one pilnowały, by anarchia nie zniszczyła codziennego życia, one próbowały zastąpić niefunkcjonujące władze państwa czy sądy koronne. Ta odporność najniższego szczebla, gdzie ludzie decydują o swoim codziennym życiu (a tamtejszych realiach przynajmniej ta ich część, która miała prawa polityczne), była dowodem głębokości idei republikańskich w praktyce, ich funkcji „ratowniczych” w czasach kryzysu władzy królewskiej i ciągle zrywanych sejmów. Długo po upadku Rzeczpospolitej pamięć o tym trwała, czego literackim świadectwem był Rejent i Asesor w „Panu Tadeuszu” – tyleż śmieszni w swoim sporze, co poważani za urzędy, które niegdyś piastowali. 

Lekcja lokalności 

Wróciłem myślami do tego wykładu profesora Grodziskiego, kiedy przygotowywaliśmy z zespołem kongres Platformy Obywatelskiej pod tytułem „Odporna Polska” (pierwszy z zaplanowanych siedmiu). W szczycie pandemii, przy kompletnym rozkładzie państwa, które nie potrafi sobie poradzić z najpoważniejszym kryzysem od czasów drugiej wojny światowej, przy postępującej anomii, ogarniającej coraz to nowe obszary rządzenia, żeby wspomnieć notoryczne odmowy urzędników państwa wykonywania wyroków sądów lub elementarnego respektu dla prawa, wszechogarniającym chaosie – analogia była wręcz uderzająca. Jedynym obszarem przewidywalności, jedynym miejscem, w którym władza na co dzień zmaga się z rozkładem i próbuje związać koniec z końcem, są gminy, powiaty i generalnie samorządy niższego szczebla. To jak polskie DNA – tam gdzie władza blisko ludzi, tam zawsze szansa na racjonalne postępowanie, szybką reakcję na zagrożenie, wiedza, od kogo i jakimi środkami można uzyskać pomoc w sytuacji kryzysowej. 

I jeżeli jesteśmy coraz bardziej niepewni co nam przyniesie następny rok, jeśli dominującym uczuciem całych społeczeństw jest lęk – antagonizujący ludzi, powodujący bezradność i przekonanie, że nic się nie da zrobić – to właśnie lekcja z poziomu lokalnego, gromadzenia się w potrzebie w najbliższym otoczeniu, swoim „codziennym terytorium”, staje się kluczem do przyszłości. 

Państwo budowane od góry, centralizujące w imię obietnicy większej sprawczości i bezpieczeństwa bankrutuje na naszych oczach. Ponadto, istotą tej centralizacji jest uzyskanie monopolu władzy i usunięcie wszelkich potencjalnych konkurentów lub podmiotów mogących kwestionować podejmowane decyzje. Bardzo silnie wybrzmiało to w roboczych grupach kongresu, gdzie prawie 900 osób dyskutowało, jak stworzyć Polskę odporną na wyzwania przyszłości. Te dyskusje można podsumować zdaniem: „przede wszystkim trzeba wykorzystać potencjał na dole, a nie zbierać wszystkie uprawnienia do góry”. Obecna koncentracja zarządzania kryzysowego między wojewodami i rządem, z pominięciem starostów i wójtów, burmistrzów i prezydentów, jest tu przykładem działania szkodliwego dla odporności kraju. 

Dlatego w kwestiach „przetrwalnikowych” – zarządzania kryzysowego, bezpieczeństwie dostaw wody, żywności energii i paliw, chcemy budować odporność na poziomie powiatów, w rozporoszonej energetyce OZE, w mechanizmach będących naturalnym DNA Polaków – na poziomie lokalnym, decydującym o przetrwaniu w sytuacjach, gdy kryzys dosięga wszystkich i trzeba przetrwać, utrzymując elementarne środki i zasoby. W ślad za tym podejściem powinny tam płynąć środki i wsparcie budżetowe, a gdy to konieczne – uruchamianie ratownictwa czy innego wsparcia z poziomu państwa, zgodnie z zasadą pomocniczości. 

Pora się obudzić ze snu o wiecznym wzroście i bezpieczeństwie

Chodzi o odwrócenie dotychczasowego trendu, gdzie państwo staje się osobnym bytem, wspierającym władzę, ale coraz bardziej głuchym na innych interesariuszy, inne podmioty – i bezradnym wobec wszystkiego, co go przerasta, a przy tym narcystycznym w decyzjach i komunikacji. To samo dotyczy choćby takich dziedzin jak cyberbezpieczeństwo – dane rządowe i ich zabezpieczenie to obowiązek urzędników, ale państwo ma bronić obywateli przed cyberprzestępczością – coraz powszechniejszą, coraz bardziej dotkliwą i zupełnie lekceważoną przez władze. Ta sama logika każe podejść zupełnie inaczej do zagrożeń pandemicznych – to nie minister zdrowia i spraw wewnętrznych ma leczyć Polaków z zarazy, ale osobny organ z uprawnieniami zarzadzania epidemiologicznego, z funkcjonariuszem publicznym na czele, podlegającym logice odpowiedzialności karnej, nierozmytej w odruchu „bronimy swoich” rządzącej partii. 

Geoffrey Parker, w „Globalnym kryzysie”, książce poświęconej kryzysowi w XVII wieku, opisuje „złą synergię” – moment, gdy na kryzys klimatyczny nałożyły się epidemie i wojny, tworząc w tym stuleciu epokę niepewności i klęsk kosztujących prawie na wszystkich kontynentach miliony ofiar głodu, wojny i zarazy. Żeby mieć nadzieję, trzeba już teraz myśleć, jak można zapobiec lub złagodzić bardzo podobny, nadchodzący czas „złych synergii” wokół Polski. Rzecz idzie przecież o podstawowe bezpieczeństwo, co rozumiemy od czasów Hobbesa, który oglądał to na własne oczy – stan, w którym powszechna przemoc niszczyła dorobek pokoleń. Od tego się musi zaczynać każda rozmowa o państwie współczesnym, pora się obudzić ze snu o wiecznym wzroście i bezpieczeństwie. 

Tym bardziej, że po PiS-ie Polska będzie pacjentem na OIOM-ie, ze zniszczonymi organami, krwotokami i generalnie niestabilnością zagrażającą życiu. Tradycyjne podejście każące układać w mozole polityki resortowe jest ślepą uliczką. Musimy wymyśleć polityki ogarniające najważniejsze funkcje państwa, warunkujące wszystkie pozostałe kwestie. Na OIOM-ie nie będzie czasu na kosmetykę, tylko na działanie w najbardziej zagrożonych organach/kwestiach. Bo tak jak rządy PiS-u nie są zwykłymi rządami, co nie dotarło jeszcze do niektórych partii opozycyjnych, tak samo polityka po PiS-ie nie będzie zwykłą polityką, po której wszystko wróci do tego, co było. Nie ma już przeszłości, jest tylko wyzwanie czasu nadchodzącego. Jeśli nie zmodernizujemy państwa i jego polityki, jeśli nie zdołamy sięgnąć po rewolucję ustrojową – co jest możliwe bez zmiany Konstytucji – to przyszłość będzie nadal chaosem i niepewnością. Czyli kontynuacją obecnej entropii, z wszystkimi tego konsekwencjami.