Zawyły syreny alarmowe w Kijowie i innych miastach Ukrainy. Na miasta spadają bomby, rodziny ukrywają się w schronach. Obudziliśmy się w innym świecie. Skończyło się trzydzieści lat pokoju w naszym regionie.
Do ostatniej chwili żywiliśmy nadzieję, że konwencjonalna wojna nie wybuchnie. Kto szczerze pragnie pokoju, gotowy był żywić złudzenia bardzo długo, do samego końca. Głupota? Nie, to pragnienie spokoju podzielane przez większość zwykłych ludzi. Agresja Rosji na Ukrainę zmienia jednak wszystko, wpłynie na każdy aspekt naszego życia, od cen surowców przez migrację aż po poczucie bezpieczeństwa.
Co można powiedzieć na pewno w dniu, w którym wybuchła wojna i ludzie czują się zdezorientowani?
Potrzebna pełna solidarność Polaków z Ukraińcami
Po pierwsze, potrzebna jest pełna solidarność Polaków z Ukraińcami. Doskonale wiemy, co to znaczy znaleźć się w takiej sytuacji. Trzeba wspierać Ukraińców czynem i słowem – oraz sensownie tłumaczyć Zachodowi, co się stało. Nikt za nas tego nie zrobi, a niemądrych opinii na Zachodzie na temat Moskwy wciąż nie brakuje. Jednak dezinformacyjna wojna cyfrowa w Polsce także w wielu umysłach zrobiła swoje. Będziemy dalej przedmiotem jej ataku – by nas z Ukraińcami poróżnić w interesie agresora – i trzeba się na to przygotować.
Po drugie, Władimir Putin zupełnie przestał liczyć się z opinią publiczną Zachodu. Więcej, postanowił jawnie ośmieszyć całą klasę polityków, którzy do ostatniej chwili próbowali z nim dialogu dyplomatycznego. Od dawna planował działania militarne. Ostatnią „traumą” dyktatora były wydarzenia na Białorusi. Fakt, że Łukaszenko omal nie stracił władzy, musiał prezydentowi Rosji mocno dać do myślenia, jak samemu nie stracić prezydenckiego fotela. W końcu i przeciwko prezydentowi Putinowi jakiś czas temu protestowano w samej Rosji.
Wojna przeciwko… Brukseli?
A to oznacza, że – po trzecie – prezydent Putin narzucił nam nowe/stare ramy myślenia geopolitycznego. Jasno zapowiedział, że chce wywierać polityczny wpływ na cały region, który znajdował się pod panowaniem ZSRR. Taki wyznaczył sobie cel. Trzeba brać jego słowa poważnie. Dziś oznacza to tyle, że trzeba podejmować wszystkie działania międzynarodowe, aby uniemożliwić mu jego realizację. W praktyce oznaczać to powinno wygaszenie WSZYSTKICH naszych konfliktów dyplomatycznych z ostatnich lat.
W głowie się nie mieści, że Mateusz Morawiecki cztery miesiące temu groził Brukseli wojną! Mówił dokładnie: „Co się stanie, jeśli Komisja Europejska rozpocznie trzecią wojnę światową? Jeśli zaczną trzecią wojnę światową, będziemy bronić naszych praw za pomocą wszystkich narzędzi, jakimi dysponujemy”.
Tu łaskawie zakończmy cytowanie wywodów premiera. To prezentuje się dziś nie jako polityka tragifarsowa, ale po prostu jako polityka tragiczna, skrajnie szkodliwa i oderwana od geopolitycznej rzeczywistości.
Pakt Rosja–Chiny
Po czwarte, musimy sobie zdawać sprawę, że porozumienie agresywnych państw dopiero zaczęło być realizowane w praktyce. W Polsce wiele osób snuło opowieści o pakcie Ribbentrop–Mołotow w kontekście Nord Stream 2 czy niechęci Berlina do wysyłania broni. Owszem, Niemcy popełnili masę błędów w polityce zagranicznej. To oczywiste.
Jednak dziś to niedawne porozumienie prezydenta Chin z prezydentem Rosji, z zachowaniem wszystkich proporcji, może być odpowiednikiem agresywnego porozumienia z 1939 roku. Mało kto pamięta, że Władimir Putin w jednej sprawie dotrzymał słowa. Jak obiecał Xi Jinpingowi, z wojną zaczekał do końca zimowej olimpiady. Nie można zatem wykluczać, że Putin zachęci do działania Chiny – i ukraiński konflikt przyjmie skalę globalną.
Nowa doktryna Trumana
Po piąte, i to wniosek na przyszłość: Zachodowi i nam – potrzebna jest nowa doktryna Trumana. W 1947 roku amerykański prezydent jasno wyznaczył WYRAŹNĄ linię w polityce zagranicznej. Dał jasno do zrozumienia, kto jest wrogiem, kto sojusznikiem. Przez całe lata wiadomo było zatem – po obu stronach żelaznej kurtyny! – na co można, a na co NIE można sobie pozwolić.
Przepychanek i konfliktów to nie zażegnało, ale wiadomo było, czego się trzymać i kiedy powinny się zapalać czerwone lampki. Nie wiadomo, czy Joe Bidena i jego administrację na to stać. W ostatnich latach snuto rozważania na temat płynnych granic konfliktów, nowych wojnach hybrydowych czy „nieopłacalności wojny” itd. – które rozmazywały znaczenie pojęć, usypiały czujność obywateli, a w praktyce też rozzuchwalały polityków skłonnych do agresji militarnej.
Wiele osób ma poczucie, że trudno zrozumieć, co się dzieje. Nie wie, jaką strategię przyjąć, gdzie wyznaczać czerwone linie. Ratunku szuka się w nazywaniu Putina szaleńcem. To nic nie da. A odpowiedź jest dość prosta. Potrzebna jest nowa doktryna Trumana, adekwatna do naszych czasów w realu i w wirtualu.
Zamiast kunktatorstwa i wiecznie przesuwanych czerwonych linii w polityce międzynarodowej, zamiast udawania przez lata, że gazociąg po dnie Bałtyku nie ma znaczenia strategicznego, zamiast samooszukiwania się, że cyberataki z Rosji to nie konflikt międzypaństwowy itd. – potrzebny jest impuls do zdecydowanego działania na scenie międzynarodowej oraz nazywanie rzeczy po imieniu.
Podkreślmy: nie są to żadne teoretyczne rozważania na tle historii. Truman wyłożył swoje stanowisko w Kongresie w 19 minut.
Si vis pacem, para bellum.