Czarnobiały film „Belfast” Kennetha Branagha traktuje o źródłowych wydarzeniach oraz doświadczeniach The Troubles [pol. Kłopoty], jak określa się wieloletni konflikt w Irlandii Północnej. Ramę stanowią tutaj kolorowe zdjęcia jej współczesnej stolicy, czyli tytułowego miasta, które kojarzymy przede wszystkim z przemysłu stoczniowego – w tutejszej bowiem stoczni Harland and Wolff zbudowano legendarnego Titanica. Jedno z ujęć prezentuje zresztą otwarte w setną rocznicę najsłynniejszej morskiej katastrofy Titanic Museum Belfast. Twórca filmu zaproponował nam zatem swoiste odwrócenie. W barwny oraz przyjazny turystom współczesny Belfast wpisał religijno-etniczny oraz kulturowo-polityczny konflikt, który od końca lat sześćdziesiątych XX wieku do podpisana porozumienia wielkopiątkowego w 1998 roku boleśnie dzielił stolicę Irlandii Północnej, przemieniając ją w „miejsce nie do życia”, arenę walk ulicznych i aktów terroru.
Raj utracony
Bohaterem filmu jest pogodny chłopczyk Buddy (Jude Hill), który wraz z bratem Willem (Lewis McAskie) wychowuje się w szczęśliwej trzypokoleniowej rodzinie. Źródłem siły i życiowej mądrości są dla niego babka (Judi Dench) i dziadek (Ciarán Hinds). Codzienną opiekę sprawuje nad nim ciepła i kochająca matka (Caitriona Balfe), a największym bohaterem pozostaje dlań ojciec (Jamie Dornan), który pojawia się w jego życiu raz na dwa tygodnie, na co dzień bowiem pracuje jako stolarz w Anglii. Silnych wrażeń dostarcza mu z kolei starsza odeń kuzynka Moira (Lara McDonnell).
Buddy’ego poznajemy jak dziecko pełne energii, rezolutne, beztroskie, akceptowane i uwielbiane, a przy tym rozkochane w dobrej zabawie (jak na wyspiarza przystało – najchętniej bawi się w rycerza). Jego dzieciństwo przypada na czasy, kiedy dzieci wychowuje się jeszcze wspólnie – w ramach wspólnoty sąsiedzkiej czy ad hoc zawiązującej się samopomocy dzielnicowej. Kiedy matki szykują obiad, ich dzieci doglądają wygrzewający się na słońcu emeryci tudzież czujni sprzedawcy z okolicznych sklepów. Kresem tego idealnie funkcjonującego systemu, a co za tym idzie również i kresem beztroskiego dzieciństwa Buddy’ego, są w filmie Kennetha Branagha wydarzenia datowane na 15 sierpnia 1969 roku. Tego dnia do spokojnej proletariackiej dzielnicy wkracza agresywna grupa protestanckich unionistów i niszczy domy, zakłady pracy oraz mienie ludności katolickiej (rzekomo nacjonalistycznej), terroryzując jednocześnie obie strony konfliktu. Napastliwi unioniści zastraszają nie tylko katolików, ale przyjaźnie i ekumenicznie doń nastawionych protestantów – w tym również ojca Buddy’ego.
Konflikt, który tymczasem rozlewa się po ulicach Belfastu, wcale nie angażował dotąd rodziny Buddy’ego. Przeciwnie. Zarówno dziadkowie chłopca, jak i jego rodzice nie podzielają racji żadnej z walczących stron. Owszem, wszyscy razem uczęszczają do kościoła protestanckiego, gdzie wysłuchują niezwykle żarliwych tyrad pastora, zasadniczo jednakże zachowują zimną krew i zdrowy dystans do kwestii wyznaniowych. Największy kłopot z pogodzeniem przekazu rodzinnego z płomiennymi kazaniami pastora ma, naturalnie, Buddy. Remedium na kościelną indoktrynację stanowią jednakowoż rozmowy z najbliższymi, w toku których chłopiec przekonuje się, że najwartościowsze więzi to głębokie relacje rodzinne i dobre stosunki sąsiedzkie oraz rówieśnicze.
Twórca kreśli w „Belfaście” koniec epoki beztroski, naiwności i zgodnej koegzystencji, który w jednej chwili do lamusa historii posłali sfrustrowani z powodu bezrobocia i żadni krwi zamaskowani mężczyźni. Ich bezpardonowe akty terroru stanowiły zaczątek krwawej (3,5 tysiąca ofiar), choć rozciągniętej w czasie (trzy dekady), bratobójczej wojny chrześcijan na Starym Kontynencie. | Karolina Felberg
Rzeczywistymi kłopotami, z którymi borykają się jego rodzice, są przede wszystkim długi, jakie narobił onegdaj ojciec Buddy’ego – namiętny koniarz i hazardzista. Tym z kolei, co skupia uwagę najstarszej generacji w jego rodzinie, jest pogłębiająca się choroba płucna dziadka. W postać tę fenomenalnie wcielił się Ciarán Hinds – aktor pochodzący zresztą z Belfastu. Notabene, dziadek, zgromadziwszy w toku ciekawego (i chyba nieco nawet awanturniczego) życia mnóstwo mądrości życiowej, chętnie dzieli się swoją filozofią z młodszymi pokoleniami. W przeszłości miał też chyba do czynienia z końmi, czego śladem są siodła jeździeckie co rusz przezeń czyszczone; a ponadto podróżował za chlebem. Ojciec Buddy’ego dziedziczy po swoim ojcu charakterystyczny dla Irlandczyków modus vivendi, Buddy z kolei przejawia cechującą dziadka dociekliwość, pogodę ducha i ciekawość życia.
Rodzina chłopca, mimo prostoty codziennego życia i nawracających raz po raz niedostatków, zdaje się systemem trwałym, pełnym, sprawie funkcjonującym. Oczywiście, stan ten zakłócają zamieszki, które komplikują nie tylko stosunki sąsiedzkie, lecz także domowe. Ojciec Buddy’ego widzi w tej sytuacji tylko jedno rozwiązanie: przeprowadzkę wraz z żoną i synami na stałe do Anglii. Zwłaszcza że dostał właśnie w pracy awans, a co za tym idzie – mógłby wynająć dla nich dom z ogródkiem i zapewnić im wreszcie lepsze perspektywy. Do tej decyzji muszą jednakże dojrzeć trzy ważne w jego życiu osoby. Matka, która w tym samym czasie owdowiała. Żona, dla której domem od zawsze było robotnicze przedmieście Belfastu. Oraz Buddy, któremu serce ściska się na myśl o rozstaniu z babcią, kumplami z podwórka oraz koleżanką z klasy (katoliczką), w której zakochał się (z wzajemnością).
„Belfast” chce zrekonstruować ostatni moment, kiedy północnoirlandzcy robotnicy pozostawali, mimo różnic etniczno-wyznaniowych, solidarni klasowo. Prowadzona z punktu widzenia małego chłopca narracja nie rejestruje jednakowoż ich racji, stanowisk i dążeń, lecz wylicza straty, które niechybnie poniosą wszyscy. | Karolina Felberg
Bratobójcza walka
Kenneth Branagh urodził się w Irlandii, skąd, jako dziesięciolatek, przybył z rodzicami do Anglii. Filmowa opowieść o Buddym jest zatem w dużym stopniu zapisem osobistego doświadczenia urodzonego w 1960 roku aktora, reżysera, scenarzysty i producenta filmowego. Twórca kreśli w „Belfaście” kres epoki beztroski, naiwności i zgodnej koegzystencji, który w jednej chwili do lamusa historii posłali sfrustrowani z powodu bezrobocia i żadni krwi zamaskowani mężczyźni. Ich bezpardonowe akty terroru stanowiły zaczątek krwawej (3,5 tysiąca ofiar), choć rozciągniętej w czasie (trzy dekady), bratobójczej wojny chrześcijan na Starym Kontynencie. Ten ostatni w dziejach Europy na taką skalę konflikt między chrześcijanami, z jednej strony, zaprzecza formułowanym w drugiej połowie XX wieku tezom o „końcu historii”, z drugiej zaś, zaświadcza o niesłabnącej, nawet w starzejących się demokracjach, „kulturze gniewu”, której personifikacją w tej opowieści jest Moira – jako bohaterka dająca się ponieść popędowo-afektywnym energiom tłumu, pozostając przy tym kompletnie nieświadoma prawdziwej natury tych działań vel prowokacji.
„Belfast” chce zrekonstruować ostatni moment, kiedy północnoirlandzcy robotnicy pozostawali, mimo różnic etniczno-wyznaniowych, solidarni klasowo. Prowadzona z punktu widzenia małego chłopca narracja, nie rejestruje jednakowoż ich racji, stanowisk i dążeń, lecz wylicza straty, które niechybnie poniosą wszyscy. Oto bowiem rozpada się mikrokosmos małego dziecka, a otaczającymi go dorosłymi zaczynają targać niezrozumiałe dlań emocje. Największe zmiany zachodzą w jego matce, bo to ona z ogromną determinacją i wbrew trudnościom od lat budowała bezpieczne miejsce na ziemi dla swoich dzieci. Teraz jednakowoż kobieta obserwuje postępujący rozpad domu, który stworzyła, i pogłębiający się wokół niej chaos, tymczasem jedyną opcją, jaką przedstawia jej mąż, jest wyprawa w nieznane. Ucieczka. I to daleko, bo aż „za morze”, gdzie być może nikt nie zrozumie ich „dziwnej” mowy, gdzie pozostaną już na zawsze emigrantami – zakładnikami swojego akcentu. Co ciekawe, obraz ten dość długo mnoży rozmaite wątpliwości wokół ojca Buddy’ego, co tylko potęguje presję, której podlega jego matka. Mężczyźni z wysp, zdaje się mówić Branagh, łatwiej adoptują się do koniecznych zmian. Wszak od pokoleń, dzieląc czas na „pracę” oraz „rodzinę”, łączą odświętność wspólnego „tu” z koniecznością zarabiana na wspólne życie „tam” (migracje zarobkowe). Ich życie, choć rozdarte, w sytuacjach kryzysowych stwarza im pewne opcje. Możliwości te pozostają zupełnie niedostępne – wręcz nierealne – w głowach i sercach ich żon: kobiet skoncentrowanych li tylko na domu i całkowicie oddanych dzieciom.
Matka Buddy’ego przystanie na wyjazd z Belfastu dopiero wtedy, gdy starcia uliczne zmącą już nie tylko spokój, ale i serca jej dzieci. Zrozumie wówczas, że cena walk bratobójczych stała się zbyt wysoka. Stawką nie jest już bowiem zachowanie status quo czy „obrona mienia”, ale „ocalenie godności ludzkiej”. A tę, podobnie jak i dystans oraz poczucie humoru, może zabrać ze sobą wszędzie. Na obczyźnie także może nią karmić swoje dzieci.
Obraz Kennetha Branagha porusza szczególnie dziś. Kiedy od rana do nocy oglądamy w środkach masowego przekazu tysiące matek i dzieci uchodzących z powodu wojny z Ukrainy. Tam też doszło współcześnie do prowokacji politycznych, a w ich efekcie – do bratobójczej wojny. Wbrew powtarzanemu co roku liczmanowi „nigdy więcej” – historia wcale się nie skończyła. | Karolina Felberg
Nigdy więcej?
Absurd północnoirlandzkiego konfliktu potęgują telewizyjne relacje z amerykańskich misji kosmicznych. Gdzieś tam trwa bowiem podój kosmosu, a tu eskaluje się konflikt religijno-etyczny, sięgający swymi korzeniami początków epoki nowożytnej, a przy tym i kwestionujący osiągnięty z takim trudem po dwóch wojnach światowych pokój. Konflikt ten godzi również w nabierającą dopiero co rumieńców nowoczesność, której odpowiednikiem była w Polsce „mała stabilizacja” – gomułkowska dekada nastawiona na „awans” oraz względny dobrobyt szerokich mas i coraz bardziej powszechną konsumpcję (nie bez powodu film ten aż skrzy się od „drobnych przyjemności”, jakie składają się na codzienność dzieci z Belfastu, a są nimi wymarzone zabawki, kino, gry i inne rodzinne rozrywki, łakocie). Nawiasem mówiąc, ludności migrującej z Belfastu nie sposób nie porównać z falą wychodźców z Polski, która przetoczyła się przez kontynent europejski w latach 1968–1972. W obu przypadkach migracje te stanowiły rezultat prowokacji politycznych i zaciętych walk ideologicznych o podłożu religijno-etniczno-kulturowym.
Obraz Kennetha Branagha porusza szczególnie dziś. Kiedy od rana do nocy oglądamy w środkach masowego przekazu tysiące matek i dzieci uchodzących z powodu wojny z Ukrainy. Tam też doszło współcześnie do prowokacji politycznych, a w ich efekcie – do bratobójczej wojny. Wbrew powtarzanemu co roku liczmanowi „nigdy więcej” – historia wcale się nie skończyła. Przeciwnie. Nie dość, że piekli się w tylko sobie właściwy sposób, to jednocześnie najdotkliwiej naznacza tych, którzy próbowali wieść proste, zwykłe, rodzinne życie. Bo właśnie takie życie najtrudniej jest zacząć na obczyźnie. Stąd też dla ludzi, którzy znaleźli się w takiej sytuacji, każda pojawiająca się możliwość życia „gdzie indziej” jest jednocześnie końcem wszystkiego, co planowali dla siebie i swoich bliskich.
Naturalnie, „Belfast” nie jest rekonstrukcją – to sen, marzenie, projekcja, obraz świata, którego nigdy nie było. To obraz dzieciństwa, które wydaje się rzeczywistością czarnobiałą – jakże więc inną od dojrzałości pełnej niuansów, komplikacji i nierozstrzygalności. To idylla oraz elegia, w której smutek po śmierci dziadka idealnie równoważą urocza stypa (na własnych warunkach) i ciepłe wspomnienia o zmarłym. To wspomnienia miłosnych słów i gestów, które towarzyszyły pożegnaniu z miastem i dawnym życiem. To muzyka i rozrywka, melancholia i pocieszenie. I wreszcie – to mit założycielski rodziny rozumianej już nie jako podstawowa jednostka ekonomiczno-społeczna, ale jako wspólnota ludzi, który się kochają. Miłość jako wybór i wybór jako akt miłości – to wcale nie są stare kategorie. Być może Kenneth Banaght złapał je właśnie in statu nascendi?
Słowem, „Belfast” to prywatna mitologia Kennetha Banagha, w której nie każdy odnajdzie swoje doświadczenie, ale wszyscy możemy wyciągnąć z niej pewną naukę. Taką oto, że odchodzących (wyjeżdżających/migrujących/uchodzących) winniśmy żegnać jednym li tylko zaklęciem: „Nie oglądajcie się za siebie”. To są bowiem najlepsze życzenia na drogę w nieznane.
Ikona wpisu: Materiały prasowe dystrybutora United International Pictures Sp z o.o., tylkohity.pl