Nie od dziś wiadomo, że najważniejsze hasło branży wydawniczej brzmi: „Nie jest istotne, czy o książce piszą dobrze, czy źle – ważne, żeby pisali”. Wiedzą o tym wydawcy, wiedzą o tym sami autorzy. David Ost, amerykański politolog zajmujący się między innymi polską transformacją ustrojową, opowiadał kiedyś, jak jedną z jego publikacji skwitował zaprzyjaźniony z nim Adam Michnik, najwyraźniej nieprzekonany do zawartej w niej tezy: „David, to jest najgorsza książka na świecie”. „Adam – odparł Ost – ty mi to koniecznie daj na blurba! Wszyscy będą ją czytać”.
Żarty żartami, a tymczasem krytyka książki naprawdę może się odbić czkawką. Jeszcze pół biedy, gdy wytykamy błędy jej autorowi. Gorzej, gdy zdarzy się nam skrytykować wydawcę, który odpowiada za to, jakiej jakości produkt wypuszcza na rynek.
Odczuł to na własnej skórze Krzysztof Cieślik, poeta, tłumacz z języka angielskiego i krytyk literacki, którego Sonia Draga, właścicielka wydawnictwa o nazwie będącej homonimem jej nazwiska, pozwała w styczniu tego roku za „oczernienie jej dobrego imienia”.
Nie dajcie się zwieść
O co dokładnie poszło? O sprawie zdążyły już napisać „Gazeta Wyborcza” i „Press”, więc nie będę się rozwlekał. Cieślik, który ma całkiem pokaźne grono znajomych na fejsbuku (prawie dwa tysiące), w zeszłym roku zamieścił na swoim profilu kilka uwag na temat praktyk wydawnictwa. Stwierdził między innymi, że Sonia Draga to oficyna, która „przytnie na dobrym tłumaczeniu i spokojnej redakcji” (chodziło głównie o słabe, w ocenie Cieślika, przekłady powieści Jonathana Franzena i Eleny Ferrante), a także opisał sytuację, w której wydawnictwo zleciło nowe tłumaczenie „50 twarzy Greya” po to, by nie płacić większych tantiemów poprzedniej tłumaczce. Kancelaria reprezentująca Sonię Dragę uznała, że owe wpisy w sposób niedopuszczalny „przedstawiają działanie powódki jako skrajnie nieprofesjonalne i godzące w interesy polskich czytelników”.
Wielu z moich znajomych redaktorów i tłumaczy uznało sprawę za kuriozalną. Oto wydawca pozywa krytyka, który zajmuje się między innymi krytyką przekładów, za krytykę… przekładów.
Kochani, nie dajcie się zwieść. Tu przecież nie chodzi o żadne przekłady. O słabych przekładach powieści Franzena pisał nie tylko Cieślik. Wątpliwości co do ich jakości zgłaszały również Dorota Masłowska i Justyna Sobolewska. Sonia Draga nie wytoczyła przeciw nim dział, ponieważ najwidoczniej to wcale nie krytyka przekładów ją ubodła. Któż by płacił prawnikom ciężkie pieniądze za wykłócanie się o uznanie, że opublikowało się dobre tłumaczenie!
Szybko, tanio i dobrze?
Cieślik ośmielił się zrobić coś więcej. Wskazał nie tylko wady przekładów, ale także – chociażby na przykładzie „Bez skazy” Franzena w tekście opublikowanym w 2015 roku w „Dwutygodniku” – przyczyny, dla których te ostatnie zostały opublikowane:
„W Polsce jego [Franzena – przyp. PK] ważna, choć nieudana książka ukazała się ledwie półtora miesiąca po premierze oryginału. «Bez skazy» wydano w ewidentnym pośpiechu – byle zdążyć przed wizytą Franzena na Festiwalu Conrada. Udało się. Tłumacz, Zbigniew Kościuk, z reguły przekładający literaturę popularną i biografie i właściwie niezajmujący się literaturą wysoką, musiał zapewne pracować w zastraszającym tempie (to niemal 700 stron!), redaktor zresztą też. Na drugą redakcję zabrakło czasu lub było go tylko tyle, że udało się wychwycić bardziej rażące błędy”.
Nie trzeba być specjalistą od branży wydawniczej, żeby zorientować się, że półtora miesiąca na przekład, redakcję i korektę siedemsetstronicowej powieści to deczko za mało. No dobrze, przyjmijmy, że oryginalny tekst powieści trafił do wydawcy nawet dwa, trzy miesiące wcześniej. Na porządne wydanie tak obszernej książki to i tak za mało. Jeśli trafił zaś dużo, dużo wcześniej, tym gorzej dla wydawcy, tłumacza i redaktora. Skoro mieli czas na dopracowanie przekładu, dlaczego wyszło, jak wyszło?
Czy było to zatem działanie profesjonalne i zgodne z interesami polskich czytelników? Zależy, jak definiować profesjonalizm i czytelniczy interes. Biznesowo poszło miodzio. Było oszczędnie, szybko i skutecznie. Produkt został dostarczony. Wszyscy powinni być zadowoleni. Problem w tym (przepraszam za banał), że wydawca to zawód zaufania publicznego, książka to nie worek ziemniaków, lecz dobro kultury wymagające pewnej skrupulatności, a w branży wydawniczej słowa „szybko”, „tanio” i „dobrze” nigdy nie występują razem. Cieślik wskazał po prostu na te oczywistości. Pozwanie go ośmiesza tylko powoda.
Kwestia snobizmu
Jedno mnie tylko w całej tej sprawie zastanawia. Dlaczego Sonia Draga w ogóle zdecydowała się toczyć bój z Cieślikiem? W pozwie jej pełnomocnik napisał: „Na doniosłość negatywnych skutków dokonanego przez pozwanego naruszenia ma jednocześnie wpływ publiczność wpisów, wulgarny język, a także fakt, iż wśród osób obserwujących profil pozwanego znajduje się wiele osób z branży wydawniczej”.
O jakiej szkodzie mówimy? Że ludzie z branży wydawniczej dowiedzą się, że jakieś tłumaczenie jest skopane, bo wydawca się spieszył i ciął koszty? Przecież wszyscy wiemy, jak to potrafi wyglądać. Ludzie z branży, do której w Polsce należy mniej więcej tyle osób, ilu Cieślik ma znajomych na fejsbuku, wiedzą, że w niektórych wydawnictwach oszczędza się na tłumaczach, redaktorach i korektorach, tak jak oszczędza się na kosztach druku. Cieślik nie odkrywa nam tu Ameryki, nawet jeśli mówi o wszystkim w dowcipny sposób (śledzę profil Cieślika i jakoś nie zauważyłem nadmiernej wulgarności jego wpisów). Jest nas poza tym za mało, żeby zepsuć sprzedaż. Pozew sprawi za to, o ile już nie sprawił, że sprawa zostanie rozdmuchana i wyjdzie poza wydawniczą bańkę.
O co więc chodzi? Stawiam hipotezę, że o snobizm. Oto kierujemy się wyłącznie pieniędzmi, kalkulacją, wynikiem finansowym, ale chcemy być postrzegani jako strażnicy kulturowego dziedzictwa, bo tak naprawdę uważamy tę aktywność za bardziej godną szacunku niż zwykły handel. Oczywiście najlepiej, gdyby postrzegali nas tak ci, którzy sami robią w kulturze z myślą nie o pieniądzach, ale o kulturze właśnie. Biada więc temu z branży, kto zacznie pokazywać, że praktyka odrywa się od ideału.
Jeśli w przypadku Sonii Dragi zadziałał ten mechanizm, byłoby to koniec końców pocieszające. Snobizm ma swoje pozytywne strony. Snobizm nie zawsze ogląda się na pieniądze. Ze snobizmu można zrobić wiele dobrego.
Można na przykład wziąć krytykę serio i zastanowić się, czy czegoś nie zmienić we własnej polityce wydawniczej. W interesie polskich czytelników. I swoim. Jeszcze nie jest na to za późno.