Poszło o użyty w tekście zwrot „neonazistowski batalion Azow”, którego redakcja nie chciała puścić, a przy którym autor, czyli ja, się uparł. Trudno o coś bardziej banalnego niż to, że jakiś tekst gdzieś nie został opublikowany, czy że z tego powodu ktoś odchodzi z redakcji. Ale „Moje pożegnanie”, w którym wyjaśniałem powody odejścia, nieoczekiwanie spotkało się ze strony czytelników „Wyborczej” z reakcją równie wielką – i na ogół równie krytyczną – jak wtedy, gdy pisałem, że nie należy przeprowadzać wywiadów z Jerzym Urbanem, czy z hasła „Wypierdalać!” robić program.

Uznałem tedy, że tekst warto gdzieś opublikować, choćby po to, by wyjaśnić, że choć o „neonazistowski Azow” poszło, to wątek ten był weń poboczny. Akurat wtedy redakcja „Kultury Liberalnej” zechciała, za co jej bardzo dziękuję, zaproponować, bym publikował na jej łamach. O szczegółach będziemy jeszcze rozmawiać, ale postanowiłem zacząć tam, gdzie wcześniej skończyłem:

Zełenski w pułapce własnej retoryki

Wygłaszane zdalnie do parlamentów krajów demokratycznych przemówienia Wołodymyra Zełenskiego skutecznie budują międzynarodowe poparcie dla walczącej Ukrainy, ale czynią też coś więcej. W przeżarty hipokryzją i nowomową świat międzynarodowej dyplomacji wniosły nowy język. Ukraiński prezydent stał się rzecznikiem nie tylko swego kraju, lecz także moralnej jasności i prawdy opisu.

Jednak utrzymanie tej roli wymaga, by mówca stosował też wobec samego siebie te wyśrubowane kryteria, których spełnienia wymaga od swoich słuchaczy. Pierwszy zgrzyt miał miejsce miesiąc temu [20 marca], gdy w przemówieniu do członków Knesetu Zełenski porównał los okupowanej Ukrainy do Zagłady. Analogia jest błędna. Rosjanie dopuszczają się w Ukrainie zbrodni wojennych i przeciw ludzkości, nie ludobójstwa. Nie różnicuje to cierpienia ofiar ani nie wpływa na karalność sprawców, ale utrudnia zrozumienie natury przestępczych czynów Rosji oraz sugeruje, że jeśli przestępstw tych nie uznamy za ludobójstwo, to w jakiś sposób je deprecjonujemy. Co więcej, użycie analogii do Zagłady wobec parlamentu żydowskiego państwa miało charakter moralnego szantażu: nieopowiedzenie się Izraela jednoznacznie po stronie Ukrainy oznaczać by miało zdradę historii własnego narodu. Jako że postawa Jerozolimy jest w tym konflikcie dwuznaczna, ze względów po części zrozumiałych (obecność wojskowa Rosji w Syrii wymusza na Izraelczykach ostrożność), to szantaż ten uszedł jednak Zełenskiemu na sucho. Pozostaje faktem, że retoryka, której użył, na niego też zastawiła pułapkę. Jeżeli Izrael winien kategorycznie poprzeć Ukrainę, bo padła ona ofiarą nowej Zagłady, to tym samym, jeśli to nie jest Zagłada, poparcie to już nie musi być kategoryczne.

Gorszy błąd popełnił ukraiński prezydent tydzień temu [7 kwietnia], gdy w swoje przemówienie do parlamentu greckiego włączył wystąpienia dwóch ukraińskich Greków z Mariupola, walczących w obronie miasta. Na pozór powinno było to, przeciwnie, być gwarancją sukcesu, ale obaj Grecy walczą w składzie neonazistowskiego batalionu Azow. Choć można przypuszczać, że wielu jego członków łączy deklarowana przez dowódców ideologia, to udział Azowa w obronie Mariupola jest niewątpliwie bohaterski. Jednak dla Grecji pamięć o niemieckiej okupacji w drugiej wojnie pozostaje niezabliźnioną raną, a proces rodzimych faszystów z partii Złoty Świt, skazanych za morderstwa i przestępczość zorganizowaną, dopiero co się zakończył. Rząd grecki, którego Kijów nie uprzedził o treści wystąpienia prezydenta, uznał włączenie wypowiedzi żołnierzy Azowa za „niesłuszne i niestosowne”, a rosyjska propaganda, głosząca, że na Ukrainie walczy z „neonazizmem”, zyskała od Zełenskiego nieoczekiwany prezent.

Jeszcze gorzej, tego samego dnia, wypadło wystąpienie w parlamencie Cypru. Od razu zbojkotowali je komuniści z największej opozycyjnej partii AKEL, którym danie przez Zełenskiego głosu neonazistom dostarczyło dogodnego pretekstu. Ale kiedy ukraiński prezydent skończył mówić, nie wspomniawszy słowem o tureckiej okupacji północnego Cypru, trwającej od 1974, w parlamencie zapanowało oburzenie. Wzrosło jeszcze, gdy transmisja do Kijowa odpowiedzi przewodniczącej Izby, która z oburzeniem zwróciła Zełenskiemu uwagę, została w połowie przerwana, jakoby z powodów technicznych. „Spodziewaliśmy się, że usłyszymy, że naród ukraiński cierpi to, co myśmy wycierpieli w 1974 roku” – stwierdził prezydent Nikos Anastasiades. To porównanie jest też chybione, bo rosyjska inwazja jest nierównie bardziej brutalna od tureckiej, ale oburzenie pozostaje uzasadnione.

Grecja i Cypr tradycyjnie były prorosyjskie. Dołączenie do zachodnich sankcji wobec Moskwy kosztuje je drogo, finansowo i politycznie, i mają prawo oczekiwać, że w zamian Ukraina nie wykorzysta parlamentu dla promocji neonazistów, choćby byli bohaterscy, i potępi zbrodnię agresji i okupacji, choćby miało to zaszkodzić jej stosunkom z Turcją. Wymaga tego i transakcyjna moralność stosunków międzynarodowych – coś za coś – którą Zełenski tak potępia, i moralna jasność, którą wprowadzić chciałby na jej miejsce. „Praworządność nie rozróżnia między państwami, by prawa jednych można było naruszać czy innych ignorować” – rzekł wzburzony Anastasiades. Jeśli nadzieja na tureckie wsparcie usprawiedliwiać by miała milczenie Ukrainy o tureckich zbrodniach na Cyprze, to obawa przed rosyjską wrogością w Syrii usprawiedliwiałaby milczenie Izraela o rosyjskich zbrodniach w Ukrainie. Głos sumienia tylko wtedy jest wiarygodny, gdy się nie zmienia w zależności od okoliczności.

Ukrainie wsparcie należy się i tak, niezależnie od tego, że broni jej także i neonazistowski Azow, a jej prezydent bywa moralnie niekonsekwentny. Ale na jego przykładzie widzimy, że międzynarodową hipokryzję wymusza często nie podłość charakteru uprawiających ją ludzi, lecz nieznośny ciężar kształtujących ją okoliczności.

Czytelnicy zgodzą się zapewne, acz być może z pewnym rozczarowaniem, że sam tekst – choć porusza kwestię dość istotną, a rzadko omawianą – nie ma charakteru ani tak fundamentalnego, ani tak kontrowersyjnego, by należało go bronić jak niepodległości. Pozostaje więc jedno słowo: „neonazistowski”. Warto było o nie kopię kruszyć?

Tak. Bo gdybym nie nazwał Azowa „neonazistowskim”, to oburzenie, jakie w Grecji wywołało wystąpienie w parlamencie dwóch jego żołnierzy, byłoby niezrozumiałe. „Solidarność z narodem greckim jest czymś oczywistym” – tweetował przewodniczący największej partii opozycyjnej, lewicowej Syrizy, Aleksy Cyprias. „Ale naziści nie mogą w parlamencie mieć prawa głosu”. Bez tego oburzenia trudno byłoby zaś pojąć bojkot wystąpienia ukraińskiego prezydenta w parlamencie Cypru. Pozostałoby ogólne wrażenie, że Zełenski chce dobrze, choć może czasem trochę niezręcznie, a rozmaici, z autorem włącznie, się go bezpodstawnie czepiają. Tymczasem nie o niezręczność chodzi, a o przyjęte najwyraźniej przez ukraińskiego prezydenta założenie, że słuszność jego sprawy daje mu prawo nie uwzględniać ciężaru cudzej pamięci: o Zagładzie w Izraelu, nazizmie w Grecji czy tureckiej inwazji na Cyprze.

Tu już nie tylko o moralne rozrachunki chodzi: w tydzień po wystąpieniu Zełenskiego w Atenach, i w dniu, kiedy „Prognoza” miała się ukazać drukiem, Grecja podała, że wstrzymuje dalsze dostawy broni na Ukrainę. Nie było tego wprawdzie dotąd dużo, dwa herkulesy broni strzeleckiej i przeciwpancernej, i na los wojny decyzja Aten nie wpłynie, ale okazuje się, że promowanie neonazistów ma swoją konkretną cenę. I zasadne jest pytanie, czy Ukrainie opłaca się cenę tę płacić.

No dobrze – ale czy ten Azow (już pułk, nie batalion, jak błędnie napisałem) to naprawdę neonaziści? Wprawdzie za emblemat obrali sobie SS-mańską runę Wolfsangel, ale z drugiej runy, Czarnego słońca, zwanej słowiańską swastyką, jednak po latach zrezygnowali, a i sam Wolfsangel trochę przerobili. Co więcej, twierdzą teraz, że to już nie żaden Wolfsangel, tylko inicjały IN, od wyrażającego ich ideologię hasła „Idea Nacji”, choć na Ukrainie używa się nie alfabetu łacińskiego, lecz cyrylicy, w której „N” zapisuje się inaczej. Że ten znak to symbol Socjalno-Narodowej Partii Ukrainy? Ale przecież ona socjalno-narodowa właśnie, nie narodowosocjalistyczna, poza tym przekształciła się w partię „Swoboda”, a kto się może czepiać swobody? I w ogóle ma poparcie na poziomie 3 procent, więc o co cały szum?

A poza tym w batalionie w 2016 roku było, jak twierdził jego rzecznik, co najwyżej 20 procent neonazistów. Istotnie, czego się czepiać? Że państwo uzbroiło kilkuset neonazistów? A to, że ich nie-neonazistowskim towarzyszom broni ten neonazizm najwyraźniej nie przeszkadza, skoro się tam właśnie zaciągnęli, to zapewne dowód ich – jakże nie neonazistowskiej właśnie – tolerancji. Że założyciel i pierwszy dowódca Azowa, Andriej Biełecki, głosił wojnę białych narodów pod wodzą Ukrainy przeciw semickim podludziom? No głosił, ale czy jeszcze głosi? A poza tym to wszak były dowódca, a jego partia Korpus Narodowy zbiera jakieś promile poparcia. Że to on jako pierwszy poinformował, iż walczący w Mariupolu Azow Rosjanie zaatakowali bronią chemiczną? A co dziwnego w tym, że były dowódca pozostaje w stałym kontakcie ze swoimi żołnierzami?

Że nie tylko z żołnierzami? Że bojówki zorganizowanej przezeń Nacjonalnej Drużyny młotami i siekierami rozpędziły w 2018 roku romskie obozowiska? No dobrze, może nieładnie, ale przecież nikogo nie zabili, a poza tym czy oni jedni Romów nie lubią? A że rozpędzili też marsz antyfaszystów w Kijowie, czy antydyskryminacyjny wykład w Mariupolu? Antyfaszyści też czasem sięgają po przemoc, i dyskryminują tych, których uważają za faszystów, na przykład Azow. A że Kongres USA w 2018 roku zabronił przekazywania Azowowi, ze względu na jego neonazistowską ideologię, amerykańskiej pomocy wojskowej dla Ukrainy? No nie będą Ukraińcom Amerykanie żołnierzy wybierali.

Tak można bez końca. Tymczasem to ci, którzy za godło obierają Wolfsangel, za dowódcę neonazistę, a za program bicie, powinni się tłumaczyć ze swej ideologii i praktyki. Nie tylko te „góra 20 procent”, ale wszyscy, którzy się pod takie sztandary zaciągnęli: mogli wszak iść gdzie indziej. I niech nas to 20 procent nie uspokaja: członkowie NSDAP też stanowili jedynie 10 procent niemieckiego społeczeństwa.

Ale może w sytuacji, w której Putin zarzuca nazizm Ukraińcom jako narodowi, a swą zbrodniczą wojnę nazywa „operacją denazyfikacyjną”, używanie pod adresem Azowa terminu „neonaziści”, choćby i trafnego, jest jednak niestosowne? Zwłaszcza że pułk ten istotnie bohatersko broni Mariupola, a obrona ta przejdzie do legendy? Taki był główny argument redakcji „Gazety Wyborczej”. Zgoda: jeśli nie ma żadnego odrębnego powodu, to akurat teraz rozliczać żołnierzy Azowa z ich politycznej przeszłości nie należy, i gdybym pisał artykuł o tym pułku, to poczekałbym z jego publikacją do końca bitwy. Ale pisałem nie o nim, tylko o tym, jak polityczna retoryka Zełenskiego przynosi Ukrainie nie tylko zyski, ale i straty – a tego bez przypomnienia ideologii pułku rzetelnie wyjaśnić się nie da.

No to może się wstrzymać z tą analizą politycznej retoryki prezydenta, przynajmniej póki broni się Mariupol? Tym bardziej, że jest ryzyko, że określanie Azowa mianem „neonazistów” może zostać podchwycone przez propagandę Kremla? Może – tyle że byłaby to decyzja polityczna, a nie dziennikarska. Dziennikarz jest od tego, by informować i komentować. Od tego, jakie informacje i kiedy można przekazać opinii publicznej, są inne instytucje: cenzura, biuro polityczne, wódz. Nawet redakcja już się na tej liście nie mieści. Zaś decyzja o wstrzymaniu się z tego powodu z publikacją oznaczałaby jedynie, że redagowanie „Wyborczej” przekazano Marii Zacharowej, rzeczniczce rosyjskiego MSZ. To, rzecz jasna, nie znaczy, że względy pozamerytoryczne nigdy nie mają wpływu na to, co i kiedy się publikuje: sam się przyznałem, że artykułu o ideologii Azowa bym teraz nie opublikował. Nie opublikowałbym też na przykład, z podobnego powodu, zdjęć jego obronnych pozycji.

Też się obawiałem zresztą, że rosyjska propaganda może podchwycić zwrot o neonazizmie Azowa – tyle że ryzyko było nieporównanie mniejsze w przypadku, gdyby padło on w tekście, który jest o czym innym, niż gdy – jak się w końcu stało – stał się on centralnym elementem oświadczenia o zerwaniu prawie 33-letniej współpracy redakcyjnej. Na szczęście do tej pory pani Zacharowa o sprawie nie wspomniała; być może to, co się ukazuje w „Wyborczej” ma mniejszy, niż sądziliśmy, wpływ na losy świata. Nie przewidziałem natomiast, że temat podchwycą media w innych krajach, przedrukowując tekst na ten temat z żydowskiej agencji prasowej JTA. Potraktowano w nim jednak całą sprawę jako przykład bezzasadnego tłumienia wolności wypowiedzi – którym jako żywo nie jest: redakcja „Wyborczej”, choć popełniła zasadniczy błąd, to zachowała się ze wszech miar przyzwoicie. Co więcej, wyszedłem w JTA na nieustraszonego demaskatora faszyzmu, choć tekst nie daje żadnych po temu podstaw. Ale żeby to wiedzieć, trzeba by go przeczytać.

Czy jednak nie przeszkadza mi, że używam tych samych słów, co Putin? Tym bardziej, że nawet jeśli termin „neonazizm” trafnie opisuje ideologię jednej ukraińskiej formacji, to przecież coraz trafniej opisuje ono też funkcjonowanie całej Rosji jako państwa, jej prezydenta, propagandy i armii. Przeszkadza – ale co zrobić? Czy dlatego, na przykład, że jacyś zaczadzeni nienawiścią nazywają Izrael państwem faszystowskim, nie mogę nazwać faszystowską partii, która głosi usunięcie z Izraela „obcych” i narzucenie krajowi religijnego ustawodawstwa, a której pod nazwą „Religijny syjonizm” udało się wprowadzić do Knesetu trzech posłów? A gdy już tak ją nazwę, to czy muszę dla równowagi potępić też Hamas, który te same zasady już w Gazie krwawo wprowadził w życie? Nie można pozwolić, żeby to używane przez faszystów słownictwo określało, kogo faszystą nazwać można.

I wreszcie sprawa najważniejsza. Ze swej bohaterskiej obrony Mariupola, nawet jeśli, jak się obecnie wydaje, zakończy się ona klęską, Azow wyjdzie, zasadnie, z ogromnym autorytetem moralnym, który z konieczności obejmie też głoszone przez jego żołnierzy poglądy. Co więcej, wojna – jak zawsze, jak wszędzie – dramatycznie zwiększy atrakcyjność ideologii nacjonalistycznych, które – choć oczywiście nie muszą prowadzić aż do neonazizmu – propagują jednak różnicowanie i wartościowanie swoich i obcych. W warunkach pokoju i swobody to rzecz jasna wada, w warunkach wojny – niestety zaleta. Wojna zaś generuje nienawiść do wrogów, zwłaszcza jeśli popełniają na niej zbrodnie, a nienawiść ta przenosi się nieuchronnie na ich państwo i naród.

Wszystko to pozwala przypuszczać, że po wojnie – niezależnie od tego, jak się zakończy – ideologie takie jak Azowa będą w Ukrainie zyskiwać na popularności. Będzie miało to wpływ i na samą Ukrainę, i na jej stosunki z Rosją, ale także z Polską. Tu istotny jest fakt, że Azow odciął się i od banderyzmu, i od UPA, co nie zmienia jednak jego neonazistowskich afiliacji. Afiliacje te z kolei ani nic nie ujmują słuszności ukraińskiej sprawie, ani w niczym nie usprawiedliwiają rosyjskich zbrodni. Pozwala za to przygotować się na zmiany, także te niepożądane i niebezpieczne. Dopomaganie w tym jest jedną z funkcji dziennikarstwa.

Z tych wszystkich powodów – tak, warto było kopię kruszyć o jedno słowo. Gdyby mi redakcja zdjęła ten sam tekst, bo uznałaby, że jest słabo napisany albo przedstawiony w nim problem jest błahy, lub kierując się jakąś inną redakcyjną oceną, która sprawia, że redaktorzy i autorzy skaczą sobie do oczu – też bym się pewnie awanturował, ale przecież nie trzasnąłbym drzwiami. Ale w użyciu tego jednego słowa zogniskowały się przez przypadek kluczowe, moim zdaniem, kwestie dziennikarstwa. Stąd rozbrat z „Wyborczą”.