Ustawa budżetowa staje się papierem bez znaczenia
W minionym tygodniu przemknęła informacja o stanie polskiego budżetu. Rząd musiał przedstawić Komisji Europejskiej coroczne dane według metodologii UE, gdzie deficyt budżetowy obejmuje nie tylko instytucje państwa liczone według definicji konstytucyjnej, ale i jednostki zależne. W ten sposób ujawniono faktyczną skalę zadłużenia Polski wraz prognozowanym deficytem.
Otóż w 2022 roku deficyt wzrośnie z 49 miliardów złotych, jak było jeszcze w roku ubiegłym, do 128 miliardów, czyli o 240 procent! Co więcej, dług ten jest w 72 procentach poza definicją budżetu państwa, którą rząd posługuje się na krajowym podwórku, na przykład w debatach sejmowych.
Rząd PiS-u zadłuża Polskę poprzez obligacje wypuszczane głównie przez BGK na skalę do tej pory niespotykaną, wliczając w to epokę komunizmu. Sama ustawa budżetowa staje się więc papierem bez znaczenia, a pojęcie budżetu państwa rodzajem fikcji, skoro to, co jest w nim najistotniejsze, czyli zakres dochodów i wydatków w stosunku do długu, jest generowane poza horyzontem ustaw czy sprawozdań budżetowych.
Do tego dochodzi inflacja, które już sięga 13 procent, a jak prognozują ekonomiści – niedługo przebije 15 procent. Inflacja daje budżetowi państwa coś w rodzaju premii – w pieniądzu pustym, ale użytecznym politycznie. Jak szacują ekonomiści, w tym roku rząd PiS-u będzie dysponował około 30–35 miliardami dodatkowych pieniędzy, przy równoczesnym zubożeniu obywateli, w myśl starej zasady, że inflacja to podatek nakładany przez nieodpowiedzialną władzę na poddanych.
Spór o nadwyżkę
I o tę nadwyżkę rozgorzał spór między opozycją a rządem, ale też wewnątrz samej opozycji. Jest rzeczą oczywistą i zgodną z praktyką działania PiS-u, że te pieniądze zostaną użyte na polityczne cele władzy, by ogłosić kolejne „dary dla swoich”. Opozycja (PO) przedstawiła projekt przeznaczenia tych środków na poprawę sytuacji sfery budżetowej – przeznaczania ich na podwyżki, by wyrównać tej grupie społecznej postępującą pauperyzację spowodowaną inflacją.
Do tego przedstawiono projekt obligacji antyinflacyjnych, w myśl którego można wyemitować obligacje pozwalające zabezpieczyć środki drobnych ciułaczy przed utratą wartości na rachunkach oszczędnościowych do wysokości 50 tysięcy złotych, a tym samym wstrzymać paniczne wydawanie pieniędzy, co może w pewnym stopniu powstrzymać inflację.
To, że postulaty te zostały okrzyknięte przez premiera i usłużne mu media „napędzaniem inflacji”, dziwić nie może. To zwyczajowa bezczelność w kłamstwie – ostatecznie wszystko można powiedzieć o duecie Glapiński–Morawiecki, oprócz tego, że byli zatroskani stabilnością złotówki albo potrafią walczyć z inflacją.
Atak szkoły Balcerowiczowskiej
To, co ciekawe, to atak na opozycję przypuszczony przez środowisko zgromadzone wokół prof. Leszka Balcerowicza i podobnie myślących do niego publicystów.
Wydawałoby się, że wobec niepewności czasów teraźniejszych, ten spór jest jak kłótnia chrząszczy z żabą w trawie. I trochę tak jest – nikt z oponentów nie ma wpływu na decyzję rządu, a katastrofa finansów publicznych, horrendalne zadłużenie i pnący się w górę wskaźnik inflacji są „kosztem” istnienia obecnej władzy, nadal mającej większość parlamentarną. Ale to, co ciekawe w tym sporze, jest nie w możliwościach wpływu, lecz gdzie indziej. Zderzyły się bowiem zupełnie odmienne wizje polityki, ale i sposób rozumienia czasów, w których żyjemy.
Dla „szkoły Balcerowiczowskiej” punktem wyjścia jest wizja państwa i gospodarki sprzed dwóch dekad – zrównoważonego budżetu, minimalnego zadłużenia państwa, gospodarki zglobalizowanej, którą rządzą międzynarodowe instytucje finansowe, a polityka ma tylko nie przeszkadzać.
Po wybuchu kryzysu w 2008 ten świat odszedł nieodwołalnie. Pandemia dodatkowo zmieniła priorytety, pokazując ciemne strony globalizacji, czyli niepewności łańcuchów dostaw, a wojna w Ukrainie postawiła wszystkie rachuby bezpieczeństwa i obliczalności pod znakiem zapytania. Żyjemy w epoce „złych synergii” – zarazy, wojny, dług i zmiany klimatyczne wymagają zupełnie innego zestawu priorytetów.
W Polsce, kraju peryferyjnym wobec centrów gospodarczych i technologicznych świata, te problemy stały się jeszcze bardziej wyraziste. Mówiąc inaczej: znajdujemy się w sytuacji „ratujmy, co możemy”, a nie w sytuacji komfortu wyboru różnych ścieżek decyzji. I właśnie z tego punktu widzenia propozycja opozycji ratowania ludzi na co dzień sprawiających, że państwo działa, wydawała się logiczna.
Liberalizm przeciwko chaosowi
Pracownicy sfery budżetowej, niższa klasa średnia, nie zależą od rynku, zależą wyłącznie od ręki rządu, która ich karmi. Nie wyjdą na ulicę w wielotysięcznych manifestacjach, ich zanikanie nie będzie zauważalne. Ale nauczyciel pracujący „na kasie” w Biedronce, ratownik medyczny jako kierowca tira czy doświadczony urzędnik pracujący w małej firmie prywatnej, to nie tylko utrata zasobów państwa – to proces kończenia się państwa. Spauperyzowana sfera budżetowa w wyniku złego zarządzania przez PiS to powolne konanie państwowości i usług publicznych. Powstrzymanie tego wydawałoby się oczywiste zarówno w państwowym myśleniu, ale i jako program wyborczy.
Balcerowiczowskie okrzyki pod adresem opozycji, określające ją mianem „populistów”, to dowód niezrozumienia stawki, o jaką toczy się rozgrywka. Jeśli liberalizm ma przetrwać, to nie poprzez zrównoważonych budżet – nieosiągalny póki rządzi Morawiecki z Glapińskim – ale dlatego, że jest czymś więcej niż zrównoważonym budżetem czy jedną ze szkół ekonomicznych.
Liberalizm jest żmudnym dążeniem do wewnętrznej równowagi społecznej, gdzie przestrzeganie prawa, dbanie o wolności obywatelskie i wolny rynek, stanowią jądro tego myślenia. Przyglądanie się ze spokojem niszczonej przez inflację grupie społecznej, od której zależy istnienie państwa, to działanie w istocie antyliberalne, bo finałem może być tylko chaos. Bez względu na to, kto wtedy będzie rządził. A tam, gdzie panuje chaos, nie ma wolności ani praw ją ubezpieczających.
Opozycja ma wygrać wybory – a nie być przybudówką profesorów ekonomii
Doceniając krytycyzm „ortodoksliberałów” spod znaku Forum Obywatelskiego Rozwoju lub im pokrewnych, jak Witold Gadomski (który w polemicznym tekście o propozycjach opozycji napisał z ewidentną naganą, że „Donald Tusk zachował się jak klasyczny polityk” – a jak się miał zachować?!), nie można stracić z pola widzenia tego, co najważniejsze. To nie opozycja wywołała ten kryzys w Polsce, ale rządzący. I to nadal rządzący mają w rękach możliwości ograniczania inflacji, czego nie robią w obawie przed utratą poparcia we własnym obozie.
Opozycja ma obowiązek ratować, co się da i wygrać wybory. Bo od wygranych wyborów zależy, czy będziemy mieli jeszcze cywilizowane państwo i zdrową gospodarkę, czy nie. Wygrana nie jest oczywista i zależy od wielu czynników, ale jedno jest pewne – nigdy ich nie wygra, jeśli będzie polityczną przybudówką profesorów ekonomii.