Zaczęło się od protestów w sprawie parku Gezi w czerwcu 2013 roku. Ta jedna z nielicznych zielonych przestrzeni publicznych Stambułu miała zostać zabudowana: stanąć tam miała rekonstrukcja zburzonych siedemdziesiąt lat wcześniej koszar wojskowych z czasów imperium osmańskiego. Na parterze budynku miała powstać galeria handlowa, na piętrach – luksusowe apartamenty. Oburzonych mieszkańców rozpędziła policja – i protesty wybuchły nieoczekiwanie w całym kraju. Protestowano nie tylko przeciwko temu, że drzewa miały iść pod topór w imię mocarstwowej tromtadracji oraz prywatnych interesów i przywilejów, lecz także przeciwko przymusowemu wprowadzaniu religii do szkół, wyrokom więzienia za bluźnierstwo, planowanemu niemal całkowitemu zakazowi aborcji, przeciwko korupcji władzy i planom zmiany konstytucji.

Rządząca od dziesięciu lat z demokratycznym mandatem AKP, populistyczno-islamistyczna partia Recepa Tayyipa Erdoğana, ówczesnego premiera, a obecnie prezydenta, była w szoku: skoro suweren jej powierzył władzę, to nie może przecież teraz przeciw niej występować. Protesty w końcu stłumiono, za cenę 22 zabitych, 8 tysięcy rannych i 3 tysięcy aresztowanych, ale władzy nadal nie udawało się ustalić ich rzeczywistego winowajcy. Erdoğan był zdania, że za protestami stało tajemnicze, lecz zdolne do wszystkiego „lobby stóp procentowych”. Burhan Kuzu, ówczesny poseł AKP i przewodniczący katedry prawa konstytucyjnego na Uniwersytecie w Stambule, oskarżył Niemcy: Lufthansa miała być przerażona rozwojem lotnisk w Stambule i wywołała protesty, by obronić pozycję lotniska we Frankfurcie. Wicepremier Beşir Atalay bardziej konwencjonalnie obwinił Żydów. Ta zdumiewająco pluralistyczna debata trwała jeszcze, gdy w 2017 roku aresztowano Osmana Kavalę, z oskarżenia o sprowokowanie protestów.

Władza miała liczne powody, by Kavali nienawidzić. Ten dziedzic jednej z największych przemysłowych fortun w kraju całe swoje pieniądze przeznaczył na finansowanie tureckiego społeczeństwa obywatelskiego. Jego Fundacja Kultur Anatolii wspierała inicjatywy tureckie na równi z kurdyjskimi, ormiańskimi, greckimi, żydowskimi czy arabskimi – w kraju, w którym w szkołach nadal uczyć można tylko po turecku, a za przypominanie ludobójstwa Ormian można trafić do więzienia. Gdy wybuchły protesty, siedziba fundacji – o czym można było szczegółowo przeczytać w akcie oskarżenia, tak samo jak w fundacyjnych dorocznych raportach czy prasie codziennej – otworzyła aktywistom swe podwoje. Pewną sensacją było jednak ujawnienie przez prokuraturę, że Kavala osobiście kupił protestującym ciasteczka oraz składany stolik. Współspiskowcem miał być filantrop George Soros – „osławiony węgierski Żyd”, jak go określił Erdoğan.

W 2020 roku, po trzech latach więzienia bez procesu, Kavala został uniewinniony przed sądem od wszystkich zarzutów. Czystki, jakie dotknęły sądownictwo po nieudanej próbie zamachu stanu w 2016 roku, w których pracę straciły ponad cztery tysiące sędziów, okazały się nie dość skuteczne; przeciwko składowi orzekającemu wszczęto dochodzenie. W kilka godzin po ogłoszeniu wyroku Kavalę aresztowano ponownie – tym razem pod zarzutem szpiegostwa oraz organizowania owego nieudanego zamachu. Tydzień temu sąd skazał go na dożywocie bez prawa do zwolnienia warunkowego. „Wredny sorosowiec”, by znów zacytować Erdoğana, ma umrzeć w celi. Bo przecież, jak ogłosił w marcu szef MSW Süleyman Soylu, „to Soros jest winny śmierci wszystkich dzieci na wojnach”, Kavala więc pewnie też.

Siedemsetstronicowy akt oskarżenia kompromituje, owszem – ale jego autorów. Składa się głównie z zapisów nielegalnych podsłuchów rozmów telefonicznych oraz… dowodów podróży Kavali i ośmiu współoskarżonych, którzy zostali skazani na osiemnaście lat więzienia. Oskarżenie nie wyjaśnia, w jaki sposób antyklerykał Kavala, muzułmański teolog Fetullah Gülen (główny, zdaniem Erdoğana, sprawca zamachu) oraz nadal oskarżany Soros, skądinąd gość honorowy Erdoğana zaledwie kilka lat wcześniej, mieliby się na pana prezydenta zamachnąć.

Ale to jest bez znaczenia. Bez znaczenia jest również, że jeden z trzech sędziów uznał zarzut udziału w zamachu za całkowicie niedowiedziony, a zarzut szpiegostwa odrzucili wszyscy trzej. Uwolnienia Kavali zażądało w ubiegłym roku dzisięciu ambasadorów krajów zachodnich, w tym USA; w odpowiedzi Erdoğan zagroził, że ich wydali. Nie liczy się też Europejski Trybunał Praw Człowieka, który orzekł, że przetrzymywanie Kavali w areszcie bez procesu narusza jego prawa i nakazał – bezskutecznie – jego natychmiastowe zwolnienie. „ETPCz nie ma tu już nic do roboty, bo [Kavala] został skazany”, wyjaśnił po wyroku prezydent. Za ignorowanie ETPCz Turcja powinna, jak Rosja, zostać usunięta z Rady Europy. Protesty przeciwko wyrokowi były tym razem w Turcji nieliczne. Oburzył się między innymi były poseł AKP Hüseyin Kocabıyık. W odpowiedzi jego żona Funda została zdymisjonowana ze stanowiska gubernatorki prowincji Uşak.

Wojna w Ukrainie sprawia, że Turcja jest dziś zbyt cennym sojusznikiem, by ją irytować. Tyle tylko, że tu nie o Turcję, lecz o prezydenta Erdoğana chodzi. Turcja zaś siedzi w więzieniu, razem z Kavalą i 45 tysiącami więźniów politycznych – posłami, wybranymi burmistrzami, dziennikarzami, działaczami praw człowieka. Czy żeby skutecznie walczyć w obronie zagrożonych przez Putina demokracji, trzeba poświęcić tych, którzy bronią demokracji zagrożonej przez Erdoğana?