Po jednoznacznie negatywnych reakcjach MSZ i stołecznego ratusza na zamiar ambasady rosyjskiej urządzenia, jak co roku, obchodów rocznicy zakończenia drugiej wojny światowej, które Rosja, inaczej niż reszta świata, świętuje 9 maja, ambasada poinformowała, że uroczystości się nie odbędą, „by nie narażać uczestników”. Trzeba stwierdzić, że dokonana przez ambasadę ocena ryzyka jest jak najbardziej uprawniona – i już to powinno dać do myślenia. Nie jest bowiem dobrze, gdy się notorycznemu kłamcy daje okazję do powiedzenia prawdy: może to doprowadzić do tego, że także inne jego wypowiedzi będą podejrzewane, już bezpodstawnie, o wiarygodność. Sprawa jest jednak poważniejsza.
Byłoby rzeczą ze wszech miar słuszną, gdyby władze stołeczne i państwowe, w obliczu rosyjskiej agresji na Ukrainę, nałożyły na planowane uroczystości drastyczne ograniczenia. Mogłyby polegać na zakazie udziału w nich osób w mundurach, niedopuszczalności politycznych manifestacji w rodzaju marszu „nieśmiertelnego pułku”, czy wręcz wygłaszania jakichkolwiek przemówień. Ale Rosja ma prawo także i w Polsce obchodzić rocznicę jednego z trzech najważniejszych (pozostałymi były jego powstanie oraz rozwiązanie) wydarzeń z historii państwa, którego spadkobiercą się uznała – i to wydarzenia, które wywarło decydujący wpływ także i na polskie dzieje. Ma tak długo, dopóki Warszawa i Moskwa utrzymują stosunki dyplomatyczne.
Oczywiście lepiej by było, gdyby państwo rosyjskie, by nie wikłać historycznego zwycięstwa w doraźne polityczne konteksty, zrezygnowało w tym roku z bycia organizatorem obchodów, ułatwiając jedynie udział w nich organizacjom społecznym ze wszystkich krajów b. ZSRS oraz krajów przez armię sowiecką wyzwolonych. Ale gdyby państwo rosyjskie było zdolne do takiego gestu, to zapewne nie dokonałoby też najazdu na Ukrainę i cały problem by nie zaistniał. Tyle tylko, że gdyby jedynie o Ukrainę chodziło, to przedstawiony powyżej, drastycznie okrojony scenariusz uroczystości, byłby zapewne dla strony polskiej do przyjęcia. Ale chodzi tu o coś więcej: o użyte wcześniej słowo „wyzwolenie”.
Od lat w Polsce upowszechnia się pogląd, że w latach 1944–1945 nie było żadnego wyzwolenia, tylko nowa okupacja, więc świętować, a już zwłaszcza dziękować, nie ma za co. Druga część tego stwierdzenia jest jak najbardziej prawdziwa: z wejściem Armii Czerwonej istotnie zaczęła się dla Polski nowa okupacja, która w fazie ostrej trwała do 1956 roku, a w fazie endemicznej do 1991. Tyle tylko, że to wcale nie znaczy, że nie ma czego świętować. Okupacja ta bowiem była nieporównanie łagodniejsza od niemieckiej i z cała pewnością oznaczała fundamentalną zmianę na lepsze. Tak też uważali wówczas Polacy, wiwatując na cześć nowych okupantów nawet na ziemiach, które w latach 1939–1941 doświadczyły ich rządów.
Dziękować państwu sowieckiemu zaś rzeczywiście nie ma za co: Polska została wyzwolona, bo leżała na drodze do Berlina, i tyle. Ale tym 600 tysiącom czerwonoarmiejców, którzy za to wyzwolenie oddali życie, należy się nasza wdzięczność – niezależnie od tego, że i oni potrafili mordować, gwałcić i kraść. Tam, gdzie winy są udowodnione, jak w przypadku poległego pod Pieniężnem generała Iwana Czerniachowskiego, o wdzięczności i szacunku nie może, rzecz jasna, być mowy. W pozostałych obowiązuje domniemanie niewinności – i świadomość tego, że i polscy żołnierze potrafili się haniebnych czynów dopuszczać. Na tych grobach należy raz do roku bywać, nie tylko z szacunku dla pochowanych, ale i dla historycznej pamięci. Ulega ona atrofii, gdy jej nie praktykować. Kto by przypuszczał, że polski premier będzie potrafił w Monachium pójść z kwiatami na kwaterę kolaboranckiej Brygady Świętokrzyskiej, zamiast do Dachau?
Zło, jakie Związek Sowiecki wyrządził Polsce, odbija nam się czkawką do dziś. Zło, jakie jej wyrządziła niemiecka III Rzesza niemal nas zmiażdżyło, i nadal trawi naszą zbiorową świadomość jak rzeka trucizny. Każdemu, kto by nas od tego zła uwolnił, winni jesteśmy wdzięczność – bo gdyby nie uwolnił, to nie miałby dziś ani kto dziękować, ani za co. Zbrodnie, jakie wówczas popełniło państwo wyzwolicielskie i jakie popełnia dziś jego następczyni, nijak się do tego nie mają. A to wystarczy, by przedstawiciele następczyni mieli prawo publicznie oddać cześć swym poległym. Nie sposób byłoby to zrobić razem z nimi, i nie ma powodu, żeby to robić koniecznie 9 maja. Ale biada nam, jeśli zapomnimy, że zło jest stopniowalne, i że za tym, które Sowieci na naszej ziemi pokonali, nie ma już większego zła.
Komentarz ten wysłałem już do redakcji, gdy dowiedziałem się, jak przebiegła próba złożenia przez rosyjskiego ambasadora kwiatów na cmentarzu żołnierzy sowieckich w Warszawie. Bycie oblanym czerwona farbą powinno być wliczone w ryzyko zawodowe kogoś, kto reprezentuje państwo znaczące swe ślady krwią zamordowanych, i trudno mi ambasadorowi współczuć – choć Polska, odpowiedzialna za bezpieczeństwo dyplomatów, winna jest Moskwie i przeprosiny, i wyjaśnienie – oraz wszczęcie postepowania wobec sprawców. Winno się zakończyć uniewinnieniem, ze względu na dużą społeczną korzyść płynącą z ich czynu. Ale bazgranie haseł na pomniku poległych, którzy ze sprawą, przeciwko której bazgrzący protestują, nie mieli wszak nic wspólnego, uważam za skandaliczne – i tu mam nadzieję, że dochodzenie zakończy się pojmaniem winnych i wymierzeniem im kodeksowej kary, zaostrzonej ze względu na dużą społeczną szkodliwość czynu. Pogarda wobec żywych nie usprawiedliwia braku szacunku wobec zmarłych, a za zło wyrządzane dziś nie odpowiadają ci, którzy nas dawniej od zła wyzwolili.