Katarzyna Skrzydłowska-Kalukin: Niemieckie społeczeństwo podzieliło się w sprawie dostaw ciężkiego sprzętu wojskowego do Ukrainy. Pod listami intelektualistów, którzy apelują do kanclerza Olafa Scholza o wstrzymanie dostaw, podpisało się w internecie około 300 tysięcy osób. Dlaczego oni to robią?
Piotr Buras: To, że w Niemczech prowadzi się dyskusję na temat dozbrajania Ukrainy, nie powinno dziwić. Wysyłanie broni, zwłaszcza ciężkiej, w rejon, gdzie toczy się wojna – do tego z Rosją! – to do niedawna było w Niemczech całkowite tabu. Ale ta dyskusja jest też czymś bardzo pozytywnym. Tylko w ten sposób można wypracować nowy konsensus w kwestii polityki bezpieczeństwa i legitymizować trudne decyzje.
Natomiast jeśli chodzi o stanowisko krytyków pomocy zbrojnej, trudno wrzucać ich do jednego worka, choć sceptycyzm w sprawie roli siły militarnej jako instrumentu polityki jest im na pewno wspólny.
Niemiecki pacyfizm.
W uproszczeniu można tak powiedzieć. Ogółem jest to nastawienie negatywne wobec udziału w jakiejkolwiek wojnie.
Są też jednak tacy – właśnie pojawiły się dane, że to 20 procent niemieckiego społeczeństwa – którzy są w stanie uwierzyć w mity rozsiewane przez rosyjską propagandę.
Aż tylu Niemców wierzy w rosyjską propagandę?
Może raczej 20 procent jest na nią podatne, bo to nie znaczy, że oni wszyscy w nią wierzą. Jednak i tak to dość wysoki odsetek.
W Niemczech jest elektorat skrajnie prawicowej AfD [Alternatywa dla Niemiec – przyp. red.] czy lewicy postkomunistycznej, czy po prostu ludzi, którzy czują sympatię do Rosji i zawsze byli przekonani, że Rosja jest ważna, trzeba się z nią liczyć i trzeba uwzględniać jej stanowisko.
Podobnie jest we Francji, gdzie prorosyjska jest skrajna prawica i skrajna lewica.
Tak, w tym sensie to jest bardzo podobne.
Z własnego doświadczenia, z rozmów z bardzo prostymi Niemcami gdzieś na wsi, w Brandenburgii w Niemczech wschodnich, wiem, że część społeczeństwa ma takie nastawienie, że ta wojna jest straszna, nieusprawiedliwiona, że Putin dokonuje zbrodni, ale Amerykanie są temu jednak winni, bo to sprowokowali, bo NATO prowokowało. Może to nie symetryzm, ale też nie całkiem czarno-biały obraz, jeśli chodzi o przyczyny wojny.
W sprawie dostaw broni społeczeństwo podzielone jest pół na pół, a listy intelektualistów – sprzeciwu (zainicjowany przez feministkę Alice Schwarzer) i poparcia (inicjatywa szefa think tanku Centrum Liberalnej Nowoczesności, Ralfa Fücksa) – są odbiciem tego podziału w debacie publicznej. Pierwszy poparło już 250 tysięcy osób, drugi – 60 tysięcy.
To, co jest wspólne dla argumentacji przeciwników dalszego dozbrajania Ukrainy, to z jednej strony fakt, że nie kwestionują winy Rosji, a z drugiej obawiają się, w jaki sposób może zakończyć się ten konflikt, do czego on prowadzi. I to jest fundamentalne pytanie.
Niedawno ukazał się wywiad z Reinhardem Merklem, znanym profesorem prawa międzynarodowego, jednym z głównych sygnatariuszy listu intelektualistów, w którym zwraca on uwagę na pewną odpowiedzialność strony zaatakowanej. Chodzi o odpowiedzialność wobec własnych obywateli i sojuszników.
Pytanie, które stawiają sceptycy, jest takie: w którym momencie walka o wszystko grozi stratami cywilnymi, których nie można już uzasadnić. Mówią, że jest to oczywiście decyzja Ukraińców, ale jeżeli Zachód, w tym Niemcy, pomaga im, dostarczając broń, to też staje się częścią tego problemu.
Według nich nie może być tak, że Zachód staje się zakładnikiem takiej polityki Ukrainy, która może prowadzić do katastrofy. Nie może być też tak, że Niemcy nie mogą mieć w tej dyskusji żadnego głosu i ślepo idą za strategią, którą wyznacza rząd ukraiński.
Jeśli chodzi o koszt walki, którą ponosi ludność cywilna, to Polacy tak samo analizują sens powstania warszawskiego.
Dokładnie o to chodzi. Gdyby to przełożyć na język naszych debat, to jest to pytanie o powstanie warszawskie.
Jednak krytycy listu intelektualistów porównują tę sytuację do powstania w getcie. Pytają: czy powiedzielibyście Żydom w getcie warszawskim, że mają już nie walczyć, bo to kosztuje za dużo istnień ludzkich, kiedy dla nich alternatywą była eksterminacja? Ukraina też jest pod ścianą, Rosjanie eksterminują jej obywateli, więc oni nie mogą ustąpić, muszą walczyć do końca, a my musimy im pomóc, to jest moralnie uzasadnione.
Sygnatariusze listu intelektualistów odrzucają to porównanie. Według nich nie jest tak, że całemu, prawie czterdziestomilionowemu narodowi ukraińskiemu grozi eksterminacja. Straszne zbrodnie, których dokonują Rosjanie, nie dotyczą całego narodu, więc Rosja nie dokonuje takiej eksterminacji, jaka miała miejsce w getcie warszawskim. Stąd ich pytanie, kiedy nadchodzi moment, w którym trzeba szukać innego rozwiązania niż dozbrajanie. Brnięcie w eskalację konfliktu zbrojnego pociąga ich zdaniem za sobą koszty, których nie można legitymizować. I oni uważają, że ten punkt właśnie został osiągnięty. A dzięki temu, że Zachód już pomagał Ukrainie dostawami broni, obroniła ona Kijów, nie została podbita, w związku z tym należy szukać innych rozwiązań, a nie brnąć w eskalację, która może kosztować życie kolejnych dziesiątek tysięcy ludzi.
Mówią też drugą rzecz, iż szaleństwem jest oczekiwanie, że ta wojna może doprowadzić do pokonania Rosji, że Ukraina będzie w stanie Rosję zgnieść.
Filozof Jürgen Habermas podał argument, że nie da się pokonać mocarstwa nuklearnego. Tylko że Rosja nie jest jedynym mocarstwem nuklearnym na świecie. A po drugie – skoro na wstępie przyjmujemy, że nie da się pokonać mocarstwa nuklearnego, to równie dobrze możemy uznać, że nie można prowadzić wobec niego żadnej polityki, bo zawsze to w końcu prowadzi do groźby ataku.
Tak, oczywiście. Problem z tą argumentacją jest taki, że to jest kwestia pytania o ryzyko, jakie jesteśmy skłonni na siebie wziąć, i po drugie, jakie ryzyko musimy wziąć na siebie, żeby bronić naszych wartości, naszego bezpieczeństwa, które jest fundamentalnie zagrożone. Naszego. To jest właśnie argumentacja z innego listu, zwolenników dozbrajania Ukrainy, którego sygnatariusze mówią, że Ukraińcy tak naprawdę bronią nas. Musimy więc zrobić wszystko, by im w tym pomóc. Czy gdybyśmy sami stali się ofiarą bezpośredniej agresji Rosji, to też powiedzielibyśmy, że ze strachu przed eskalacją musimy szukać kompromisu?
Pytanie jest więc o to, w jaki sposób oceniamy sytuację. Na ile groźba użycia broni nuklearnej przez Rosję, czy to przeciw Ukrainie, czy innym krajom NATO, jest realna, a na ile jest to straszak, którym Putin próbuje zmusić kraje natowskie do tego, żeby odstąpiły od dostarczania broni Ukrainie. Bo dziś ta broń z Zachodu może przesądzić o wyniku konfliktu. Jeżeli dostarczymy Ukrainie bardzo dużo broni, to odepchnie Rosję i wygra wojnę – tak twierdzą zwolennicy dozbrajania. Wygra dla nas.
Przeciwnicy dalszego dozbrajania nie kwestionują, że Ukraina broni nas czy wartości europejskich, tylko nie wierzą, że może tę wojnę wygrać. I uważają, że znacznie bardziej realna jest groźba niekontrolowanej eskalacji w postaci konfliktu nuklearnego.
Pytanie, kto ma rację w ocenie skali zagrożenia. Eksperci do spraw nuklearnych, także niemieccy, uważają, że Putin blefuje. Większość ekspertów z niemieckich think thanków czy dziennikarzy również zwraca uwagę, że nie ma wskazówek, które by pozwalały sądzić, że Putin jest gotowy do użycia broni nuklearnej. Skłaniają się raczej ku temu, że straszy.
Nie obawiają się, że Putin może użyć broni nuklearnej w Ukrainie, żeby osiągnąć sukces w wojnie?
W rosyjskiej doktrynie nuklearnej z 2020 roku są zapisy o tym, że w razie konfliktu zbrojnego można użyć taktycznej broni jądrowej, czyli broni krótkiego i średniego zasięgu. Nie chodzi więc o broń balistyczną, którą można by zaatakować Amerykę, ale o taką, którą można wystrzelić na Ukrainę, państwa bałtyckie czy Polskę. Doktryna to dopuszcza. A mamy właśnie manewry w obwodzie kaliningradzkim. Nikt z pełnym przekonaniem nie może powiedzieć, że Rosja w tym kontekście coś zrobi albo nie. Można powiedzieć, że według naszej wiedzy Rosja nie poczyniła do tej pory prawdziwych przygotowań do użycia broni jądrowej. Eksperci oceniają, że Putin raczej rozważa zyski i straty będące skutkiem jego polityki.
Ale jest pytanie, co zrobi w sytuacji, kiedy będzie postawiony pod ścianą, kiedy stawką będzie jego pozycja i władza. I to jest scenariusz, którego sceptycy wobec pomocy zbrojnej dla Ukrainy najbardziej się obawiają. Że Zachód i Niemcy wspierają politykę, która nieuchronnie prowadzi do dalszej eskalacji, ponieważ nie pozwala na wyjście dyplomatyczne, negocjacyjne.
Natomiast ich oponenci odpowiadają, że to jest absurdalne stanowisko, ponieważ nic nie wskazuje na to, żeby Rosja chciała się zatrzymać i była gotowa do negocjacji. Były ostatnio wycieczki różnych polityków do Moskwy i wszyscy odnoszą wrażenie, że nie ma tam żadnej woli rozmowy. Więc sygnatariusze listu domagającego się dostaw broni zadają pytanie, jak rozmawiać w tej sytuacji. Ambasador Ukrainy w Niemczech powiedział w niedawnej debacie telewizyjnej, że sygnatariusze listu wzywają de facto Ukrainę do kapitulacji, zaś postawa wyczekiwania codziennie kosztuje Ukraińców setki istnień ludzkich.
Gdzie jest więc rozwiązanie dyplomatyczne?
To najmocniejszy argument w tej wymianie. Nie widać dziś scenariusza, w którym można by było dogadać się z Rosją w sposób, który nie skończyłby się katastrofą dla Ukrainy i mógł zostać przez Kijów zaakceptowany. Dostawy broni i związane z tym sukcesy militarne mogą natomiast dawać Ukrainie siłę w przyszłych negocjacjach.
Czy przeciwnicy dostaw broni nie obawiają się tego, że w razie spełnienia ich postulatów Rosja uzna, że Zachód jej ustępuje i poczuje się silniejsza?
To jest właśnie najsłabszy punkt w ich argumentacji. Natomiast zwracają uwagę na coś, o czym trzeba myśleć – jakim kosztem i w jaki sposób ten konflikt mógłby zostać zakończony. Miałem okazję ostatnio rozmawiać z różnymi politykami i ekspertami ukraińskimi i oni nie widzą żadnej możliwości kompromisu. Mówią, że to walka do końca i o wszystko.
Nawet o Krym?
Niektórzy mówią, że pokój jest możliwy dopiero wtedy, kiedy Rosja wycofa się z całej Ukrainy. Inni, że do granic z 24 lutego. Prezydent Zełenski w niedawnym wystąpieniu w Chatham House właśnie tak zdefiniował główny cel wojny.
Właśnie to pytanie o ostateczny cel wojny najbardziej niepokoi frakcję „ostrożnych”. Jeśli go jasno nie zdefiniujemy, to jesteśmy zakładnikami spirali eskalacji, twierdzą. Amerykanie zaczęli już mówić o zwycięstwie nad Putinem i że tę wojnę trzeba po prostu wygrać. Natomiast w Europie Zachodniej dominuje poczucie, że owszem, pomagamy, ale po to, żeby jak najszybciej doprowadzić do zatrzymania działań wojennych. Brak jest w Europie Zachodniej, w Niemczech zrozumienia dla scenariusza zerojedynkowego, czyli że Ukraina albo wszystko wygra, albo całkowicie przegra. Jest oczekiwanie i wiara, że będzie jakiś rozejm, zawieszenie broni, uspokojenie. Scenariusz długotrwałego napięcia i konfliktu wydaje się jakoś nieprawdopodobny.
Ten manichejski podział nie odpowiada zachodniemu myśleniu. Ono przebiega w kategoriach kompromisu, dochodzenia do porozumienia polegającego na tym, że każdy musi w czymś ustąpić. I nawet jeśli doszło do agresji, każda wojna musi się skończyć jakimś kompromisem. Nie może być to wojna na wyniszczenie.
Takie myślenie jest bardzo silne w Europie Zachodniej i myślę, że wielu sygnatariuszy listu w obronie dostaw też myśli w ten sposób.
Ta debata jest o tym, gdzie jest granica, przy której już musimy powiedzieć, że dalej nie można. Tak jak myśleliśmy o Mariupolu – czy obrona Mariupola do końca ma sens, czy warto było.
Rzeczywiście, Mariupol jest eksterminowany. Jednak po Buczy wiemy, co mogłoby tam się dziać, gdyby się nie bronił.
To mówią właśnie Ukraińcy. I to jest powód, dla którego skłaniają się ku przekonaniu, że to jest gra o wszystko.
Jak można zachęcać ofiarę napaści do kompromisów z agresorem?
Argument jest prosty – co nam pozostaje innego? Każda wojna zawsze kończy się jakimś porozumieniem, lepszym czy gorszym. Dlatego listy domagające się wstrzymania dostaw są w Niemczech popierane przez część społeczeństwa. Ale tu wracamy do początku. Nikt nie jest w stanie wymyślić takiego zakończenia wojny, które byłoby do zaakceptowania dla Ukrainy, i zmusić Rosji do odstąpienia od działań wojennych.
Mówił pan już o tym, że Rosja nie chce negocjować.
Sceptycy mówią, że być może dlatego, że my, Zachód, cały czas dążymy do eskalacji. Może gdy wstrzymamy się i wtedy usiądziemy do rozmów, będzie inaczej. Ale to iluzja.
Ich adwersarze pytają, jak oni to sobie wyobrażają – czy Ukraina ma się zgodzić na odcięcie kolejnego kawałka terytorium? To ma być propozycja, z którą usiądą do rozmów?
Natomiast są jeszcze inne powody, dla których niemiecka wstrzemięźliwość jest silna, a spór jest mocny. Przykładem jest postawa Jürgena Habermasa, który jest uosobieniem powojennej kultury politycznej wypranej z emocji, racjonalnej. Habermas przedstawia spór między racjonalizmem a emocjami. Zarzuca drugiej stronie nierealistyczne emocje, że pod wpływem sytuacji działa nierozważnie, spontanicznie, w sposób, który jest zaprzeczeniem tej niemieckiej kultury politycznej. Niejako stawia pod znakiem zapytania całkowicie racjonalne działanie zwolenników wspierania Ukrainy ciężkim sprzętem, twierdząc, że dali się ponieść nastrojom. Angela Merkel powtarzała zawsze, żeby przemyśleć rzeczy od końca, czyli najpierw pomyśleć o skutkach, a potem robić. To model działania bardzo mocno zakorzeniony w niemieckiej kulturze politycznej. Ci, którzy ulegają emocjom, działają w sprzeczności z nim.
Oczywiście druga strona mówi, że to nie są żadne emocje, tylko przemyślana reakcja na sytuację.
Kanclerz Scholz początkowo działał zgodnie z tą niemiecką kulturą polityczną, o której pan mówi, a teraz woła podczas wystąpienia 1 maja: „to nie jest czas ma pacyfizm”. Skąd się bierze się przemiana Scholza?
On jest uosobieniem tej niemieckości, o której mówiłem. Jest suchym, nieemocjonalnym, niedającym się wyprowadzić z równowagi i bardzo ostrożnym w podejmowaniu decyzji politykiem. Natomiast to jego wystąpienie było wyjątkowe, zarówno z powodu słów, które wypowiedział, jak i tego, że był wyraźnie wzburzony. Nigdy nie widziałem go w stanie takiego rozemocjonowania, wykonującego tak porywcze gesty, mówiącego tak bardzo podniesionym głosem.
Zaznaczmy jednak, że jeśli chodzi o dostawy broni, Scholz robi więcej niż na początku wojny, ale to nie jest także bezwarunkowe i pełne otwarcie na wysłanie ciężkiego sprzętu. Do tego bardzo daleko. Każda decyzja jest pieczołowicie analizowana, a proces decyzyjny trwa bardzo długo, za co zresztą Berlin jest ostro krytykowany. Nie jest tak, że te gepardy zaraz pojadą do Ukrainy. I tak naprawdę to nie są czołgi, tylko wyrzutnie antyrakietowe.
Natomiast Scholz rzeczywiście przekroczył Rubikon. Zrobił to pod wpływem ogromnej presji wewnętrznej i zewnętrznej, także amerykańskiej. Myślę, że w tej chwili już broni swoich decyzji przed krytyką płynącą także z własnych szeregów.
Bo jak na warunki niemieckie, to co się tam dzieje, to jest rewolucja. Dostawy broni, decyzje dotyczące energetyki, sankcje.
My mówimy, że to za mało, za wolno.
To prawda, Niemcy powinny być w pierwszym szeregu, a nie postępować za Amerykanami i resztą. Natomiast, jak na warunki niemieckie, dokonała tam się przemiana, do niedawna to wszystko było nie do pomyślenia. Dlatego to jest bardzo ważny moment w niemieckiej kulturze politycznej.
Żeby to zrozumieć, trzeba sobie przypomnieć, że generacja u władzy jest wychowana w strachu przed wojną nuklearną i w ogóle przed atomem. Dyskusja, czy Niemcom i Europie grozi wojna atomowa, to ich doświadczenie pokoleniowe. Na mocy decyzji NATO z 1979 roku w Europie rozmieszczono rakiety pershing i cruise. W Niemczech były ogromne protesty przeciw rozmieszczeniu rakiet, które mogą przenosić broń nuklearną. Na tym, między innymi, zrodził się ruch Zielonych. To łączyło się z oporem wobec energii nuklearnej. To doświadczenie ludzi w wieku 45–60 lat, a oni stanowią największą część społeczeństwa. My w Polsce nie rozumiemy ich strachu przed wojną nuklearną.
Jest też drugi powód, dla którego teraz w Niemczech jest trudny moment. Pokolenie, które dziś decyduje o państwie oraz stanowi największą cześć społeczeństwa i elit, to ludzie, którzy wychowali się w świecie, w którym żyło się coraz lepiej. Wydawało im się, że oni ze swoim pacyfizmem, nastawieniem na dialog, ze swoją siłą ekonomiczną, spokojem, zaradnością są wzorem dla świata.
I tak było. Korzystali z tego przez ostatnie dwie–trzy dekady i teraz to upada. Nie tylko dlatego, że upada pewien porządek międzynarodowy, ale też ich wyobrażenie o sobie, o tym, jak funkcjonują w świecie. Byli pewni, że w zglobalizowanym świecie to oni będą nadawać ton, bo ich mocne strony będą w cenie. A teraz okazuje się, że trzeba określić jasno, po której jest się stronie.
Społeczeństwo niemieckie w kwestii dozbrajania Ukrainy jest podzielone mniej więcej po równo. Będzie żyło w coraz gorszej sytuacji ekonomicznej. Natomiast Rosja za pomocą trolli próbuje je, tak jak i inne społeczeństwa, destabilizować. Jakie to wszystko może mieć konsekwencje społeczne?
Dużo zależy od tego, jak niemiecki rząd poradzi sobie z sankcjami ekonomicznymi na Rosję. A jest w stanie poradzić sobie dobrze, bo Niemcy są krajem silnym ekonomicznie.
Natomiast podział, który się objawił, nie oznacza, że Niemcy stały się krajem spolaryzowanym, jak Francja, Stany Zjednoczone czy Polska. W Niemczech w dalszym ciągu środek społeczeństwa jest bardzo silny. To powoduje, że partie skrajne są bardzo słabe. Ksenofobiczna, neonazistowska AfD ma poparcie 10 procent. W niedzielnych wyborach do parlamentu Szlezwika-Holsztynu nie przekroczyła progu wyborczego.
10 procent w skali całego kraju to mało?
Można się martwić, że aż tyle, ale to jednak nie tyle, co skrajnie prawicowa Marine Le Pen czy skrajnie lewicowy Jean-Luc Mélenchon we Francji. Niemiecka Partia Lewicy nie przekroczyła w 2021 progu 5 procent w wyborach do Bundestagu, ale ona, choć ma dużo wyrozumiałości wobec Rosji, nie jest partią skrają, nie jest niebezpieczna społecznie.
Nie widzę w podziale dotyczącym dostaw broni zagrożenia dla demokracji niemieckiej. To jest podział, który rzutuje na niemiecką politykę zagraniczną, stanowi pewne ograniczenie dla rządu, ale nie zagraża demokracji. Znam niektórych sygnatariuszy listu intelektualistów osobiście, to nie są osoby niebezpieczne, przeciwnie – są godne szacunku.
Natomiast rzeczywiście, wojna i jej konsekwencje – ekonomiczne czy dotyczące imigracji – mogą uruchomić różne procesy społeczne, których nie jesteśmy w stanie przewidzieć.
Konsekwencje mogą być ogromne. Niemcy bazowały na tanich surowcach z Rosji, to się zmieni. Wojna przerywa łańcuchy dostaw, zamyka pewne rynki zbytu przed niemieckim eksportem.
Przy okazji wyborów w Niemczech napisałem tekst, że niemiecki model się wyczerpuje. Model ekonomiczny oparty na nadwyżkach eksportowych, model polityczny, za którym stała Merkel. Że to już jest koniec pewnej ery.
To się wprawdzie zaczęło już parę lat temu, natomiast teraz dramatycznie przyspiesza. Niemcy w tym roku wycofują się z rosyjskiego węgla, z ropy, za dwa lata mają się wycofać z gazu. To rzeczywiście wielka zmiana, dwa miesiące temu byłoby to nie do wyobrażenia.
Są jeszcze inne rzeczy dotyczące polityki bezpieczeństwa, fundusz 100 miliardów euro na armię, który ma teraz powstać – to wszystko przyspiesza ewolucję, o której mówiło się, że jest konieczna. Trwa dyskusja o polityce wobec Chin, na ile Niemcy mogą być od nich uzależnieni gospodarczo. Scholz mówi o tym dużo ostrzejszym językiem, niż można się było spodziewać, więc pod tym względem w Niemczech też zachodzą bardzo ważne zmiany.
Nie tylko w Niemczech.
Oczywiście, w całej Europie czeka nas przyspieszona ewolucja – czy nawet rewolucja – gospodarcza, polityczna. Jest cała masa różnych wyzwań, które z perspektywy niemieckiej stawiają pod znakiem zapytania przesłanki, na których do tej pory opierała się niemiecka polityka zagraniczna. Nie jesteśmy w stanie przewidzieć, w jaki sposób to się potoczy, natomiast kluczową sprawą będzie to, jakie będą gospodarcze konsekwencje wojny. Na ile Niemcom uda się przeprowadzić ten proces przez najbliższy rok czy dwa lata nieprawdopodobnie szybkiego przestawienia się na inny sposób gospodarowania energią i na dostawy z innych źródeł. Będą potrzebne działania osłonowe, interwencjonizm państwowy.
To jest też pytanie, na ile wydolny będzie model społecznej gospodarki rynkowej funkcjonujący w Niemczech.
Czy w związku z tym sprzeciw wobec dalszego angażowania się w wojnę nie jest symboliczną próbą zachowania szerszego modelu państwa niemieckiego, który już się skończył?
Tak, jest w tym element nostalgii za czasami spokoju i pokoju, w których Niemcy świetnie sobie radzili, nie ponosząc zbyt dużej odpowiedzialności za utrzymanie systemu, który im tak dobrze służył. To się skończyło, bezpowrotnie. Ta dyskusja jest elementem bolesnego dla społeczeństwa niemieckiego i jego elit procesu uświadamiania sobie tej prawdy o odnajdywaniu się w zupełnie nowej rzeczywistości.