Znaczki pocztowe były kiedyś widomym – a czasami, gdy chodziło o kraje odległe czy egzotyczne, niemal jedynym – dowodem obecności jakiegoś państwa w międzynarodowej przestrzeni publicznej, jak dziś hashtagi w nieporównanie bardziej skomplikowanej przestrzeni internetu. Gdy sto lat temu z rozpadu imperium carskiego wyłoniła się na dwadzieścia lat niepodległa Tuwa, jedynym śladem jej istnienia, po wchłonięciu przez Sowiety, stały się, drukowane zresztą w Moskwie marki pocztowe, w kolorach zgaszonego brązu i fioletu, na których wielbłąd ściga się z pociągiem (w Tuwie po dziś dzień nie ma kolei), a nad górami Ałtaju przelatuje nieprawdopodobny górnopłat bądź sterowiec. Dziś Tuwę znamy z niesamowitego śpiewu gardłowego oraz z dokonań Tuwińca Sergieja Szojgu, który kieruje rosyjską agresją na Ukrainę. Znaczki były zdecydowanie bardziej udane.

Źródło ilustracji: Wikipedia

Gdy Tuwa wybijała się na niepodległość, pod Annualem w hiszpańskim Maroku europejscy kolonizatorzy ponieśli w 1921 roku swą największą klęskę w Afryce od czasu bitwy pod Aduą. Zginęło ponad 10 tysięcy hiszpańskich żołnierzy, a triumfujący przywódca powstania Abd el-Krim szykował się do ogłoszenia Republiki Rifu. Choć republika była bardziej pragmatycznie ukierunkowana nuż Tuwa – drukowała banknoty, nie znaczki – to przetrwała jedynie trzy lata.

Abd el-Krim zamierzał bowiem rozprawić się nie tylko z europejskimi kolonizatorami (drugą połowę sułtanatu kontrolowała Francja), ale i z rodzimymi: republika nie uznawała sułtana, a niepodległość chciała przywrócić Amazighom, przez Greków, a za nimi przez świat, zwanymi Berberami, czyli barbarzyńcami – czyli tubylczej ludności Maghrebu sprzed arabskich inwazji. Ale w walce o niepodległość, wiedzą o tym Polacy czy Kurdowie, trzeba ustalić sobie hierarchię przeciwników – wszystko inne jest przepisem na klęskę. Abd el-Krim następne ćwierć wieku spędził na zesłaniu na francuskim wówczas Madagaskarze.

W hiszpańskim Muzeum Armii w Barcelonie w tej samej sali wiszą obrazy przedstawiające ostateczny triumf armii nad rebelią Rifu oraz bohaterską walkę Hiszpanii z inwazją Napoleona – i nikt w tym nie dopatruje się żadnej ironii. Przynajmniej został jakiś ślad, powiedzieliby z goryczą Amazighowie: w Maroku, gdzie stanowią około 40 procent ludności, przez sto lat o Rifie panowało milczenie, a walka o prawa prowadziła prosto do więzienia.

Dopiero w 2011 roku język i alfabet amazighski zostały w Maroku uznane. Gdy zaś w lutym bieżącego roku królewska poczta marokańska wydała znaczek upamiętniający, z półrocznym zresztą opóźnieniem, rocznicę bitwy pod Annualem, potraktowali to jako święto – choć znaczek nie wspomina ani Abd el-Krima, ani Rifu, a napisy są w kolonialnych dla Amazighów alfabetach.

Poste Maroc

Wbrew pozorom nie są to jedynie uczone glosy do przebrzmiałej historii. Nie chodzi o „Hirpinów Apulów Lukanów Uzentyńczyków” – tym bardziej, że wspominając ich w „Przemianach Liwiusza” Herbert wszak ostrzegał, że od tłumienia praw ludów „runie imperium”. Niezmienny od dekolonizacji i owocujący okresowo starciami zbrojnymi konflikt między Marokiem a Algierią stąd między innymi się bierze, że Algier podburza przeciw Rabatowi mieszkańców podbitej przez królestwo Sahary Zachodniej, której w znacznym stopniu amazighańskie plemiona walczą o niepodległość, zaś Rabat popiera algierskich Amazighów – Kabyli – stanowiących jedną czwartą ludności, w ich dążeniach do uzyskania autonomii.

Obecny kryzys między oboma sąsiednimi państwami, połączony z algierskimi groźbami odcięcia dostaw gazu dla Hiszpanii, która zmieniła front i poparła politykę Maroka na Saharze, w tym właśnie mają swoje źródła. Zaś islamistyczną rewoltę w Mali, w walce z którą poniosła klęskę Francja, co otworzyło wrota dla brutalnych rosyjskich najemników z grupy Wagnera, podsyca wielodziesięcioletnie doświadczenie dyskryminacji tamtejszych Amazighów – Tuaregów.

Żyjąc w postnarodowej Europie, często nie pamiętamy już, jak potężną siła sprawczą w dziejach jest walka w obronie narodowej tożsamości. Dla młodych Holendrów czy Portugalczyków, ale nawet Polaków czy Węgrów, odwoływanie się do tej walki jest jak próba wprowadzenia tuwińskich znaczków do świata hashtagów: stąd połączone z szacunkiem zdumienie, jakie budzi heroiczny istotnie opór Ukrainy. Ale Europa się stała postnarodowa właśnie dlatego, że o prawa narodów nie trzeba było już walczyć: nawet w Parlamencie Europejskim każdy język narodowy ma, ku utrapieniu wszystkich, obowiązkowego oficjalnego tłumacza, nawet jeśli konieczność przekładu z luksemburskiego na słowacki może nie być oczywista. Zaś wybory w Irlandii Północnej wygrała właśnie opowiadająca się za zjednoczeniem wyspy partia Sinn Féin nie ze względu na swój nacjonalistyczny program, lecz dlatego, że krytykowała wzrost kosztów utrzymania.

Ale na przykład dla Tuwy, która tylko w pierwszym miesiącu wojny utraciła na Ukrainie 96 poborowych, brzmieć to musi jak bajka o żelaznym wilku. Tuwińcy wstępują do armii rosyjskiej dla żołdu, bo w kraju panuje nędza – a w Ukrainie zachowują się brutalnie, jak to biedni zdobywcy na bogatych podbitych ziemiach. Lecz trzystutysięcznego narodu nie stać na taką daninę krwi dla Rosji, podobnie jak nie stać go na systematyczne lekceważenie jego języka i tradycji. Imperium carskie padło, gdy nieopatrznie podczas pierwszej wojny światowej dało broń osadzonym w „więzieniu narodów”. Powstanie Abd el-Krima wybuchło, gdy Hiszpania, by sobie powetować utratę imperium, a także pragnąc eksploatować tamtejsze złoża żelaza, ruszyła na podbój Rifu, który dotąd tylko formalnie jej podlegał. Wiele się czasem można dowiedzieć z filatelistycznych albumów.