Wydawca informuje, że jest to jedyna książka Thomasa Pynchona, do której napisał on wstęp. Rzeczywiście, dla jego wielbicieli to gratka. Znany z bycia nieznanym, Pynchon od kilkudziesięciu lat nie pokazuje się publicznie, nie ujawnia swojego wizerunku, również wizualnego (jego jedyne znane światu autentyczne fotografie pochodzą z lat szkolnych i studenckich) ani nie udziela wywiadów. W świecie amerykańskiej kultury literackiej krąży sporo anegdot na jego temat, osnutych na tym radykalnym unikaniu widoczności, a powstało też kilka teorii spiskowych dotyczących na przykład rzeczywistego miejsca jego zamieszkania. Co ciekawe, prawie nikt nie twierdzi, że Pynchon jest osobą fikcyjną, za którą kryje się jakiś kolektyw pisarski, ani że jego nazwisko jest pseudonimem innego pisarza. Tylko raz jakiś krytyk utożsamił go z Salingerem. Być może wynika to ze specyfiki jego prozy – raczej niepodrabialnej.
Ale w unikalnym wstępie odautorskim do tomu zebranych opowiadań młodzieńczych Pynchon chyba z nami pogrywa, a niemal na pewno uprawia wyrafinowaną kokieterię. Twierdzi mianowicie, że są to teksty słabe, niedopracowane, literacko marne i zasadniczo niegodne uwagi. Wstydzi się wręcz, że je napisał. Skoro tak, to można by go było zapytać, gdyby się gdzieś realnie pojawił, po co, u licha, zdecydował się zebrać je do kupy, wydać i jeszcze opatrzyć wstępem? Och, ci postmoderniści. Dodajmy od razu, że w tomie „Niepojętny uczeń” znajduje się między innymi jeden z najsławniejszych utworów tego pisarza, opowiadanie „Entropia”, które w swoim czasie było jednym ze sztandarowych tekstów amerykańskiego postmodernizmu literackiego i wolno przypuszczać, że przeczytało je w całości o wiele więcej osób niż na przykład „Tęczę grawitacji”, na której poległo nawet sporo zawodowych krytyków. Autor wyznaje we wstępie, że pisząc to opowiadanie, niezbyt dobrze rozumiał znaczenie terminu „entropia”, ponadto zaś popełnił duży młodzieńczy błąd, budując cały utwór na jednym chwycie retorycznym. Tę samokrytykę można by jeszcze wziąć poważnie. Pynchon twierdzi jednak również, że wstawił do tego opowiadania określenie grippe espagnole, sądząc, że jest to nazwa jakiegoś melancholicznego stanu emocjonalnego i znając je tylko z okładki płyty z muzyką Strawińskiego – w co już zdecydowanie trudno uwierzyć, choćby zestawiając ową deklarowaną ignorancję z wypowiedziami leżącymi w sąsiednich akapitach, w których pisarz przyznaje, że od lat młodzieńczych lubił gromadzić wiedzę z rozmaitych dziedzin. Ta niemal na pewno kpiarska uwaga każe czujnie i nieufnie traktować pozostałe jego wyznania i samooceny.
Lektura „Entropii” w nowym polskim przekładzie, a pozostałych czterech opowiadań z tego tomu w pierwszych polskich przekładach prowadzi do wniosku, że Pynchon, odmawiając wartości swoim juweniliom, albo naprawdę się krygował, albo chciał dać nam coś do zrozumienia na swój pokrętny pynchonowski sposób, który krytyka już dawno temu nazwała „pynchoneską”. Te opowiadania, pisane w latach 1959–1964, zniosły próbę czasu bez szwanku; należałoby życzyć większości początkujących prozaików, aby umieli konstruować swoje teksty tak, jak to umiał początkujący Pynchon. Dla porządku dodam, że tom „Niepojętny uczeń”, w oryginale „Slow Learner”, pochodzi z roku 1984, co znaczy, że autor napisał swój osobliwy autokomentarz, nie mając jeszcze pięćdziesiątki, kiedy ludzkość dopiero zaczynała używać komputerów osobistych, a sieci tych komputerów używane były głównie przez uczonych i wojsko. Co mógłby powiedzieć nam dziś, mając przeszło osiemdziesiąt lat i widząc, co się dzieje na świecie w dwudziestym pierwszym wieku, to już jego słodki (albo gorzki) sekret. Przedmowa do „Niepojętnego ucznia” pozostała bowiem jedyną odautorską wypowiedzią tego pisarza, komentującą jego twórczość. Liczne aluzje na temat bieżącej sytuacji zawiera natomiast jego przedostatnia jak dotychczas powieść „Inherent Vice” opublikowana w 2009 roku. Nie są to optymistyczne aluzje.
Za subtelną aluzję autokomentatorską można też uznać tytuł tomu opowiadań. Slow Learner – „ten, który uczy się powoli” – nie jest bowiem tytułem żadnego z utworów wchodzących w skład tego zbioru, skąd wnioskujemy, że został dla niego specjalnie wymyślony. Najwcześniejszy z nich, „Drobny deszcz”, Pynchon napisał, mając 22 lata, ostatni, „Sekretną integrację”, w wieku lat 27. Owszem, Rimbaud i Lechoń w tym wieku już się pisarsko kończyli albo i skończyli, ale większość twórców literatury w trzeciej dekadzie życia dopiero rozwija skrzydła – dotyczy to zwłaszcza prozaików, pracujących, wbrew pozorom, na materiale o wiele bardziej opornym niż ten, z którym mają do czynienia poeci. Zatem nawet w tym detalu Pynchon przejawia trudno zrozumiałą niechęć do samego siebie, a w każdym razie do własnych utworów.
Można prowizorycznie wskazać kilka możliwości, które tłumaczą osobliwy ton jego unikalnego autokomentarza. Pierwsza z nich, najprostsza – wybitny pisarz szczerze napisał, co sądzi o swoich pierwocinach z perspektywy późniejszej, dojrzałej twórczości. Jest to jednak o tyle nieprawdopodobne, że w takim przypadku po prostu mógłby zakazać ich publikacji, a w każdym razie nie przyłożyłby do niej ręki. Weźmy więc coś bardziej wyrafinowanego. Pisarz zapragnął dać świadectwo trudnościom, jakie czyhają na każdego adepta jego sztuki – oto nawet on, zaliczany do czołówki prozaików nie tylko amerykańskich, zaczynał skromnie i nie bez potknięć. To jest opcja już może bardziej podobna do prawdy. Kolejny domysł – dezawuując utwory, które krytyka literacka zdążyła przedtem kanonizować, Pynchon ośmieszył krytykę, a zwłaszcza przejawiane nader często przez jej reprezentantów przekonanie, że to oni decydują, co jest, a co nie jest dobrą literaturą. Jest jednak i czwarta możliwość. Pynchon przekreślający własny wczesny dorobek, a zarazem, tym samym gestem, wystawiający go na widok publiczny, dokonał w ten sposób dyskretnego, ale bardzo wyrazistego przekreślenia literatury jako takiej. Wskazał bowiem, że w tekście literackim zawsze tkwi jakaś skaza, jakiś błąd, czy to warsztatowy, czy artystyczny, który sprawia, że jest ona niedoskonała. Ten motyw – immanentnej niedoskonałości tego, co tworzone – jest bardzo stary, może nawet tak stary, jak ludzka myśl. Postmoderniści lubili go podejmować na wszelkich poziomach refleksji. Choćby znaczna część procesu myślenia u Derridy polega na obracaniu się wokół i naokoło (a także dokoła i około) kwestii niedoskonałości ludzkiego aparatu myślowego widocznej zwłaszcza w jego wyrazie językowym. Złośliwi wytykali Derridzie, że poświęcił miliony słów na wykazywanie, że słowa nie mogą niczego „naprawdę” wyrazić.
Pynchon we wstępie do „Niepojętnego ucznia” sugeruje nam to stylem znacznie mniej nachalnym. Jeśli zaś mowa o uchybieniach, to na koniec felietonu zaznaczmy, że do drobnych błędów polskiego tłumaczenia można zaliczyć słówko „nieopacznie”, które na stronie 54 wyparło prawidłową w tym miejscu formę „nieopatrznie” (była to zapewne tradycyjna opaczność korekty), „porządny organ piszczałkowy” ze strony 124 (tłumacze zapomnieli, że organy jako instrument muzyczny zachowują się w języku tak samo jak spodnie – nie mają liczby pojedynczej; mógł to też być rodzaj czeskiego błędu – „organ piszczałkowy” miał być w zamyśle „piszczałką organową”), a także zabawne utożsamienie „toniki” (terminu muzycznego) z „tonikiem” (napojem) na stronie 112, w końcowym zdaniu „Entropii”.
Książka:
Thomas Pynchon, „Niepojętny uczeń. Wczesne opowiadania”, przełożyli Piotr Prachnio, Roman Vasylenko, Ostrogi, Kraków 2021.