Jadąc przez Polskę, trudno ich nie zauważyć. Czy to reklamują się na przydrożnych bilbordach, czy wręcz przejeżdża się obok nich, gdzie zza parkanu wystaje zwykle przerażający plastikowy tyranozaur z otwartą paszczą pełną białych zębów. Te miejsca mają różne nazwy: parki ewolucji lub jurajskie parki i stały się elementem krajobrazu jak Polska długa i szeroka.
Cały system przedstawicielski, będący osnową władzy i demokracji – posłowie, partie polityczne, parlamenty w obecnym kształcie – czy to jeszcze istnieje? Nie chodzi o puste rytuały, ale czy istnieje jeszcze ta moc i sprawczość, która przez stulecia tym instytucjom była przynależna i nierozerwalnie związana z demokracją? A przynajmniej taką, jaka się wyłoniła w XIX i XX wieku. Podobną intuicję zawarł wybitny europejski intelektualista Roberto Calasso w swojej ostatniej przed śmiercią napisanej książce „Nienazwana teraźniejszość”: „Skoro demokracja nie potrafi utrzymać swoich gwarancji (tolerancji, wolności słowa, równości praw, kosmopolityzmu, pokojowego przekazywania władzy), coraz trudniej jest uczynić z nich zasady stanowiące fundament myśli. W ten sposób demokracja staje się w coraz większym stopniu wishful thinking. We wspomnieniu zaś przemienia się w utraconą krainę. Pewnego dnia będziemy o niej mówić jak senatorzy cesarstwa przywoływali dawne cnoty rzymskie”.
Niedawno Tomasz Sawczuk na łamach „Kultury Liberalnej” dotknął tych problemów, rozpinając je na osi od niemieckich intelektualistów, żądających zaprzestania dostaw broni na Ukrainę w imię skrajnie pojmowanej etyczności demokracji liberalnej, po rosyjskiego ideologa i filozofa Aleksandra Dugina na drugim biegunie, który tworzy eklektyczną i barbarzyńską ideologię antyliberalną wymierzoną w zachodnie demokracje.
Podzielając te same lęki i męczące pytania, inaczej jednak widzę rzeczywisty problem.
Konieczność redefinicji Zachodu
Zachodnie demokracje nie potrzebują szczególnych nauk „eklektyczności” i pragmatyzmu, jak chce Sawczuk, gdyż mają w tym względzie bogate doświadczenia wręcz wpisane w swoje DNA. W czasie obu wojen światowych, a także po nich, w czasie zimnej wojny, zdołały przetrwać mimo militaryzmu, komunizmu i faszyzmu. Problem leży w tym, czy teraz, wobec bardzo podobnego przeciwnika, jakim jest resentymentalne państwo rosyjskie, potrafią dostrzec konieczność zdecydowanych działań, wytyczając nieprzekraczalny limes obszaru Zachodu. Czyli inkluzyjność pozwalającą wchłonąć skutecznie Ukrainę w swoją hemisferę i ją obronić. Rzecz jest bardziej w politycznej i militarnej gotowości uznania Ukrainy „za swoją”, a nie w ideologii. Tu się ten konflikt rozgrywa dzień za dniem.
Zaś ideologia Dugina i podobnych mu propagandystów Kremla, nie jest projektem filozoficznym, od którego zaczął się pochód agresji rosyjskich. Jest komunikatem do swoich, a nie do intelektualistów z Paryża czy Warszawy. Tak jak propaganda rosyjska, że w Buczy to Ukraińcy mordowali swoich, nie jest skierowana na Zachód, ale jest komunikatem do Rosjan – „nadal możecie się uważać za czystych”.
Jak pisze Sawczuk: „Dugina nie można tak po prostu odeprzeć przy pomocy lepszego argumentu. Jednocześnie idee nie są bez znaczenia, a pojęcia filozoficzne wcale nie są tutaj nie na miejscu. Idee i materia nie istnieją w tym konflikcie niezależnie od siebie, rozróżnienie na seminaria filozoficzne i brygady pancerne staje się mniej klarowne”. To jakby demokracje musiały się na nowo zdefiniować wobec ideologii Dugina, bo ona stanowi wyzwanie, z którego wyjeżdżają brygady pancerne. To błąd – jest dokładnie odwrotnie – wyjeżdzające brygady pancerne powołały Dugina. Polemika z nim nic nie definiuje. To jak polemizować z powiedzeniem Dżingis-chana, poprzez jedyne jego słowa, jakie dotarły do nas przez wieki: „nie ma większej radości dla mężczyzny niż wycinać w pień obce ludy, brać w posiadanie ich konie, gwałcić ich żony i córki”. Piętnaście lat temu [!] były już widoczne kontury tego, co teraz z całą siła objawia się na Ukrainie. Pisałem wtedy o tym wraz z objaśnieniem kontekstu, który powołał do życia Dugina.
Jest on dziełem tej samej korporacji tajnych służb, które wzięły Rosję w posiadanie, a teraz realizują „specjalną operację na Ukrainie”. Demokracja liberalna będzie miała tyle pożytku w konfrontowaniu się z nim, co z określaniem własnych pozycji ideowych wobec słów Dzingis-chana. Lepiej wysyłać w odpowiedzi czołgi, samoloty i artylerię na Ukrainę – to jest rzeczywisty sprawdzian siły zachodnich idei.
Chimera demokracji bezpośredniej
Jeśli dziś mamy wątpliwości co do odporności demokracji liberalnych, to trzeba szukać rozwiązania wewnątrz, a nie na zewnątrz, co zresztą Tomasz Sawczuk w swoim tekście zauważył. Bo jak to udowodnili Steven Levitsky i Daniel Ziblatt („Jak umierają demokracje”): „Od zakończenia zimnej wojny większość załamań demokracji była wywoływana nie przez generałów i żołnierzy, ale przez same rządy wybrane w demokratycznych wyborach. […] Wiele rządowych prób obalenia demokracji ma charakter «legalny» – w takim sensie, że są zatwierdzane ustawodawczo lub uznawane przez sądy. Mogą być nawet przedstawiane jako próba «ulepszenia» demokracji – chęć poprawy wydajności sądownictwa, walki z korupcją czy też uporządkowania przebiegu wyborów. […] Ludzie nie od razu zdają sobie sprawę z tego, co się dzieje, wielu nadal wierzy, że żyje w ustroju demokratycznym”.
Brzmi znajomo? Przywołany wyżej Roberto Calasso, problemy z demokracją taką, jaką mamy współcześnie, wiąże z przekroczeniem linii geograficznych, za którymi nieuchronnie problemy etniczne, demograficzne i nieznane na Zachodzie presje psychologiczne zaczynają uzyskiwać przewagę. A wtedy „odradza się chimera demokracji bezpośredniej. Jej fundamentem jest nienawiść do mediacji, łatwo przeistaczająca się w nienawiść do myśli samej w sobie, nierozerwalnie związanej z mediacją.” I znów – brzmi znajomo?
Zjawisko to jest o tyle silne o ile zwiększa się postęp w rewolucji informatycznej, pozwalającej na transmisję emocji, bez żadnego filtra myśli czy krytycyzmu. Filtrów już niema – zostaje sama naga fala emocji, która rozprzestrzenia się błyskawicznie, nie napotykając żadnego oporu. Siłę tego zjawiska możemy sprawdzać w złych i dobrych sprawach: w fejknewsach o globalnym zasięgu, ale i nieprawdopodobnej mobilizacji zachodniej opinii publicznej wobec wojny w Ukrainie, wymuszającej w parę dni działania rządów czy globalnych korporacji.
Mamy do czynienia z zupełnie nowym podmiotem politycznym, przy którym platońskie „Wielkie Zwierzę” – określenie społeczeństwa demokratycznych Aten – to zaledwie szczeniaczek. Ten mechanizm, na co dzień niewidoczny, bo taktowany jako norma współczesności, jest jednym z najważniejszych odniesień politycznych współczesnych demokraci liberalnych, ale także i relacji ekonomicznych. Toteż walka polityczna w coraz większym stopniu przenosi się do internetu wraz z przynależnym tej sferze operowaniem transmisją emocji rozstrzygającą o decyzjach w ciągu godzin czy czasami kwadransów.
Cały mechanizm władzy demokratycznej – partie, parlamenty, wyłaniane rządy, jest zbudowany na prawach i procedurach, wymyślonych wiek lub najdalej pięć dekad temu. Kryzys demokracji zachodnich to kryzys władzy – politycznej, władzy procedur, władzy nauki i autorytetu. W tym świecie polityka staje się najsłabszym elementem, pozbawianym nimbu srogości wymuszającej posłuszeństwo, coraz powszechniej niezrozumiałym poprzez swój system przedstawicielski i proceduralny. A także coraz słabiej reaktywny wobec zagrożeń. Demokracja bezpośrednia, a przynajmniej jej widmo, nabiera siły i to niezależnie od kraju czy siły instytucji poszczególnych państw, co widać w problemach trapiących USA, których nie unieważniła przegrana Donalda Trumpa. Dlatego używane powszechnie terminy typu „populiści” wydają mi się zupełnie obok rzeczywistości. „Populiści” to ci, którzy zagospodarowują tę wielką zmianę cywilizacyjną, która na naszych oczach się rozgrywa, ale to nie oni są tak naprawdę problemem.
Czy można uratować demokrację mediacyjno-przedstawicielską? Nie wiem tego, ale wiem, że trzeba próbować. Na przykład poprzez jakieś programy „pilotażowe”, na przykład reformę wyborów do parlamentu UE. Ograniczając rolę partii politycznych na rzecz nowych podmiotów – wielkich miast będących tak naprawdę osobnymi państwami, potężnymi gospodarczo i cywilizacyjnie bardziej niż niejedno państwo Unii, stowarzyszeń działających kontynentalnie, mających za sobą realne poparcie społeczne, czy szukając innych konfiguracji przedstawicielskich, bliższych rzeczywistości niż politycy drugiego czy trzeciego sortu delegowani do europarlamentu. Rewolucja francuska zaczęła się od sali do gry w tenisa, gdzie stworzono podwaliny systemu przedstawicielskiego odpowiadającego symbolicznie na wyzwania epoki, poprzez rodzaj zaraźliwego przykładu. Jeśli nie będziemy szukać podobnych rozwiązań, nie będzie żadnego systemu przedstawicielskiego z choćby minimalnym autorytetem. A wtedy pozostaje tylko burzenie Bastylii demokracji liberalnej. Czy ona wtedy będzie się nazywała „wojenną”, jak chce Tomasz Sawczuk, czy inaczej – nie będzie miało już żadnego znaczenia.
Milczące pytanie w plastikowych oczach
Piszę o demokracjach obszaru euroatlantyckiego, co w domyśle oznacza wyrzeczenie się złudzenia, że Zachód dysponuje uniwersalnym modelem władzy i wystarczy go wprowadzić, a problemy zanikają same. Im bardziej myli się system rządów z religią i właściwą jej skłonnością do maksymalizowania etyczności, jak to uczynili intelektualiści niemieccy protestujący przeciw pomocy Ukrainie, tym bardziej ten system jest nie do obrony i nie ma szans na przetrwanie. Jeśli ostatnie dwie dekady coś pokazały, to właśnie „nie-uniwersalność” idei demokracji zachodniej.
Mamy zagospodarować własny obszar i tu próbować zmienić reguły tak, by ocalić jej istotę, a równocześnie przekształcić na tyle, by zakończyć kryzys władzy trapiący Zachód. Gdzie się ten Zachód kończy, to osobna sprawa i rzecz płynna, co również tyczy się Polski. Dwie sprawy nie ulegają wątpliwości – po pierwsze, świat już nie jest „zachodni” i są w nim siły, państwa, religie, inne cywilizacje, które są i będą przynajmniej obce wobec nas, jeśli nie wręcz wrogie. Po drugie, system władzy w liberalnej demokracji nie jest już zdolny radzić sobie z nowym społeczeństwem rewolucji informatycznej w gorsecie dotychczasowych procedur demokratycznych. Obecna rewolucja informatyczna przekształca społeczeństwo na poziomie neurologicznym i jest w skutkach porównywalna tylko z rewolucją neolityczną sprzed dziesięciu tysięcy lat.
Mijając kolejne „parki ewolucji”, czasami mam wrażenie, że wystający zza płotu dinozaur spogląda na mnie z milczącym pytaniem w plastikowych oczach. Pytaniem nie tylko do mnie, ale nas wszystkich.
I dobrze wiemy, jakie to pytanie.