Wybrałem studia historyczne, jak zrozumiałem po latach, z kilku powodów. Pierwszy, ten głośno wypowiadany, to ekscytacja tym, co bezpowrotnie rozpłynęło się w czasie dawno minionym, a czego bez próby (od)czytania nie sposób dotknąć. Chciałem kopać w bibliotekach i archiwach, by wydobywać na światło to, co umarłe. Było w tym coś z gestów archetypicznego rycerza, rzecz jasna (może dlatego historyk to zawód tak zdominowany przez mężczyzn?) – walka z ciemnością, stanie po stronie światła i dobra, obrona spraw i rzeczy beznadziejnych.
Drugim powodem był z całą pewnością mój dom. Pełen martwych książek i martwych ludzi. Mój ojciec był starszy od mojej mamy o dwadzieścia osiem lat (dziś miałby 101 lat), dziadek urodził się w 1886 roku, zmarł na dwadzieścia jeden lat przed moimi narodzinami, a w domu ów Wielki Bibliotekarz, przyjaciel Boya, doktor filozofii i bohater (kulturalnej) Bydgoszczy miał swoje mauzoleum – do połowy lat dziewięćdziesiątych na drzwiach wisiała złota tabliczka z jego imieniem i nazwiskiem, a na kamienicy, staraniem zakompleksionej upadłej rodziny, miasto powiesiło kamienną tablicę pamiątkową. Już w szkole podstawowej zaliczyłem kilkanaście pogrzebów – nieuchronna logika starzejącej się rodziny. Do dziś spacery po cmentarzach wywołują u mnie perwersyjną przyjemność; czytanie epitafiów, zaglądanie w szczeliny, zaglądanie w oczy utrwalone na połyskujących medalionach budzą we mnie dreszcze niezdrowej rozkoszy. Nie wolno mi było bawić się na podwórku, a sztukę jedzenia i zachowania przy stole musiałem opanować przed szóstym rokiem życia. Były w domu pokoje, do których nie wolno mi było wchodzić, książki, setki książek i rękopisów (w tym wielkich polskich poetów), których nie wolno było dotykać. Pytania nie były mile widziane. Sprowadzanie kolegów, powiedzmy, z klasy robotniczej, a już nie daj Boże, synów ówczesnej władzy były surowo, acz milcząco, zakazane. W ogóle dom mojego wczesnego dzieciństwa był naznaczony mrokiem, ciszą i niewzruszoną surowością.
Tak, to dom uzależnił mnie od nostalgii, tego nieodpartego przymusu patrzenia wstecz, patrzenia z ukosa, z bezpiecznej kryjówki. Greckie słowo nostos (gr. νόστος) oznacza powrót do domu, ojczyzny, ale też ból, cierpienie i smutek (gr. άλγος). I gdy tylko zacząłem, jak mi się wydawało, strząsać z siebie ten straszny, konserwatywny, martwy dom, natychmiast zdecydowałem, że chcę zawodowo grzebać w grobach ludzkich praktyk.
Trzecim powodem była moja wrodzona predylekcja do ucieczki od świata. Odgradzanie się od rzeczywistości książką było ratunkiem dla mojej poturbowanej, naznaczonej chłodem i lękiem duszy. Wyobrażałem sobie historyka jako samotnego odkrywcę (kolejny męski archetyp), który cały zwrócony ku przeszłości nie musi mierzyć się z teraźniejszością, rozumieć braku, milczenia i nieobecności Innych. Jak napisał gdzieś Houellebecq: „Życie bez czytania jest niebezpieczne, trzeba zadowolić się samym życiem, a to niesie ze sobą pewne ryzyko”. Nie umiałem tego tak celnie tego nazwać jak autor „Cząstek elementarnych”, ale niewątpliwie chodziło mi właśnie o uchylenie się od niebezpieczeństwa, którego grozę czułem od wczesnego dzieciństwa; mój dom był grobem, a w grobie już nic nam przecież nie zagraża. Słowem, zrozumiałem po latach, że moją decyzją o wyborze studiów sterowała, by tak powiedzieć, nostalgia absolutna. Czy jeszcze inaczej i jeszcze raz sięgając po Houellebecqa – zdecydowanie wolałem życie na nieruchomej mapie niż na realnym, żywym terytorium.
Teraz, przez które cała przyszłość wpada do przeszłości
Pięć lat studiów, prawie trzydzieści lat nieprzerwanej, poważnej lektury nauczyły mnie jednak, że w przeszłości niczego nie da się wypatrzyć, że nic nowego się tam nie kryje. Ale zanim to się stało przez pierwsze trzy lata siedziałem niemal dosłownie zamknięty w Zakładzie Historii Starożytnego Bliskiego Wschodu, wkuwałem staroakadyjski, biegałem dumny i podniecony po korytarzach uczelni z podarowanym przez profesora podręcznikiem „Introduction to Akkadian”. Po zajęciach odczytywałem nieodczytane dotąd (są tego wciąż całe kilometry) gliniane tabliczki. Byłem pierwszym studentem od wielu lat, który w ramach fakultetu językowego wybrał jeden z najbardziej martwych ze wszystkich martwych języków – akadyjski właśnie, ów lingua franca starożytnego Bliskiego Wschodu, który to język panował tam ponad dwa tysiące lat (nawet korespondencja dyplomatyczna starożytnego Egiptu jest spisana w tym języku), żeby na prawie kolejne dwa tysiące lat ulec zatarciu i zapomnieniu. Czyż może być coś bardziej ekscytującego dla młodziutkiego mola książkowego? Odniosłem nawet „naukowy sukces” i ustaliłem etymologię imienia jednego z władców starożytnego Elamu. Szybko zostałem studentem stażystą, a etat i studia doktoranckie miałem zaklepane już na dwa lata przed końcem studiów. Chciałem patrzeć najdalej wstecz jak tylko w nauce historycznej można patrzeć.
I dlatego też pamiętam wielki szok na trzecim roku, gdy jeden ze wspaniałych wykładowców pokazał nam, jak się myśli przeszłością, jak jałowe jest szukanie nowych faktów, rewelacji, nieodkrytych grobów i inskrypcji. Był to czas, kiedy poznański uniwersytet miał najlepszy i otwarty na świat Zakład Metodologii i Filozofii Historii. Po zajęciach usłyszałem od niego złośliwe, ale podszyte czułością pytanie: „I co Bełza, spędzisz trzydzieści lat nad starą gliną, żeby w piwnicach British Museum mieć skrót z własnego nazwiska? Po co?”.
Świat mi się zawalił, a ja rzuciłem piaski i kamienie Bliskiego Wschodu, by zakończyć studia w Zakładzie Metodologii magisterką pod tytułem „Język – Prawda – Tekst” i mottem z „Ulissesa” Joyce’a, w którym to Stefan Dedalus wypowiada zdanie: „Trzymaj się teraźniejszości, tego tu, przez które cała przyszłość wpada do przeszłości”. Pracę oparłem na Haydenie Whicie, Derridzie, Feyerabendzie i innych, żeby skwitować, że historiografia nie różni się za wiele od literatury, że za „wysoką ceną” mętności chce ukryć swoje związki z władzą i literaturą, a fakty i źródła (już sama metafora źródła – czystości, przejrzystości etc. wprawiała moje pióro w sarkastyczne napięcia) to wyłącznie konstrukcje. W mojej pracy nie padła ani jedna tak zwana historyczna data.
Metafizyczna moc narracji
Tym, co zostało mi do dziś z tych trzech lat ślęczenia nad rzędami klinów, jest naiwna wiara w język, w to, że kryje wielkie, prawdziwie niebezpieczne tajemnice. Z kolei z buntu przeciwko historiografii, która ma zdawać relację z tego, jak to naprawdę było, pozostała mi niewzruszona wiara w metafizyczne moce narracji, w to, jak kiedyś ujął to w rozmowie ze mną wyśmienity polski pisarz Wit Szostak, że: „opowieść ustanawia pewien porządek, a potem my [czytelnicy – MB] mówimy «tak jest!»”.
Nie ma tu miejsca na rozwijanie metodologicznych i filozoficznych kłopotów, które sprawia uprawianie historii rozumianej jako nauka. Powiedzmy tylko tyle, że historycy chyba nigdy nie pozbyli się iluzji (ściślej: ambicji rządów dusz) przywołanego wyżej wielkiego niemieckiego historyka Leopolda von Rankego; to właśnie m.in. on w XIX wieku przyłożył rękę do unaukowienia historii i zatarcia wszelkich śladów powinowactwa pisarstwa historycznego z literaturą.
W ogóle relacja historia-władza, której początki sięgają końca XVIII wieku to odrębny wielki temat. Dość powiedzieć, że bez historyków obłędny topos państwa narodowego nie odniósłby takiego sukcesu. Byli oni i często nadal są niezbędną podporą władzy, polityki i propagandy, eufemistycznie nazywanej polityką historyczną. Do dziś historycy odrzucają myśl lub udają, że nie wiedzą, iż samo układanie historycznej narracji – przyjęcie chronologii, określonych ram czasowych i przestrzennych, dobór tak zwanych faktów, styl, podział na rozdziały, a nawet tempo i opuszczenia; słowem, wszystko to, co składa się na rudymentarne elementy narracji historycznej – to gest z gruntu fikcjonalny, a więc taki, który może budować wyłącznie fikcję. Właściwie to, czego brakuje pisarstwu historycznemu to frontalne, czyli programowe i w pełni jawne otwarcie się na metody narracji literackich. Są oczywiście wspaniałe, wielkie wyjątki, żeby wspomnieć choćby pisarstwo Saula Friedländera. Ale dość o tym.
Potem w moim życiu duchowym nastąpił ostry zwrot w kierunku literatury. Nigdy nie zarzuciłem lektury książek historycznych, ale czytałem historii zdecydowanie mniej, żeby wreszcie odkryć, że najlepiej naukowo o przeszłości piszą antropolodzy, że ich myślenie przeszłością jest mi najbliższe, bo zdecydowanie lepiej wyjaśniają, co, jak, dlaczego i skąd jest teraz. Jednak to literaturą ćwiczyłem swoje wrażliwości, karmiłem obsesje, szukałem kluczy do przyszłości, o której mówił przywołany wyżej Stefan Dedalus, i wreszcie – to w literaturze gorączkowo szukałem epifanii. I choć, co oczywiste, do dziś często lekturze towarzyszy mi tak zwana przyjemność, to nigdy przyjemności w literaturze nie szukałem; wręcz przeciwnie – zawsze dostawałem więcej od tych tekstów, które wymagały ode mnie wysiłku, które powodowały ból, zmęczenie, prawdziwą trwogę…
Tylko nam się wydaje, że potrafimy spojrzeć wstecz
Dokonuję tu tego swoistego ekshibicjonizmu po to, żeby skreślić kilka słów o niezwykłej powieści Vereny Kessler „Duchy z miasteczka Demmin” w kapitalnym przekładzie Małgorzaty Gralińskiej, która ukazała się nakładem Książkowych Klimatów i Art Rage niespełna dwa miesiące temu. Cały ten nagi występ ma wyjaśnić moje osobiste odczytanie niemożliwie przenikliwej powieści Kessler. Tym razem będę pisał bez uników, mądrych cytatów, totemów (serdecznie pozdrawiam nameste blog!) i nieoczywistych złożeń przymiotnikowych.
Otóż lektura „Duchów” wywołała we mnie ten sam szok, który przeżyłem przed laty i o którym piszę wyżej. Proszę mi wybaczyć ten wytarty, sentymentalny skrót, lecz czasami warto sięgnąć po banał – „Duchy” były dla mnie niczym magdalenka dla Prousta. Ich gorzki wydźwięk przywołał w mojej pamięci ten moment, gdy zdałem sobie sprawę, że nie sposób sięgnąć przeszłości, że to przeszłość sięga (w) nas, wrze i buzuje, wiąże słowa, plącze pojęcia i zagarnia przyszłość, sama pozostając nieprzenikniona. Że w historii nie ma linii prostych, że tak zwane fakty nie mają żadnej mocy wyjaśniania, że wreszcie – historią da się nie tylko myśleć, ale i odczuwać i to, co mi pozostaje to szukanie narracji, splotów słów i rzeczy, i siebie gdzieś tam pomiędzy, w nadziei, że choć trochę uda się spowolnić nostos, ten samobójczy wieczny powrót do domu.
Dziś, po lekturze powieści Kessler, nie wiem, co nam ma dać przywoływanie zatartych głosów przeszłości, wymazanych z pamięci, ponurych i haniebnych historii, o których władza nie pozwala mówić albo które w najlepszym razie fałszuje. Zawsze wydawało mi się, że przypominanie ich to coś więcej niż spór o władzę, że to spór – proszę się nie śmiać – o prawdy, jakich nie chcemy albo boimy się pomyśleć. Przeczytałem stosy powieści, o których recenzenci pisali jak o historii zapomnianej – jedne lepsze, inne gorsze. Sam nie raz grałem na tym fortepianie, na jego skrajnych klawiszach; w literaturze szukałem zapomnianych języków, dawno wygasłej mowy (ostatnio zdaje się w „Rozrzuconych” Liliany Hermetz). Kessler zdaje się jednak mówić, że o przeszłość nie ma co walczyć, że tylko nam się wydaje, że potrafimy spojrzeć wstecz. Na kartach jej prozy, która dotyka niemieckiej rzeczywistości końca II wojny światowej, nie ma krzyków gwałconych przez czerwonoarmistów kobiet (jak w ogóle oddać krzyk milionów istnień?), lęku dziecka przed śmiercią, grozy wymazania. Jest natomiast strach Teraz, który zaczął się Wtedy.
Największego zbiorowego samobójstwa ciągi dalsze
Powieść Kessler prowadzona jest w dwóch liniach narracyjnych, które przecinają się, by tak rzec, wyłącznie pod powierzchnią tekstu. Jedna to narracja pierwszoosobowa siedemnastolatki Larry, współczesnej nam mieszkanki niemieckiego miasteczka Demmin. Larra mieszka z matką (ojciec odszedł od rodziny) i marzy, by zostać korespondentką wojenną. By to osiągnąć ćwiczy się w niewygodach i zadaje sobie ekstremalny trud – wiele godzin zwisa głową w dół (na wypadek, gdyby jako korespondentka została złapana przez terrorystów; w jednej z kluczowych scen zwisa głową w dół z barierki mostu), trzyma dłonie pod strumieniem lodowatej wody czy wchodzi na cienki lód z „internetową wiedzą”, co zrobić, jeśli się ów lód załamie (ta wiedza na nic się zdała i gdyby nie kolega szkolny…). Jednak w tych praktykach Larry jest coś więcej: nieuchronne dzianie się przeszłości w teraźniejszości. Bo czy Larry nie stara się w ten sposób dopełnić (czy może raczej: kontynuować) największego zbiorowego samobójstwa w historii? Otóż w maju 1945 roku na wieść o zbliżaniu się Armii Czerwonej prawie tysiąc mieszkańców Demmin popełniło samobójstwo.
To właśnie ducha tej historii Kessler zawiesza w swojej powieści, której cała akcja odbywa się współcześnie – nie ma tu żadnych retrospekcji, żadnych opisów, a nawet obrazów przywoływanych przez bohaterki. Druga narracja jest bowiem prowadzona w trzeciej osobie i dotyczy sąsiadki Larry – sędziwej pani Dohlberg; to jedynie starsza pani w swojej głowie przywołuje czasami wspomnienia, choć i to nie jest pewne – nie sposób przecież wierzyć bezgranicznie trzecioosobowej narratorce zarówno w tej powieści, jak i w literaturze w ogóle. Wiemy jedynie na pewno, że bohaterka straciła w tym zbiorowym nieszczęściu w maju 1945 roku matkę i ojca, którzy rzucili się do rzeki z jednym z jej rodzeństwa. Sama już była w rzece, ale biologiczny odruch życia nie pozwolił poddać jej ciała śmierci. Pani Dohlberg wiedzie samotne życie i z pomocą młodszego krewnego przygotowuje się do przeprowadzki do domu spokojnej starości. Jednak, co oczywiste, duch miasteczka Demmin wisi i nad nią, dokładnie ten sam duch, który zdaje się sterować Larry.
Narratorka odkrywa nam, że Dohlberg nigdy nie mówiła o swojej ponurej przeszłości, nie dzieliła się swoją historią, traumą. Nie wiemy też, jak radziła sobie w życiu z tym ciężarem – powieść dzieje się teraz. W momencie pakowania tuż przed przeprowadzką starsza pani odkrywa fiolkę z trucizną, swoją gorzką magdalenkę, którą jej rodzice dostali od jakiś znajomych owego strasznego maja 1945 roku (ostatecznie wybrali inny rodzaj śmierci). Nie jestem pewny, dlaczego decyduje się zażyć truciznę, niemniej nie wydaje mi się, że ma to cokolwiek wspólnego z późną starością i koniecznością porzucenia domu, w którym spędziła całe swoje życie. Zresztą samobójstwa nieustannie wiszą nad Demmin, produkują kolejne duchy – krewny i opiekun starszej pani Dohlberg, ojciec kolegi Larry ze szkoły, mierzy się z depresją i jest po próbie samobójczej (uratował go jego własny syn, żeby później uratować od utonięcia pod cienkim lodem Larry, swoją szkolną koleżankę).
Obie opowieści – ta o młodziutkiej Larry i ta o jej sędziwej sąsiadce pani Dohlberg – nie zazębiają się fabularnie. Między Larry a panią Dohlberg nie odbywa się żaden dialog, są sobie odległe – współobecne wyłącznie tak, jak można być z dalekim sąsiadem. To jednak cała narracja złożona jest w jedno i tworzy opowieść nie tylko o tym, jak było, ale jak jest, czy może ściślej – jak jest, dlatego, że kiedyś tak było. Te dwie opowieści są niczym dwie linie ciągłe, idealnie równoległe, a jednak w jakiś magiczny i ponury sposób przecinające się ze sobą. Moim zdaniem Kessler napisała wielką historię wojny, śmierci i życia po śmierci. Napisała historię Historii – milczenia i krzyku, o których Ranke i jego akolici nie mieli i nigdy nie będą mieć pojęcia. Kessler odsłania też to, że śmierć zdarza się nie w historii, w młynach czasu, a w geografii – przynależy do miejsca, na zawsze, jest nieusuwalna i zagarnia przyszłość.
Brudnopis Historii
Po studiach przyjechałem do Warszawy. Zakochałem się beznadziejnie i poznawałem miasto. Pamiętam jeden, gorący sierpniowy dzień na Woli, gdy pewnej niedzieli dwa tysiące czwartego, może piątego, na rogu Nowolipek i Jana Pawła II kupiłem absurdalnie słodkie lody od Grycana. Gdy wyszedłem w oślepiające słońce dopadła mnie głucha cisza w centrum miasta, jakby wszystko stanęło w złowieszczym bezruchu. Poczułem przeszłość – tych wszystkich, którzy tam umierali za życia, w piekle na Ziemi. Przeszłość dosłownie wylała mi się pod nogi i przypomniałem sobie sąsiada z Chłodnej, prawie dziewięćdziesięcioletniego staruszka, który mówił, że w tych blokach na Woli jest tyle szczurów, bo po wojnie tylko zaorano gruzy getta razem z trupami i na tym wszystkim zaczęła się największa budowa Europy, że oni tam leżą płytko w ziemi, a my wysypujemy na nich nasze śmieci. Proszę wierzyć – było to obłędnie przerażające czucie, przerastające wszystko to, co przeczytałem o Zagładzie i getcie warszawskim (a przeczytałem bardzo dużo).
Po oddaniu tego tekstu do pierwszej redakcji pojechałem do Demmin. Jest to najstraszniejsze miasto Meklemburgii – puste, powolne, groźne. Sterowała mną, rzecz jasna, powieść Kessler jednak czułem – jak wiele lat wcześniej w Warszawie – wszystkie duchy, zapach strachu i śmierci. Zajęło mi wiele casu, żeby odnaleźć jeden jedyny rzeczywisty ślad – tablicę upamiętniającą samobójców z kwietnia i maja 1945 roku. Za niewielkim kamieniem ulokowanym na kościelnym cmentarzu rozciąga się wielki zbiorowy grób przykryty trawą. Upamiętnienie ustawiono jakby ze wstydem, z intencją wymazania tej niemożliwej tragedii. Jednak to miasto, geografia noszą piętno ponurej przeszłości – ona jest, nie przestaje szeptać.
Tym dla mnie są „Duchy” Kessler – szeptem miejsca i czasu. Lektura duchów porusza historię – obrazy samobójców z prawdziwych zdjęć zrobionych w maju 1945 roku w Demmin zdają się ożywać, nabierać złowieszczych kolorów. W końcu Larry nie udaje się uciec – ani z mostu głową w dół, ani z Demmin… Powieść Kessler jest brudnopisem Historii; gdy skończyłem ją czytać, przypomniało mi się otwarcie „Czarodziejskiej góry” Manna, w którym narrator mówi o rozszczepieniu życia i świadomości. No właśnie – narratorka, która rozszczepia i zanurza życie i świadomość dwóch kobiet w jednej opowieści. Może tym jest ta powieść, może na tym polega jej transgresywna moc? W każdym razie „Duchy z miasteczka Demmin” są dla mnie kolejnym, intymnym głosem nawołującym do tego, by nieustannie próbować lektury, wracać, nie liczyć na oswojenie, starać się pomyśleć przeszłością, złapać oddech w tekście i uważniej stąpać po miejscach i czasach.
Książka:
Verena Kessler, „Duchy z miasteczka Demmin”, przeł. Małgorzata Gralińska, wyd. Książkowych Klimatów i Art Rage, Wrocław–Warszawa 2022.