Całe nieszczęście jest w tym, że mamy tylko jeden świat do naprawy, a naprawców niezliczoną ilość. I dlatego zawsze ten świat jest nieuleczalnie chory.

[Józef Wittlin, esej „Wojna, pokój i dusza poety” (1923–1924) [w:] tenże, „Orfeusz w piekle XX wieku”, Kraków 2021, tom 1, s. 45]

 

Odkąd hommes des lettres uzyskali prawo swobodnego wypowiadania się na tematy bieżące, w tym zwłaszcza polityczne – czyli mniej więcej od czasów rewolucji francuskiej, chociaż w pewnych rejonach Europy uzyskali je znacznie później i nie na zawsze – niektórzy z nich zaczęli korzystać z tego prawa regularnie. To oni od przeszło dwustu lat piszą uczone rozprawy o polityce, zapełniają szpalty gazet i czasopism opiniotwórczych, zapewniają treść radiowym i telewizyjnym pasmom publicystycznym, a od końca zeszłego wieku dostarczają też kontentu nieskończonej liczbie publikatorów cyfrowych.

Lecz inna grupa intelektualistów nie skorzystała z prawa i szansy na urabianie bieżących opinii, pozostając przy tematyce zwanej ponadczasową, chociaż obecnie określenie to stosowane jest przeważnie w znaczeniu ironicznym albo z nacechowaniem negatywnym. Takich autorów, odcinających się od spraw aktualnych, określa się mianem „klerków” w nawiązaniu do nazwy średniowiecznych pracowników umysłowych wywodzących się ze stanu duchownego (dlatego skojarzenie tej nazwy ze słowami „kleryk” i „kler” nie jest błędne, choć jest nieco mylące). Klerkizm – postawa polegająca na celowym i wyraźnym dystansowaniu się intelektualistów od spraw bieżących – do końca XIX wieku nie wzbudzał większych emocji i nie był nawet postrzegany jako szczególne zjawisko (nie miał wówczas jeszcze swojej nazwy). Problemem stał się dopiero po pierwszej wielkiej katastrofie cywilizacji zachodniej, czyli po roku 1918. Rozpoczęła się wtedy trwająca po dziś dzień debata na temat zakresu obowiązków intelektualisty wobec jego kraju, narodu i społeczeństwa. Jej emblematem została zaś opublikowana w 1927 roku przez francuskiego pisarza Juliena Bendę książka „La Trahison des Clercs”, która na polski przekład czekała – nie do końca przypadkowo – osiemdziesiąt siedem lat („Krytyka Polityczna” wydała ją jako „Zdradę klerków” w przekładzie Marka Mosakowskiego w roku 2014).

Tą „zdradą” nie było jednak dla Bendy odrzucenie zaangażowania politycznego, lecz, przeciwnie, wejście myślicieli w politykę, które jego zdaniem przyniosło jak najgorsze skutki, ponieważ opowiadający się za rozmaitymi (na ogół partykularno-narodowymi) formami polityczności intelektualiści, wzmacniając swoim potencjałem myślowym popierane przez siebie idee, przyczynili się do ich niszczycielskiej skuteczności zademonstrowanej w Wielkiej Wojnie. Zdradzili w ten sposób empireum idei czystych, ponadhistorycznych i pozbawionych kontekstu, stanowiących najcenniejszy dorobek ludzkiego umysłu.

Druga strona tej kwestii jest oczywista – autorzy, którzy zachowują się tak, jak gdyby nie zauważali niczego, co się dzieje obok nich, uznawani są albo za pięknoduchów przymykających oczy na realność, albo za naiwniaków nierozumiejących, że nie ma czegoś takiego, jak „myśl czysta”, albo wręcz za szkodników odciągających ludzi od istotnych spraw w kierunku jakichś wież z kości słoniowej. To ostatnie niebezpieczeństwo jest jednak, zwłaszcza dzisiaj, nieduże, biorąc pod uwagę, że głosy osób o takich nastawieniach są praktycznie niesłyszalne w kakofonii bieżącego życia mediów cyfrowych.

I tu dochodzimy z kolei do dość poważnego problemu, z jakim mają do czynienia dzisiejsi intelektualiści zaangażowani. Otóż jest dla nich niemal niemożliwe, aby brać udział w debatach publicznych i nie osunąć się w powszechną kłótnię, która stanowi o ich obecnym kształcie. Między klerkizmem a publicystyką nie ma dziś szerokiego pasa ziemi neutralnej, na którym w ubiegłym stuleciu uprawiali swoje poletka liczni pisarze odznaczający się zarówno dobrym wglądem w tradycję i dziedzictwo kulturowe swojej cywilizacji, jak i wyostrzonym zmysłem obserwacji bieżących wydarzeń. Wcale nie jest pewne, czy w obecnych czasach takie postacie jak Bertrand Russell, Arthur Koestler czy Jean-Paul Sartre uzyskałyby szerokie zasięgi.

Sytuacja hommes des lettres usytuowanych między dwoma skrajnymi modelami uprawiania myśli humanistycznej zaczęła się zaostrzać w dwudziestoleciu międzywojennym. Próby intelektualnego przepracowania tego, co się stało po roku 1914, kończyły się zejściem na manowce nawet dla takich tuzów jak Tomasz Mann, którego „Betrachtungen eines Unpolitischen”, blisko sześćsetstronicowy esej o sytuacji Niemiec w latach pierwszej wojny światowej, jest dziś, obok poematu napisanego na cześć narodzin jego najmłodszej córki, bodaj najbardziej kuriozalnym elementem jego twórczości. Wszystkie, nawet najbardziej radykalne opcje polityczne międzywojnia miały swoich spin doktorów, zasilających ich propagandę mniej lub bardziej wyrafinowanymi argumentami intelektualnymi. Po drugiej wojnie światowej sytuacja ta nie zmieniła się znacząco – tyle tylko, że oba wielkie obozy polityczne nadające kształt naszemu światu od 1945 do 1989 roku zinstytucjonalizowały i usankcjonowały tę intelektualną podbudowę, przy czym obóz wschodni uczynił to w dużo większym stopniu.

Historię politycznych uwikłań polskich pisarzy i intelektualistów w poprzednim stuleciu opisano już po wielekroć – a jest o czym pisać, bowiem kraj nasz był wówczas polem niemal manichejskiej walki o rząd dusz, mając wątpliwy przywilej bycia położonym na styku Zachodu ze Wschodem i ulegając równie mocno oddziaływaniom obu tych światów. Jednym z ciekawszych przykładów w tej dziedzinie jest Józef Wittlin (1896–1976), pisarz, poeta, eseista i tłumacz znany najbardziej z powieści „Sól ziemi”, w której zawarł sugestywną wizję dramatu Wielkiej Wojny dorównującą najsławniejszym jej ujęciom w literaturze powszechnej. Po drugiej wojnie pozostał poza Polską, a jego twórczość ograniczała się przeważnie do krótkich esejów i artykułów publikowanych w periodykach emigracyjnych. W kręgach starożytników znany był też jego przekład „Odysei” na głęboko archaizowaną polszczyznę.

Dramat intelektualny i twórczy Wittlina – widoczny doskonale w antologii jego esejów i artykułów zatytułowanej „Orfeusz w piekle XX wieku”, wydanej pierwotnie przez paryską „Kulturę”, w Polsce udostępniony w 2000 roku przez Wydawnictwo Literackie, teraz zaś wydany po raz kolejny z obszernym aparatem przypisów objaśniających – polegał na tym, że pisarz ten wyraźnie wolał być klerkiem, ale uważał jednocześnie za swój obowiązek dostrzeganie rzeźni cywilizacyjnej, jakiej stał się świadkiem i zajmowanie wobec niej stanowiska. Najlepsze spośród jego tekstów publicystycznych powstały na bazie dojmującego poczucia sprzeczności między tymi dwiema postawami. Co więcej, sporo uwag i opisów Wittlina napisanych w latach dwudziestych i trzydziestych zeszłego wieku można by przenieść do naszych czasów, podmieniając tylko nazwy narodów i nazwiska polityków. Wittlin należał do autorów wyjątkowo silnie i boleśnie odczuwających załamanie cywilizacyjne, jakiego Europa zaczęła doświadczać od początku XX wieku. Nie mniej dojmujące było dla niego poczucie bezradności ludzi pióra wobec tego załamania – podobnej do bezradności każdego człowieka w obliczu klęski żywiołowej, z tą jednak ohydną różnicą, że natura działa na mocy bezosobowych praw i nie zwraca swoich niszczycielskich mocy przeciwko komukolwiek konkretnemu, podczas gdy masowe szaleństwa świata ludzi rozniecane są i ukierunkowywane przez reprezentantów tego świata wobec ich bliźnich.

W przypadku Wittlina dochodzi do tego jeszcze specyficzna kwestia podtrzymywania działalności literackiej na emigracji. Trzeba podkreślić, jak dużej determinacji i desperacji wymagało pisanie i publikowanie w języku, którego w krajach zamieszkiwanych przez piszących nie zna prawie nikt oprócz nich samych. W tej dziedzinie Polacy również mają ponadprzeciętnie duże doświadczenie, od popowstaniowej Wielkiej Emigracji po kręgi emigracji paryskiej i londyńskiej w drugiej połowie XX wieku. Warto czasem wyjść z przechowanego w tekstach świata emigrantów i popatrzeć na nich z zewnątrz – jako na osobliwych ludzi z dalekiego peryferyjnego kraju, mówiących niezrozumiałym językiem, zawsze pogrążonych w jakichś swoich teraźniejszych i przeszłych sprawach, które dla reszty świata nie mają istotnego znaczenia, oraz domagających się, na ogół bezskutecznie, aby świat ich szanował i doceniał.

Wittlina zaś warto dziś czytać nie tylko dla dokumentalnej wartości jego pism, ale również dlatego, że kto żyje w XXI wieku i ma oczy otwarte, ten traci wiarę – jeśli ją miał – w „humanizm”, „kulturę”, „postęp cywilizacyjny” i inne ułudy ludzkich umysłów. Wystarczy drobna iskra, aby znów wylała się z ludzi stłumiona w nich przez „kulturę” agresja i żądza przemocy. Wystarczy bardzo niewiele, aby bardzo wielu ludziom uczynić w głowach niebezpieczny chaos. Józef Wittlin należy do najczulszych i najinteligentniejszych obserwatorów i diagnostów tych zjawisk i daje po dziś dzień świadectwo klerka wiernego przegranym sprawom.

 

Książka:

Józef Wittlin, „Orfeusz w piekle XX wieku”, opracowała Katarzyna Szewczyk-Haake, Instytut Literatury, Kraków 2021, tom 1–2.