„Nasze fantazyjne interpretacje nie naruszają samych tekstów, którym udaje się przeżyć komentarze; najmniejsza jednak nieostrożność przy odnawianiu rzeczy kutych w kamieniu, najmniejsze położenie nawierzchni tam, gdzie od wieków rosła spokojnie trawa, przynosi szkody nie do powetowania. Piękno oddala się; autentyczność także.”

[Marguerite Yourcenar, „Zapiski do «Pamiętników Hadriana»” [w:] Marguerite Yourcenar, „Pamiętniki Hadriana”, przełożyła Krystyna Dolatowska, Karakter, 2022, s. 342]

1. Zawsze ufaj opowieści

Zaczynam fragmentem z Yourcenar, żeby powiedzieć, iż uchylam się od podawania ostatecznej interpretacji, czym jest (lub nie jest) najnowsza powieść (?) Wita Szostaka „Szczelinami”. Poddaję się i mam ku temu kilka, dla mnie ważkich, powodów.

Po pierwsze, powieść jest rozpisana na ponad trzysta wierszy poetki, bohaterki i narratorki (?) utworu Szostaka – tak, wierszy! Zatem wypadałoby dobrą krytykę zacząć od rozważań gatunkowych. Dlaczego powieść, skoro jest zapisana (nie)wierszem („niewiersz” to określenie samej poetki, narratorki (?), fikcyjnej (?) autorki wierszy, z których zrobiona jest ta proza)?

Gołym okiem widać więc, że już tu dla krytyka zaczynają się poważne kłopoty. Należałoby rozstrzygnąć, kto do nas mówi, wejrzeć w narrację i metanarrację. Ktoś przecież te wiersze wybrał i ułożył; ktoś zdecydował się nie dodać brudnopisu, komentarzy; ktoś wybrał okres twórczości – lata 1997–2021 – reprezentujący całą kondycję duchową, twórczą i intelektualną bohaterki; i wreszcie, ktoś pozostawił w tekście skreślenia, nie wyjaśniając, czy to palimpsest, glosa, czy integralna część utworu „na czysto” – kolejne szczeliny, przez które wpada światło opowieści. To wszystko jest teoretycznym, niemałym wyzwaniem, które nadaje się na odrębny tekst. Jednak podstawowe rozpoznanie krytyczne, tj. uchwycenie mówiącej, rozpoznanie podstawowych wektorów utworu literackiego, w przypadku „Szczelinami” przesypuje mi się jak piasek między palcami. I choć są to kwestie podstawowe, wokół których rozgrywa się wielka tajemnica literatury, tym razem ogrom, gęstość i siła tekstu Szostaka wybijają mi z ręki wszelkie narzędzia, którymi warto byłoby „rozbierać” jego utwór.

Jak jednak nazywać to dzieło na użytek tego raportu? Zajrzyjmy do samej książki – pełen tytuł omawianego dzieła brzmi: „Szczelinami. Powieść”. Przy pisaniu krytyki kieruję się zasadą – nie ufaj opowiadającemu, ufaj opowieści – zatem pozwolę sobie rozstrzygnąć tutaj dylematy gatunkowe (a przy okazji narracyjne), idąc za opowieścią zbudowaną z niewierszy – utwór Szostaka to niepowieść.

2. Wieloznaczności

„Język jest labiryntem ścieżek. Przybywasz z jednej strony i orientujesz się w sytuacji; przybywasz do tego samego miejsca z drugiej, i już się nie orientujesz.”

[Ludwig Wittgenstein, „Dociekania filozoficzne”, przełożył, wstępem poprzedził i przypisami opatrzył Bogusław Wolniewicz, PWN, Warszawa 2000]

Ale wracając do mojego uniku: najchętniej zakończyłbym ten tekst już teraz, przykładając do powieści Szostaka fragment recenzji pióra Henryka Berezy zapomnianego arcydzieła powieściowego Mieczysława Piotrowskiego „Cztery sekundy”:

„Nie jestem w stanie pokusić się o interpretację dzieła Mieczysława Piotrowskiego, wydaje się zresztą, że od ręki interpretacja tego dzieła jest niemożliwa, ponieważ jest ono zbyt skomplikowane, zbyt wieloznaczne i nasuwające zbyt wiele możliwości interpretacyjnych. Nie ma w każdym razie wątpliwości, że jest to dzieło, i to jedno z najważniejszych w polskiej prozie ostatnich lat”.

To wszystko prawda – słowa Berezy idealnie pasują do omawianej niepowieści, wyczerpują moje zdanie o tym dziele. Chcę jednak spróbować coś o niej powiedzieć. Na najłatwiej dostępnym poziomie „Szczelinami” to obejmujący prawie ćwierć wieku zapis spojrzeń, odczuć i doświadczeń poetki, w których odbijają się ciało, tworzenie, pulsujący i zmieniający się język, miłość, seks i związki, macierzyństwo, samotność, rozpacz, osobność pisarki (zwłaszcza na tle „średnich poetów średniego pokolenia”) i w końcu poczucie kresu. 

Zaglądając pod powierzchnię tekstu, dostrzeżemy coś jeszcze. Śmierć, która jest obecna w „Szczelinach” niemal od początku i to w wielu wymiarach: śmierć systemu (tu oglądana przez poetkę z tramwaju w drugiej połowie lat dziewięćdziesiątych), śmierć siostry, a przez to śmierć czułości matki, śmierć niewinności i znaczeń (jak w „Poniewczasie” Szostaka wracają tu słowa przekreślone w dosłownym i przenośnym sensie). Mamy tu też powtórzoną (po matce) śmierć macierzyństwa (relacje poetki z jej własną córką pękają), czy wreszcie echa śmierci będącej skutkiem niewyobrażalnej zbrodni, na której wznosi się tubylcze życie i po której dokonuje się prześniona rewolucja, żeby posłużyć się głośną pracą Andrzeja Ledera, owo wielkie przesunięcie się klas w pustkę, którą Polacy na spółkę z Niemcami zafundowali tej ziemi. Jak w tych wersach niepowieści, w których poetka narratorka odnotowuje:

„meblujemy się w mieszkaniu
penetrujemy zasoby rodzinne
zgodnie z tradycją nazywając
poniemieckim pożydowskie […]”
[s. 132]

O „Szczelinami” można również powiedzieć, że to niebywały popis zarówno formy, jak i języka – to pisanie rozumiane jako śpiew i mowa (podbijanie rekurencji języka, a więc nieskończonej głębi mowy, poprzez nawiasy w nawiasach), jako zmiany tempa, wysokości stylu i słownika, powtórzenia fugą, podkreślające wykreślenia, i wreszcie skoki częstotliwości – od wysokich napięć po niemal głuchy kres pustki:

„puszcza
(nad garstkami
płynie płacz
ofiar nic)
nie puszcza”
[s. 393]

(Przy okazji chcę tu posypać głowę popiołem za tezę zawartą w durnym pytaniu, które zadałem pisarzowi w rozmowie przed dwoma laty, sugerującą jakoby Wit Szostak stronił od eksperymentów/ryzyka językowego; niczego bardziej niezgodnego z rzeczywistością powieści autora „Fugi” nie można było palnąć). 

Można by zatem podsumować, że to skandalicznie doskonałe dzieło, w którym (meta)świadomość literacka Wita Szostaka nie pozwala na pęknięcia i nierówności, idealnie nadaje się do rozpasanych krytycznych interpretacji. Znajdziemy tu też bowiem, jak zawsze u Szostaka, powiązania i dialogi tak z własną twórczością (w formie i użytych środkach, jak choćby iteracje, „Szczelinami” współbrzmi na przykład z „Fugą” – moim zdaniem, jedną z najważniejszych powieści po 1989 roku), jak i twórczością innych pisarzy i poetów. Solidny remanent twórczości autora „Dumanowskiego” wraz z bystro krytycznymi spostrzeżeniami polekturowymi „Szczelinami” dokonał już na swoim blogu nameste, ten głos z niszy nisz literackich zakątków Facebook’a (to szczery komplement). Można byłoby zatem ciągnąć i próbować popisów krytycznych, zagnieżdżając zasłużone „och!” i „ach!” w gęstym tekście pozytywnej krytyki.

3. Doświadczenie nadziei

Ja się jednak poddaję, bo spotkały mnie „Szczelinami” w rozpadlisku życiowym i kierowały do mnie głosy, które pozwalały spojrzeć naprzód. Była ta lektura (a raczej: jest, bowiem to niepowieść do regularnie powracającego (od)czytania, niepowieść-na-stolik-nocny, niepowieść-do-plecaka) namacalnym dowodem na to, że literatura niesie żywe doświadczanie nadziei – tę wyłącznie ludzką duchową praktykę ocalenia. By wyjaśnić, o co chodzi, musiałbym dokonać tu swoistego ekshibicjonizmu. Nie czas to jednak i miejsce, a i ryzyka ckliwych obsunięć i śmieszności są zbyt wysokie. Wystarczy powiedzieć, że niepowieść Szostaka otwiera szczeliny codzienności, pozwala dostrzec sens na granicy bezsilności i rozpaczy, sens w obliczu śmierci – śmierci zawieszonej nad głową, śmierci pod stopami, śmierci wżerającej się w ciało i język. Szostak konfrontuje mnie ze stratą, bezsilnością, horyzontem kresu – brutalnie, ale nie bez wskazania wyjść.

„Ludzie wyzuci z nadziei nie pisują powieści, a zwłaszcza ich nie czytają.”

[Flannery O’Connor, „Misterium i maniery. Pisma przygodne”, przekład Michał Kłobukowski, Karakter, 2020, s. 85]

4.Naga siła języka

Poddaję się dlatego, że niemal na początku lektury uderza mnie w twarz taki oto niewiersz:

„dawniej śmierć przemawiała przez mleko
kiedy od ściętego oddzielała się serwatka
wiadomo było że przyszła w każdym razie
tak było w przypadku pani Marii
z trzeciego piętra za windą na lewo
po trzech dniach ją znaleźli a teraz już
nie roznoszą mleka o świcie i czasem
ludzie leżą tygodniami a życie
toczy się dalej
w sąsiedztwie

w innej pieśni pani Maria mogła mieć
swoje żale i dumy może winy i wrzody
może kogoś ratowała a może wydawała
ale to nie ta pieśń ta jest o ściętym mleku
po prostu ją wynieśli”
[s. 20]

Wobec tak potężnej, nagiej siły języka jestem po prostu bezsilny, nie tylko krytycznie, ale tak po ludzku – jak przygodny czytelnik przygodnie odkrytego w księgarni tekstu. Sięgając po chwyty interpretacyjne (nie w znaczeniu sztuczki, ale w znaczeniu uchwycenia się tekstu i tego, jakie przestrzenie otwiera) musiałbym sięgać po tę nadużywaną frazę krytyczną – „ten tekst robi z nami to i tamto” albo „Szostak zdaje się nam mówić…”. To zabieg recenzencki tyleż nadużywany, co nieuprawniony (sam nie jestem tu bez winy).

Nie wiem, co z Państwem zrobi ten potężny tekst, jak przetka sieć Waszych wrażliwości. Nie mnie wykładać, co Szostak chciał powiedzieć – mówiąc szczerze, może on sam tego nie wie albo nie wie do końca, tak mi się przynajmniej wydaje. Mogę wyłącznie próbować zdać relację z tego, co „Szczelinami” zrobiło ze mną i od pierwszego zdania tej nierecenzji staram się to robić

5. Mój cudzy język

Poddaję się dlatego, że pisarz wprowadził mnie w paradoksalny stan, w swoistą superpozycję – wielokrotnie odpadałem od tekstu, odpadałem ku własnej przeszłości, ku własnej kondycji, ku własnym granicom cierpienia, a jednocześnie byłem przywiązany do strof, moje-ja-w-lekturze mieszało się z ja-poetki-tkającej-ze-słów; kręciło mi się w głowie, a jednocześnie delikatnie i uważnie stąpałem po materii języka, języka cudzego, który stawał się moim. Widziałem oczami narratorki, dotykałem jej palcami, siedziałem za nią w tramwaju i na strychu, stałem nad grobem bliskich, doznawałem spustoszenia, a jednocześnie czułem kojącą sytość obecności Innej – mówiła do mnie, pozwalając sobie na milczenie, gdy ja chciałem coś (od)powiedzieć.

6. Wszystkie nerwy literatury

Poddaję się dlatego, że przy drugim czytaniu (zacząłem je od końca niepowieści) drgania języka były jeszcze silniejsze. Jest bowiem utwór Szostaka także opowieścią o języku, przyleganiu języka do życia i materii, czy szerzej – do wszystkich sił, które wiążą słowa z rzeczami. „Szczelinami” utkane jest z tajemnych mocy literatury, które jedne słowa wykreślają, inne wskrzeszają, stare czyniąc nowym, nowe poddając wiwisekcji. Słowem, niepowieść Szostaka odsłania wszystkie nerwy literatury, które z pielęgnowaną w sobie naiwnością w niej tropię.

„Powiedzieć aby było powiedziane coś jeszcze. Powiedziane źle. Odtąd powiedzieć aby było powiedziane źle.

Powiedzieć ciało. Gdy go nie ma. Bez czucia. Przynajmniej tyle. I miejsce. Gdy go nie ma. Dla ciała. Gdzie by było. Poruszało się. Wychodziłoby. Wracałoby. Nie. Nie wychodziłoby. Nie wracałoby. Byłoby tylko. Było. Jeszcze by tylko było. Bez ruchu. Nieruchome.

Który to już raz! I zawsze to samo. Próby. Chybione. Trudno. Spróbować jeszcze raz. Chybić jeszcze raz. Chybić lepiej.

[Samuel Beckett, „Hej na dno”, tłum. Antoni Libera; podkreślenie moje – MB]

7. Gnać w nieznane

Poddaję się dlatego, że „Szczelinami” to bolesna niepowieść, w której język zmaga się z mrokiem i śmiercią, zaciera paraliżujące poczucie kresu. Zawieszona między gatunkami, formami, rejestrami, jest pieśnią, mową, opowieścią, szeptem, krzykiem, wielką narracją małego życia, skrawkami prawdy rzuconym pod nogi.

To starcie, rzecz jasna, jak każda powieść, z góry skazane jest na klęskę. Jest więc – używając sformułowania pisarza ze wspomnianej wcześniej rozmowy – kolejnym raportem z porażki. Wielkość owej porażki polega na tym, że klęska pisarza spotyka się tu z klęską mnie czytelnika/krytyka. Cóż może pisarz więcej, cóż może czytelnik więcej… Szostak, jak nikt inny w polskiej literaturze, wyszedł do mnie znowu nową formą, znowu nowym językiem, znowu odnawia powieść; słowem niepowieść krakowskiego pisarza robi to, co każde ważkie dzieło literackie powinno próbować robić – sięga poza horyzont, w nieznane.

„Szukam innych miejsc życia słowa. Małe i ciche formy, niezmiażdżone maszynerią powieści. Uczę się bezdomności słów, ich stłoczenia na pustych, białych przestrzeniach. Marginesy rosną.”

Spróbujmy się jednak przyjrzeć jeszcze raz formie i dykcji utworu. Powyższy wyimek pochodzi, rzecz jasna, z powieści Szostaka [„Poniewczasie”, Powergraph, 2019, s. 28; wytłuszczenie moje – MB]. Pierwszy raz, moim zdaniem, na absolutnie oszałamiającą skalę pisarz zrealizował ten postulat poprzez narrację skomponowaną w imponująco precyzyjnej fudze, w powieści pod tytułem, a jakże!, „Fuga”. W „Szczelinami” jednak dokonuje tego bezkompromisowo – niejako neguje strukturę i formę powieści jako takiej, by odsłonić nieznane mi w polskiej literaturze możliwości tego gatunku. Rozgrywają się tu bowiem tajemnicze paradoksy – w rozerwanej niewierszami formie prozatorskiej pisarz zagęszcza narrację i opowieść do granic możliwości, osiągając efekt dzieł dawnych mistrzów powieści modernistycznej (trudno o większy paradoks). Budując niepowieść z wierszy (w formie i kompozycji) osiąga najwyższy stopień nieprzejrzystości, w której czytelniczka ma szansę spotkać się z całym życiem poetki-bohaterki-narratorki. Owa nieprzejrzystość odsłania rzeczywistość, a jednocześnie ją skrywa. Jest to zatem dzieło nieskończone, dzieło-lustro, lustro, przez które można przejść na drugą stronę świata, rozpoznać znaczenia rzeczy i słów, z których zrobione jest życie. W tym właśnie sensie jest to dla mnie utwór, który przesuwa powieść jako gatunek poza znany horyzont.

8. (Nie)moje ciało

Poddaję się dlatego, że moje ciało od roku przestaje działać, przestaje być moim przyjacielem, wymyka się, odmawia posłuszeństwa, nadaje podstawom egzystencji pozory święta; jedna przespana w całości noc jest jak niespodziewany prezent od życia. Walczę z nim, przepycham się, złorzeczę, boję się. Teraz bywa lepiej, zwłaszcza, gdy mogę znowu wreszcie mówić cudzymi słowami, teraz moimi:

„to nie moje ciało […]

[…]

moje stoi teraz samo
nago przed lustrem
i nie strzępię języka
by je ubrać w słowa
jest bezbronne więc
biorę je w nawias
i nie oddam nikomu
oto ciało moje”
[s. 388]

9. Nowym w nowe

Poddaję się też dlatego, że czego bym nie napisał o wielkim, wyjątkowym talencie Szostaka, o jego dojrzałej – nie boję się tego powiedzieć – wybitnej literaturze, osobności, podejmowanym raz za razem ryzyku, to i tak nikt w centrum nie podejmie tej krytyki, choćby polemicznie. A mówimy o twórczości, która gra o najwyższą stawkę. 

Przecież jakimś absurdem jest pisanie, tak jak robi to Wojciech Szot w „Gazecie Wyborczej”, że Szostak wnosi filozofię do literatury, a literaturę do filozofii (pod prawdziwym nazwiskiem Dobrosława Kota pisarz jest profesorem filozofii). Szostak i Kot to byty i głosy doskonale odrębne, niewątpliwie bowiem literatura stawia opór pisarzowi, w przeciwieństwie do filozofii jest tajemnicą, za którą podąża: stąd moim zdaniem tak częste (z powieści na powieść!) zmiany języka, dykcji, formy i struktury narracyjnej. Szot stara się ustawić autora „Fugi” w roli „outsidera polskiej literatury” (sic!) i mianuje go „najmniej znanym najlepszym pisarzem” – jakby receptywność i zasięg miały świadczyć o sile i wadze tekstu. Autor wspomnianego artykułu błędnie podaje debiut prozatorski pisarza i zamieszcza wyimek ze „Szczelinami”, który ostatecznie nie znalazł się w powieści; tak już bywa, gdy wyznaje się fordyzm i tayloryzm w produkowaniu tekstów. W ogóle cały tekst Szota, niechlujny, chaotyczny i mętny, jest przykładem tego, jak małe jest dziś polskie pole literackie

Szostak to przecież pisarz, którego stylu, frazy, głosu nie sposób raz na zawsze zdefiniować, w każdej bez wyjątku powieści wchodzi nowym w nowe, w nieznane, niebezpieczne rejony. Mógłbym tu napisać całą rozprawę, jak literacką formą i literacką substancją Szostak po raz pierwszy w swojej twórczości powołuje w „Szczelinami” narratorkę-poetkę, kobietę z krwi i kości, kobietę, której oddechy można liczyć, której puls czułem we własnej skroni (w jego „Cudzych słowach” jedna z narracji jest prowadzona przez kobietę, ale trudno te teksty ze sobą zestawiać), ale tego nie zrobię. Chcę tu bowiem tylko zauważyć, że od lat w tak zwanym polskim życiu literackim umazany papier robi za bożka literatury, skrót i zapóźnione opowiastki robią za dokonania, a niechlujne, taśmowo i na kolanie produkowane „recenzje” za krytykę. Poddaję się więc i na tym polu.

10. Preparowanie żab

I wreszcie poddaję się też dlatego, że „Szczelinami” to delikatne, kłączaste dzieło (rozrasta się jak chce, czy ściślej – jak chce tego czytelniczka) i każda autorytatywna interpretacja, interpretacja zamykająca (w dobie bolesnych deficytów uważniejszej krytyki o to nietrudno) nie wydaje mi się uprawniona. Poza tym, parafrazując Flannery O’Connor, zawsze istnieje ryzyko, że taka solidna krytyczna wykładnia zrobi z tej skandalicznie niemożliwej niepowieści spreparowaną żabę, zastygłą w słoiku z formaliną z wszystkimi narządami na wierzchu. Bo kimże jest krytyk w ostateczności, jeśli nie preparatorem żab? Tym razem nie chcę, odkładam skalpel i poddaję się.

Chcę bowiem wracać do tej niepowieści, bez obciążeń, pozwolić sobie na glosę, zostawić otwarte drzwi do jeszcze-pisania, do wspólnego z narratorką-poetką medytowania, zaglądać w szczeliny, badać światło, stawić czoła ponurym mrokom słabnącego życia, bezsilności – ponawiać próby, nieustanne próby, raz jeszcze, chybić, chybić z pamięci i na głos, chybić tak, żeby było warto chybić jeszcze raz lepiej:

„podobno rozcinanie

blizn nie boli smutek
wycieka otwartymi
szczelinami tylko raz”
[s. 385]

 

Książka:

Wit Szostak, „Szczelinami”, Powergraph, Warszawa 2022, redakcja Wojciech Bonowicz, s. 393.