Trzydzieści lat temu, gdy wojna bośniacka trwała w najgorsze, zabrałem na Alandy grupę aktywistów społeczeństwa obywatelskiego z obu stron linii frontu i wszystkich trzech walczących ze sobą społeczności. Ustrój tych położonych w pół drogi miedzy Szwecją a Finlandią wysp stanowi rzadki przykład udanej narodowej autonomii terytorialnej.
„U nas by to nie przeszło”
Zamieszkałe przez Szwedów, lecz należące do Finlandii terytoria mają bardzo silny samorząd, szwedzki jako język urzędowy, a ich mieszkańcy nie służą w fińskiej armii, odkąd w 1923 roku Liga Narodów, w pierwszym w swej historii postanowieniu, orzekła o demilitaryzacji i neutralności wysp. Alandy zostały przez Rosję zabrane Szwecji wraz z resztą Finlandii na początku XIX wieku. Następnie zostały już raz zdemilitaryzowane na żądanie zwycięskiej w wojnie krymskiej Wielkiej Brytanii. Londyn obawiał się zagrożenia, jakie dla brytyjskich interesów na Bałtyku mogłyby stanowić umieszczone tam rosyjskie bazy. Nie przeszkodziło to jednak Brytyjczykom podczas pierwszej wojny światowej wesprzeć sojuszniczą wówczas Rosję w budowie tych baz, z których atakowano wówczas niemiecką żeglugę. Po wojnie, gdy Finlandia odzyskała niepodległość, Alandy stały się kością niezgody w jej stosunkach ze Szwecją: by zapobiec konfliktowi, Liga Narodów ogłosiła ich demilitaryzację i neutralność „po wsze czasy”. A tamtejsi Szwedzi z czasem polubili swój wyjątkowy status. Sztokholmscy organizatorzy bośniackiej wizyty na Alandach chcieli gościom pokazać, że taka autonomia może być alternatywą dla rozdzierającej ich kraj krwawej etnicznej wojny. Bośniakom, niezależnie od pochodzenia, na Alandach bardzo się podobało i zgodnie uznali, że ich autonomia to świetne rozwiązanie – jeżeli się jest Szwedem w Finlandii. „U nas – stwierdzili z żalem – nie ma szansy, by to przeszło” – i powrócili na wojnę.
Rosja grozi Finom
Dziś zaś wojna, a raczej jej groźba, powraca na Alandy. Szef rosyjskiego MSZ Siergiej Ławrow oświadczył, że jeśli Szwecja i Finlandia wstąpią do NATO, to Moskwa będzie żądać, by Alandy nadal pozostały zdemilitaryzowane. Niby zasadnie, bo bezterminowa decyzja Ligi Narodów obowiązuje – ale chodziło w niej o to, by uniknąć konfliktu między Helsinkami a Sztokholmem, czemu ich wspólne członkostwo w jednym sojuszu i tak zapobiega.
Co więcej, Rosja jako obrońca prawa międzynarodowego nie jest zbyt wiarygodna – zaś zdemilitaryzowane Alandy, w przypadku konfliktu na Bałtyku, stanowiłyby wyrwę w natowskim murze. Tyle że Rosja może nie tylko żądać, ale i grozić. Tylko od jej dobrej woli zależy bowiem, czy – jeśli Finlandia wstąpi do NATO – Moskwa nadal będzie respektować porozumienie o kanale Saimaa, łączącym ogromny system żeglugowy jezior fińskich z Bałtykiem. Po wymuszonych przez ZSRS po drugiej wojnie cesjach terytorialnych Finlandia utraciła kanał, lecz Moskwa zezwala tam fińskim statkom na swobodną żeglugę. Jeśli jednak Finlandia wejdzie do NATO, to jej statki z neutralnych staną się potencjalnie wrogie, i Rosja może zabronić im wstępu na swoje terytorium. Obawiając się takiej blokady, Helsinki mogą się zgodzić na rosyjskie żądanie utrzymania demilitaryzacji Alandów.
Spory wśród sojuszników…
Tym bardziej że wspólne członkostwo w sojuszu wcale niczego nie musi gwarantować. Turcja znów grozi natowskiej sojuszniczce, Grecji, wojną – i znów chodzi o wyspy na Morzu Egejskim. Traktat z Lozanny z 1923 roku przyznał Grecji wszystkie wyspy położone o co najmniej 3 mile morskie od tureckich wybrzeży, bowiem i wyspy, i wybrzeże anatolijskie zamieszkane było przez Greków, a następnie przez zwycięskich Turków wygnanych z Anatolii. W traktacie tym Grecja zobowiązała się też do demilitaryzacji wysp i Ankara słusznie zwraca uwagę, że Ateny zobowiązanie to systematycznie naruszają.
Grecja nie zaprzecza, ale wskazuje na militarna aktywność Turcji, w tym na wodach greckich, jako na przyczynę. Sprawę mógłby rozstrzygnąć Międzynarodowy Trybunał Sprawiedliwości – ale Turcja nie uznaje ONZ-owskiej Konwencji o Prawie Morza, która byłaby podstawą wyroku, więc o sądowym rozwiązaniu nie ma co marzyć. Zamiast niego Ankara oznajmia, że militaryzując wyspy, Grecja utraciła do nich prawo, więc Turcja może je „jednostronnie odzyskać” – tym bardziej że Traktat Lozański wygasa za rok i Ankara może go nie przedłużyć. W odpowiedzi Ateny rozpaczliwie inwestują w marynarkę wojenną.
…i wśród wrogów
To może już lepiej nie być sojusznikami? Egipskie wyspy Tiran, zamykające ujście zatoki Akaba, w której leży izraelski port w Ejlacie, stały się w 1967 roku przyczyną wojny, gdy egipski prezydent Gamal Abdel Nasser zbrojnie zablokował zatokę dla izraelskiej żeglugi. Blokada morska jest w prawie międzynarodowym uznawana za casus belli i skończyła się egipską klęską w wojnie sześciodniowej, utratą nie tylko Synaju, ale i Tiranu.
Był to sukces tak ważny, że generał Mosze Dajan mawiał, że lepszy jest Tiran bez pokoju niż pokój bez Tiranu. A potem, w pokoju z Egiptem Izrael zwrócił jednak Tiran, pod warunkiem jego demilitaryzacji – i dziś polscy wczasowicze w Szarm el-Szejk odwiedzają wyspy turystycznie. Po czym okazało się, że Tiran tak naprawdę był saudyjski, lecz w obliczu powstania Izraela Rijad, militarnie słaby, przekazał wyspy Egiptowi, by je bronił – ale teraz chce je z powrotem.
Prezydent Abdelfattah Al Sisi się zgadza, wbrew protestom egipskich nacjonalistów – ale ostateczne zdanie należy do Jerozolimy, która musi stwierdzić, czy akceptuje saudyjskie gwarancje dalszej demilitaryzacji Tiranu. Jerozolima, która z Egiptem stoczyła cztery wojny, a przez Arabię Saudyjską nie jest nawet uznawana, większych zastrzeżeń nie zgłasza, i prawny transfer wysp niebawem się dokona. Aż strach pomyśleć, co mogłoby być, gdyby Jerozolima i Rijad były sojuszniczkami.