17 czerwca br. Na stronach RUSI, renomowanego think tanku brytyjskiego, ukazał się artykuł Alexa Vershynina „Powrót wojny przemysłowej”. W światku analityków wojskowych tekst ten był szeroko komentowany i znalazł licznych naśladowców. Autor, posługując się oficjalnymi danymi rosyjskiego Ministerstwa Obrony Narodowej, określa ilość amunicji artyleryjskiej użytej do tej pory w wojnie w Ukrainie. Nawet przy bardzo zaniżonych szacunkach liczba ta sięga ponad 7 tysięcy pocisków dziennie. 

Następnie Vershynin odnosi te dane do rocznej zdolności produkcji amunicji artyleryjskiej w Stanach Zjednoczonych i szerzej, w wiodących państwach NATO. Z tego wynika, że roczna produkcja pocisków artyleryjskich w USA wystarczyłaby na dziesięć dni lub dwa tygodnie walk na froncie ukraińskim. Następnie porównuje liczby użytych przeciwpancernych pocisków kierowanych przez stronę ukraińską i odnosi to także do zdolności ich produkcji w USA – z podobnymi wnioskami. Teza całego artykułu polega na tym, że tempo zużycia tak elementarnego materiału wojennego, jakim jest amunicja artyleryjska czy rakietowa, jest absolutnym zaskoczeniem. Tym samym zdolności odtworzeniowe przemysłów państw Zachodu wydają się zupełnie niewystarczające w realiach pełnoskalowego konfliktu dwóch państw na podobnym poziomie potencjału wojskowego. Intensywność walk w „prawdziwej wojnie” stawia tym samym zasadnicze pytanie o to, czy współczesne rozwinięte państwa są jeszcze zdolne prowadzić „gospodarkę wojenną” ery przemysłowej, jak za czasów pierwszej i drugiej wojny światowej. 

Trzy dekady „pokojowych interwencji”, wojny jako zamorskiej ekspedycji ograniczonych sił i przekonanie, że współczesna wojna nie będzie przypominać starcia pod Stalingradem czy bitwy o Ardeny, tylko precyzyjną operację, w której prym wiodą sieć i komputery – skutecznie rozbroiły zdolności tradycyjnych potęg do utrzymywania gospodarki wojennej. Gospodarki zdolnej do produkcji adekwatnej ilości uzbrojenia w trakcie długotrwałego konfliktu. 

Dlaczego biali ludzie się zabijają

Szok nie dotyczy tylko wojskowych: moja znajoma w pierwszym miesiącu wojny ukraińsko-rosyjskiej odwiedziła nowojorskich przyjaciół z korporacyjnego światka wyższej klasy średniej. Nie mogli zrozumieć, jak to się stało, że biali ludzie strzelają do siebie i się zabijają, byli w kompletnej poznawczej czarnej dziurze. Zanim będziemy ich potępiać za instynktowny rasizm, zauważmy, że przez dekady, które minęły od czasów końca zimnej wojny, nie mogli zobaczyć ani jednego takiego konfliktu, a wojna w rozumieniu wielkiej wojny europejskiej została z ich horyzontu wyobrażeń wykluczona zupełnie. 

To przekonanie o końcu wojen, jakie znaliśmy, zrodziła także ufność w doktrynę wszystkich zawodowych armii Zachodu, których zadaniem jest unikanie strat wśród ludności cywilnej. Na naszych oczach rozgrywa się coś zupełnie odwrotnego – masowe systematyczne mordowanie ludności cywilnej przez Rosjan i równie masowy opór narodu ukraińskiego. 

To zderzenie mas ludzkich, to wojna, w której wygrywają rezerwy i zdolności produkcyjne lub możliwości pomocy materialnej zza granicy. To wojna, na której Rosja, potęga nuklearna, zaczyna używać czołgów z przed sześćdziesięciu lat, jak T-62, bo nowsze zostały wybite. Nie wykluczone, że za jakiś czas zobaczymy wyciągnięte z magazynów lub muzeów T-34, pseudonim (w Polsce) „Rudy”. 

Zachód pozbawił się zdolności do obrony

Pytanie, jakie zatem postawił Vershynin, nie jest pytaniem o możliwości produkcji pocisków artyleryjskich, ale pytaniem, czy postęp cywilizacyjny, a także wiara w swoje bezpieczeństwo, nie pozbawiły Zachodu możliwości obronnych w sytuacji długotrwałego konfliktu z równorzędnym przeciwnikiem. 

Globalizacja też tu odcisnęła swoje piętno – nie ma obecnie chyba żadnej broni zaawansowanej techniczne, która byłaby do wyprodukowania wyłącznie w oparciu o komponenty krajowe. Tylko USA i Chiny zdają się zdolne do takiej autonomii, ale i tu pojawiają się wątpliwości, jak na przykład dostęp do wystarczającej liczby procesorów. W tym łańcuchu wzajemnych uzależnień znika kluczowy atut wielkich wojen – samowystarczalność lub zdolność rekompensaty własnych słabości w oparciu o sojuszników. W warunkach wojny o wszystko ta zdolność i zasoby rezerw ludzkich i materiałowych są kluczowe, co pokazuje każdy dzień wojny w Ukrainie. 

Ale kłopot z tym doświadczeniem jest większy. Utrzymywanie rezerw produkcji przemysłowej o militarnym przeznaczeniu jest zupełnie sprzeczne ze współczesnym systemem ekonomicznym. Fabryka amunicji, która musi zachować zdolności produkcyjne na czas wojny, ponosi realne straty w wyniku nieczynnych linii technologicznych i prędzej je zamknie, niż utrzyma z poczucia patriotyzmu. Coraz mniej jest państwowych wytwórców broni i materiałów, wszystko podlega regułom rynku. A ten działa na dziś i jutro, a nie na zasadzie przewidywania, co może stać się za dekadę. 

Państw, borykających się coraz bardziej z finasowaniem podstawowych usług publicznych, nie stać na płacenie za nieczynne linie technologiczne. Ich uruchomienie „od zaraz” wymaga dużych nakładów kapitałowych, czasu i wysokospecjalistycznej kadry, inaczej niż w przypadku fabryk dawnej ery przemysłowej. 

Zanikająca suwerenność

To, co jest problemem wysokorozwiniętych państw Zachodu, w o wiele większym stopniu staje się problemem mniejszych gospodarek. Biorąc pod uwagę państwa takie jak Polska, Rumunia czy Słowacja, widać wyraźnie, że tu wyzwania stają się jeszcze bardziej dramatyczne. Po pierwsze zdolność obrony przed takim przeciwnikiem jak Rosja zależy wyłącznie od pomocy zewnętrznej, w tym wypadku Sojuszu Północnoatlantyckiego. W warunkach przeciągającej się wojny, pomoc ta może nie być do utrzymania na stałym poziomie, a własna zdolność do produkcji wojennej jest niewielka. 

Do tego przykład Ukrainy, kraju o ogromnym terytorium, pokazuje, że przeciwnik może niszczyć dalekie od frontu zbrojeniowe zakłady przemysłowe i bazy materiałowe. Takie ryzyko rośnie w państwach terytorialnie znacznie mniejszych niż Ukraina, gdzie możliwości tworzenia zapasowych fabryk i przenoszenia produkcji są bardzo ograniczone. Przy wojnie na wyczerpanie zasobów tego typu kraje spadają poniżej rangi, dotychczas zajmowanej w systemie sojuszniczym – szybko stałyby się „państwami upadłymi” w gospodarczym i materiałowym znaczeniu. 

Suwerenność państw w klasycznym, weberowskim sensie ulega stałej degradacji, bo ich zdolności obronne maleją na rzecz innych zewnętrznych podmiotów. Wszystko jedno, czy są to korporacje przemysłowe czy sojusze. Problem ten dotyczy nawet państw uznawanych za potęgi militarne – ani Francja, ani Wielka Brytania nie są w stanie stworzyć samodzielnie czołgu nowej generacji, Niemcy i Brytyjczycy samolotu najnowocześniejszej klasy itd. 

Niedawno w parlamencie francuskim odbyła się debata, której istotą była bardzo krytyczna diagnoza zdolności militarnych republiki – posiadając swoją broń jądrową, armia francuska, określona przez jednego generała szyderczo jako „bonzai armia”, nie jest gotowa na długotrwałą wojnę. Podobnie jak Bundeswehra, o której słabości przekonują się teraz sami Niemcy. 

To, co się dzieje w Ukrainie, jest z jednej strony przestrogą i zmieni z pewnością doktryny wojskowe, ale z drugiej strony – jest w pewnym sensie czasem darowanym Zachodowi. Stopień wyczerpania zasobów ludzkich i techniki wojskowej w wyniku wojny powoduje, że Rosja przez następne lata nie będzie zdolna do poważnej akcji militarnej przeciw równorzędnemu przeciwnikowi. Daje to Europie czas na odrobienie lekcji i głęboką zmianę. Czy łączyć zasoby przemysłowe i tym samym zacieśniać związki polityczne i gospodarcze kosztem krajowych lobbies zbrojeniowych? Czy szukać wyjścia w dalszym postępie technicznym zwiększającym przewagę wobec potencjalnego przeciwnika? I w oparciu o jakie technologie? Czy może zostać klientem USA, pozbawiając się złudzeń, że można odbudować siły zbrojne i przemysł obronny na skalę wyzwań? A może obniżyć próg użycia broni nuklearnej, by wyznaczyć cenę nie do udźwignięcia dla agresora, bez ryzyka wzajemnego zniszczenia? 

Jedno jest pewne – najgłupszą rzeczą byłoby uznać ryzyko długotrwałej wojny w Europie i nic z tym dalej nie zrobić.