Tomasz Lis jest jednym z symboli mediów, które wyrosły w Polsce w okresie transformacji. Po roku 1989 media stały się niezależne politycznie, ale nie była to jedyna zmiana. W przeciwieństwie do PRL-owskich mediów, te nowe musiały konkurować ze sobą na rynku.

Powstał też nowy styl informowania. Pisać należało prosto i ciekawie, bo każdym zdaniem i obrazem trzeba było teraz walczyć o uwagę odbiorcy. W innym razie mógłby się znudzić i przełączyć kanał albo sięgnąć po inną gazetę. A wybór był coraz większy.

Nowe redakcje, takie jak „Gazety Wyborczej” czy TVN, wychowywały więc nowe pokolenie dziennikarzy. Ci młodzi ludzie uczyli się swojej pracy w biegu i nie byli obciążeni dawnymi nawykami. Stare media musiały się zreformować. Pamiętam, jak do jednej z takich starych redakcji w Gdańsku wszedł młody, dynamiczny zespół, zmotywowany do dwóch wyzwań: podporządkowania pracy dziennikarskiej swojego życia oraz zrobienia dla siebie miejsca pośród dziennikarzy starszego pokolenia z peerelowskim rodowodem, których w rozmowach roboczych nazywano „geriatrią”. Młodzi wiedzieli lepiej niż „geriatria”, jak robić gazetę. A wiedzieli to od swojego charyzmatycznego szefa wizjonera, który pierwsze nauki tego, jak być menadżerem, odbywał na żywym organizmie.

Tak było z grubsza wszędzie. Na odpowiednie standardy w relacjach między szefami a zespołem w takich warunkach miejsce było tylko wtedy, jeśli wyznawał je sam szef. Próby zakładania związków zawodowych były tłumione, na przykład poprzez zwalnianie dyscyplinarne ich członków. O czymś takim, jak zapobieganie mobbingowi czy molestowaniu w ramach standardów korporacyjnych, zaczęto słyszeć jakieś półtorej dekady temu. Co nie znaczy, że teraz wszędzie one funkcjonują.

Co jakiś czas zdarza się pretekst, by z różnych zakątków polskiego rynku medialnego odezwały się głosy: czas zacząć głośno mówić o tym, co dzieje się i działo w naszych redakcjach. Telewizje, szacowne dzienniki, tygodniki, pisma kobiece, zarówno luksusowe, jak i te ze średniej półki. Wszystkie te miejsca to kopalnie szefów-dręczycieli. Twórców sukcesu poszczególnych pism, programów czy całych wydawnictw, a jednocześnie sprawców nerwic i depresji swoich pracowników.

Kultura pracy wyniesiona z lat dziewięćdziesiątych, konkurencja, nowe reguły działania firm pozwalały wyrastać szefom, którzy, tworząc potężne marki, sami stawali się potężni. Jednak przeciw osobom publicznym, takim jak gwiazdy dziennikarstwa, szczególnie trudno wystąpić ze skargą. Zwykle mają oni za sobą grono fanów, którym trudno jest uwierzyć, że taka miła postać z telewizji mogłaby kogoś dręczyć czy molestować i biorą idola w obronę. Mechanizm ten świetnie zadziałał przy okazji tekstu w tygodniku „Wprost” w 2015 roku o tym, że nieżyjący już Kamil Durczok molestował swoje podwładne.

Durczok kontra „jakaś panienka”

Wówczas zadziałał jeszcze mechanizm środowiskowy. Inni znani dziennikarze, stanowiący środowisko Durczoka, najpierw zignorowali publikację „Wprostu”, a potem stanęli w obronie kolegi, podważając wiarygodność informatorki tygodnika. Pewna szanowana gwiazda publicystyki nazwała ją wręcz publicznie „jakąś panienką”, która naraża na szwank reputację znakomitego dziennikarza, oskarżając go bez wyroku sądowego.

Jeśli ofiar było więcej, dostały wówczas jasny sygnał, że dla własnego dobra powinny milczeć. Posłańców wiadomości, zarówno bohaterkę tekstu, jak i jego autorów, pozbawiano wiarygodności.

Jeśli osób, które czuły się dręczone przez Tomasza Lisa w „Newsweeku”, było więcej – a tak twierdzi Szymon Jadczak, autor głośnego artykułu na ten temat, opublikowanego w Wirtualnej Polsce – to dostały one taki sam sygnał.

Wybił się głównie głos Romana Giertycha, który błyskawicznie zareagował na apel Jadczaka, by osoby, które czują się skrzywdzone przez Lisa, zgłaszały się do niego. „Na mnie Lis nakrzyczał podczas programu w TVP «Co z tą Polską?». Nie wiem, czy to też się liczy, bo nie miałem potem ataku paniki. Ale cieszę się, jeśli mogłem pomóc” – napisał na Twitterze. (Rozmówczyni Jadczaka opowiadała, że miała takie ataki).

W obronie Lisa stanęli także jego fani, w tym znane osoby. Dziwiły się publicznie, że tacy dobrzy dziennikarze, jak ci z redakcji „Newsweeka”, mają tak cienką skórę, że przejmują się byle czym. Dowodzili, że liczy się efekt końcowy, czyli jakość pisma, a nie żale zespołu. Dociekali, dlaczego redaktorzy i redaktorki, których praca polega między innymi na ujawnianiu różnych patologii, nie umieli sami sprzeciwić się temu „rzekomemu” mobberowi.

Czegóż my tu nie mamy: obwinianie ofiary, podważanie jej wiarygodności, pogarda dla praw pracowniczych. Jakby świadomość podstawowych procesów psychologicznych nie istniała. I jakby warunki pracy uległy zamrożeniu w latach dziewięćdziesiątych i tak dotrwały do dziś.

Jednak coś się zmieniło od czasu afery związanej z tekstem o Durczoku. Radio TOK FM ogłosiło po czterech dniach od publikacji tekstu, że do czasu wyjaśnienia sprawy Tomasz Lis nie będzie już gościem piątkowej audycji prowadzonej przez Jacka Żakowskiego. Występował tam w stałym gronie publicystów od 19 lat. Z pewnością jest to więc wydarzenie przełomowe, jeśli porówna się je do tego, jak środowisko reagowało siedem lat temu.

Sprawa polityczna

Jednak sprawa reakcji na tekst o Tomaszu Lisie ma jeszcze jeden ważny kontekst. Polityczny.

Reakcja internetowego wydania tygodnika „DoRzeczy”: „Szokujące doniesienia dotyczące Tomasza Lisa. Byli podwładni przerywają milczenie”.

Wpolityce: „Sprawa Lisa i lawina komentarzy. «Piłka po stronie RASP»”.

TVP Info informację o tekście zilustrowała materiałem filmowym, w którym Lis pokazywał się przy różnych okazjach z Wojciechem Jaruzelskim, Bronisławem Komorowskim, Donaldem Tuskiem albo stał na scenie podczas którejś z demonstracji.

Media liberalne były oszczędniejsze. Reakcje te pokazują, że Jadczak napisał nie tylko o relacjach naczelnego z zespołem w „Newsweeku” ani nie tylko o tym, że jest to jeden z wielu przykładów fatalnych relacji w polskich mediach. Napisał o bohaterze polskiej polityki. A więc zapewne wbrew własnej woli dał jednej stronie barykady okazję do dezawuowania drugiej.

Prawica nie mogła się po ten temat nie schylić. Skandal obyczajowy z udziałem przedstawiciela najtwardszego anty-PiS-u to dla niej prezent. Chociaż niewątpliwie i po tamtej stronie są toksyczni szefowie, nagle prawica stała się rzeczniczką praw pracowniczych i praw kobiet.

Być może pozycja Lisa jako przedstawiciela walki z reżimem utrudniała też ofiarom skuteczną skargę. Podważając jego wiarygodność, ofiary narażały się na oskarżenia o podważanie całej strony antypisowskiej. Podobny mechanizm działał w przypadku nagłośnienia fałszywych faktur Mateusza Kijowskiego.

Unieważnić czy osądzić?

Czy jeśli Tomasz Lis był złym szefem, oznacza, że jest złym publicystą? Czy to, że dziennikarka „Newsweeka” opowiada, jak upokarzał zespół, a ją doprowadził do ataku paniki, oznacza, że należy przestać go zapraszać do programów, odebrać mu łamy i kanały publikacji? Czy jeśli ktoś dopuszczał się mobbingu, oznacza to, że powinien go spotkać całkowity ostracyzm?

Pewnie prawica krzyczałaby: „cancel culture!”, gdyby nie chodziło o Lisa. Jednak i szeroko pojęta strona liberalna nie lubi tego, co ten zwrot opisuje. Wyrok bez procesu, nagonka, wolna amerykanka w wymazywaniu ludzi – tak to zazwyczaj określa.

Pytania z poprzedniego akapitu można jednak odwrócić. Czy człowiek, którego podwładni kreślą jako dręczyciela, a może nawet molestującego, może pełnić rolę autorytetu w kwestiach najwyższych wartości, takich jak wolność czy demokracja? Czy człowiek, który narusza cudzą godność, jest wiarygodny jako publicysta?

Walka z legendą

Jest jeszcze jeden kontekst tej sprawy. Pycha. Ludzie sukcesu lat dziewięćdziesiątych, dostosowując się do warunków transformacji i czerpiąc z niej to, co dobre, nie tylko zostawili w tyle tych, którzy nie umieli się przystosować. Dali im poczuć, że ci, którzy zostali w tyle, są z tego powodu gorsi. I wyhodowali sobie w ten sposób wrogów. To mechanizm, który zadziałał w polityce, w społeczeństwie. Gdyby nie upokorzenie zrodzone wcześniej, przed 2015 rokiem, być może nie doszłoby do politycznej dominacji PiS-u.

To samo dotyczy mediów. Gdyby nie upokarzanie mediów prawicowych, którym strona liberalna długo dawała odczuć, że są „oszołomskie”, być może później nie byłoby gleby dla mediów „niepokornych”.

Jeśli nie byłoby takich emocji wokół żywych legend, takich jak Tomasz Lis, może łatwiej byłoby podważyć ich nieskazitelność, w wypadku, gdyby okazało się, że naruszają cudze granice.