Tomasz Sawczuk: Amerykański Sąd Najwyższy obalił wyrok w sprawie Roe v. Wade po pięćdziesięciu latach od jego ogłoszenia. To otwiera drogę do wprowadzenia zakazu aborcji w niektórych stanach USA. Jakie jest znaczenie polityczne tej decyzji?

Jeffrey C. Isaac: Najbardziej oczywiste skutki widzimy już teraz: w wielu stanach, takich jak Kentucky, Luizjana, Dakota Południowa czy Alabama, istniały ustawy, które miały wejść w życie natychmiast po decyzji uchylającej Roe v. Wade. W kolejnych stanach, takich jak Missisipi i Teksas, podobnie prawo wejdzie w życie już wkrótce. 

Zamykają się kliniki aborcyjne, a kobiety potrzebujące aborcji – często zaś innych usług ginekologicznych oferowanych przez kliniki – muszą szukać takiej możliwości w pobliskich stanach, czasem podróżować w tym celu setki mil. Decyzja będzie też prowadzić do fali dalszej legislacji. Będzie to źródłem zagrożenia dla zdrowia wielu kobiet i będzie narażać kobiety na zarzuty prokuratorskie, jeśli prokurator uzna dane działanie medyczne za zagrażające życiu płodu. 

Niezależnie od tych bezpośrednich skutków, decyzja ta jest częścią szerszego ataku na samą ideę „prawa do prywatności” i liberalnego ideału autonomii osobistej, z którym wiąże się to prawo. Prawicowy atak na prawo aborcyjne jest bezpośrednim atakiem na demokrację liberalną.

Czy nie byłoby lepiej uchwalić ustawę o prawie do aborcji w Kongresie, zamiast zdawać się na wyroki Sądu Najwyższego?

To prawda, że wolność reprodukcyjna jako prawo konstytucyjne zawsze opierała się na decyzji Sądu Najwyższego, którą wielu uznawało za kontrowersyjną, a nie na ustawie – i było to ryzykowne. To niewygodny fakt dla zwolenników prawa do aborcji – chociaż w mojej ocenie nie ma on znaczenia z punktu widzenia moralnego argumentu na rzecz tego prawa, ani nawet jego konstytucyjnego uzasadnienia. 

Jest to jednak czynnik, który odróżnia przypadek aborcji od regulacji dotyczących praw obywatelskich i wyborczych – które skodyfikowano w Civil Rights Act z 1964 oraz Voting Rights Act z 1965 roku. Jednocześnie warto pamiętać, że nie przeszkodziło to Sądowi Najwyższemu w wybiciu zębów ustawie o prawach wyborczych w sprawie Shelby v. Holden z 2013 roku. 

W świecie idealnym najlepiej byłoby zapewnić prawo do aborcji w postaci ustawodawstwa na poziomie federalnym (lub w poprawce do konstytucji). Ale biorąc pod uwagę istniejący układ sił i cechy amerykańskiego ustroju konstytucyjnego ograniczające władzę większości, nie było to możliwe. 

W ostatnim czasie Sąd Najwyższy wydał szereg kontrowersyjnych decyzji. Jest to wynik ukształtowania się w sądzie zdecydowanej większości konserwatywnej. Jakie ma to znaczenie dla amerykańskiego systemu politycznego?

Ostatnio pojawiły się trzy decyzje, które liberałowie i postępowcy uważają za najbardziej niepokojące: decyzja w sprawie Dobbs obalająca Roe, o której już rozmawialiśmy; decyzja w sprawie West Virginia v. EPA, która unieważnia cały szereg procedur, na podstawie których rząd federalny egzekwował prawo, w tym regulacje w dziedzinie ochrony środowiska; oraz decyzja w sprawie New York Rifle v. Bruen, która podważyła praktycznie wszystkie przepisy dotyczące ograniczenia dostępu broni w USA, poprzez niesamowicie szeroką interpretację drugiej poprawki do konstytucji. 

Sąd Najwyższy napędzany przez trzech sędziów nominowanych przez Trumpa jest obecnie we władzy skrajnie prawicowej ideologii. Sąd ten odgrywa bardzo ważną rolę w forsowaniu owej skrajnie prawicowej agendy. Błędem byłoby jednak skupianie się jedynie na dziewięciu sędziach sądu i skupianie się na tym, że legitymacja Sądu Najwyższego jest „arystokratyczna” albo przeciwna woli większości. Obecny skład sądu jest bowiem wynikiem dekad intelektualnej, profesjonalnej oraz politycznej mobilizacji prawicowych instytucji prawnych, takich jak Federalist Society – i kryje się za nim prawdziwie zmobilizowany ruch społeczny. 

Symbolem kryzysu amerykańskiej demokracji był atak zwolenników Donalda Trumpa na Kapitol, do którego doszło po wyborczej porażce Trumpa – i w którym zginęli ludzie. W ostatnim czasie specjalna Komisja Izby Reprezentantów do spraw wydarzeń z 6 stycznia 2021 roku ujawniła wiele informacji i dowodów w kwestii tego, co się wtedy naprawdę wydarzyło. Jakie jest znaczenie tych ustaleń? 

Są dwa główne wnioski z przesłuchań prowadzonych przez komisję. Pierwszy jest taki, że Donald Trump i jego współpracownicy angażowali się w celowe, planowe wysiłki zmierzające do podważenia prawa, unieważnienia wyborów i wywołania gwałtownego ataku na Kapitol w celu wywarcia presji na Kongres, aby odmówił poświadczenia zwycięstwa Joe Bidena – lub przynajmniej opóźnił poświadczenie i wprowadził do tego procesu zamieszanie. Ujawnione informacje z tym związane są bardzo ciekawe i świadczą o tym, że Trump i jego współspiskowcy mogą zostać pociągnięci do odpowiedzialności karnej przez Departament Sprawiedliwości. 

Drugi wniosek jest taki, że chociaż niektórzy indywidualni członkowie Partii Republikańskiej odmówili współpracy z Trumpem na końcowym etapie, większość republikanów poszła z nim bardzo daleko, a cała partia stanowi zagrożenie dla liberalnej demokracji. Jest jeszcze ważny wniosek ogólny, który z tego płynie: jedna z dwóch głównych partii w USA jest obecnie partią „antysystemową” – i ta partia musi zostać pokonana w listopadowych wyborach do Kongresu i w wyborach prezydenckich w 2024 roku. To, czy Trump i jego kolesie zapłacą za swoje czyny, w postaci konsekwencji cywilnych albo karnych, jest mniej ważne niż polityczna sprawiedliwość, która będzie wynikać ze zdecydowanego politycznego zwycięstwa nad trumpizmem.

A może to są ogółem normalne konflikty w granicach demokracji? Na przykład: Partia Demokratyczna jest przeciwko broni, a Partia Republikańska jest za bronią – albo: Sąd Najwyższy raz uzasadnia segregację rasową, a innym razem ją obala, za każdym razem wykonując swoje zadanie w zgodzie z istniejącymi regułami porządku konstytucyjnego. 

W obu partiach istnieją różnice i frakcje. Ale dwie główne partie amerykańskie są w zasadniczym sensie różnymi rodzajami partii. Partia Demokratyczna jest ogółem partią „wielkiego namiotu” – koalicją grup interesów oraz pojedynczych przedsiębiorców politycznych, która ma realny program polityczny, nawet jeśli jest on dość kiepski i podobnie jak wielu jej liderom brakuje jej kręgosłupa. 

Natomiast Partia Republikańska jest obecnie partią na wskroś trumpistowską, niezależnie od tego, czy jej główną twarzą w 2024 roku będzie Trump, Ron DeSantis czy ktokolwiek inny. Jest wroga wobec liberalizmu, edukacji publicznej, nauki, progresywnego rządu i prawomocności opozycji politycznej. W swoim rasizmie i szerzeniu teorii spiskowych, a także w wysiłkach na rzecz ograniczenia praw wyborczych i uczciwości wyborów, zatruwa dyskurs publiczny i atakuje podstawy demokracji.

Sceptyk powiedziałby: jeśli rzeczywiście mówimy o decydującym momencie, potencjalnym końcu demokracji, to w jaki konkretnie sposób ten moment różni się od konfliktów, które Ameryka widziała już wiele razy – i to w czasach, gdy praw obywatelskich było mniej niż teraz?

Oczywiście, że jest to decydujący moment. Jak pokazuje Komisja do spraw 6 stycznia, nigdy wcześniej w historii USA główny kandydat, a tym bardziej urzędujący prezydent, nie kłamał na temat wyniku wyborów, nie dążył do obalenia wyniku wyborów i do utrzymania władzy poprzez zamach stanu. Nigdy. Moment jest poważny. Ale jak bardzo będzie on decydujący, to już zostaje do ustalenia przez historyków. My nie możemy tego wiedzieć. 

Istnieją stosowne analogie historyczne: przed wojną secesyjną albo w latach trzydziestych XX wieku. Oczywiście nie stoimy (jeszcze!) u progu dosłownej wojny domowej ani nie grozi nam przejęcie władzy przez nazistów czy kompletny rozkład państwa. Ale czy obecna Partia Republikańska jest faszystowska i czy może przejąć władzę w sposób przypominający początki ruchu Mussoliniego we Włoszech w okresie międzywojennym? Wielu poważnych historyków i politologów uważa, że odpowiedź jest twierdząca. 

Jednocześnie wszystkie analogie historyczne mają swoje granice. Chodzi po prostu o to, że Partia Republikańska i jej przywódca zrobili straszne rzeczy – i nadal albo ignorują, albo usprawiedliwiają te rzeczy, albo wręcz robią kolejne straszne rzeczy, daleko wykraczające poza ramy „normalnej” konkurencji wyborczej w demokracji konstytucyjnej. Dlatego właśnie tak wielu przytomnych, byłych republikanów przestało być republikanami – a nawet zakładają magazyny i organizacje antytrumpowskie. 

Czy Trump będzie kandydatem Partii Republikańskiej na prezydenta w 2024 roku, niezależnie od ustaleń Komisji do spraw 6 stycznia? 

W tej chwili nie możemy tego wiedzieć. Ale jest faworytem. A jego retoryka „Stop the Steal” [„zatrzymajcie złodziei”, zgodnie z teorią spiskową, że Trump wygrał wybory prezydenckie – przyp. red.] porwała wyborców Partii Republikańskiej. Może osłabnąć, może zostać postawiony w stan oskarżenia albo po prostu zdecydować, że wygodniej będzie mu siedzieć na tyłku w swojej rezydencji Mar-a-Lago na Florydzie i zarabiać pieniądze niż prowadzić kampanię. Kto wie?

Nie wierzę jednak, że jakikolwiek ewentualny kandydat republikański zerwie z trumpizmem. Najbardziej prawdopodobna alternatywa dla Trumpa, gubernator Florydy Ron DeSantis, to taki Trump z większym mózgiem, czyli człowiek być może nawet groźniejszy niż oryginał. Bardziej umiarkowany Mitt Romney jest mało istotnym odludkiem w Partii Republikańskiej. Liz Cheney i Adam Kinzinger, którzy zasiadają w Komisji do spraw 6 stycznia zostali ekskomunikowani przez partię za zerwanie z Trumpem po ataku na Kapitol. Były wiceprezydent Mike Pence jest religijnym fanatykiem, który niezłomnie bronił Trumpa do wyborów w listopadzie 2020 roku – a herezja z 6 stycznia, gdy odmówił współdziałania z Trumpem, oznacza, że jego kariera jako krajowego polityka jest skończona. Jeśli więc jakikolwiek republikanin wygra w 2024 roku, będzie to złe dla demokracji.

Jaka powinna być odpowiedź Partii Demokratycznej? Niektórzy mówią, że Republikanie mogą wkrótce uzyskać długotrwałą większość w Kongresie – co sugeruje zresztą, że całkiem spora grupa wyborców opowiada się również po ich stronie. 

Istnieje wielkie niebezpieczeństwo, że po wyborach w listopadzie tego roku republikanie przejmą kontrolę nad Izbą Reprezentantów, a być może również nad Senatem – i użyją całej swojej mocy, aby zakończyć wszelkie śledztwa dotyczące korupcji Trumpa. Zamiast tego zajmą się ściganiem Bidena i jego rodziny, a być może nawet podejmą próbę jego impeachmentu.

Partia Demokratyczna jest dość nijaka, a jej przywództwo geriatryczne i bez wizji. Na jej niekorzyść działa również obstrukcja ze strony demokratycznych senatorów Joe Manchina i Kirsten Sinemy, bez których Partia Demokratyczna nie może liczyć na większość, a którzy realnie podkopują program legislacyjny Bidena i osłabiają partię. Poza pracą wykonywaną przez Komisję do spraw 6 stycznia, nie istnieje więc jakakolwiek „jedna demokratyczna odpowiedź” na obecną sytuację. Uwielbiam Alexandrię Ocasio-Cortez i związaną z nią grupę polityczek znaną jako „The Squad” – ci ekscytujący i energiczni młodzi legislatorzy potrafią wygrać w swoich okręgach i z czasem poszerzać poparcie. Ale to nie znaczy, że ich programy czy projekty mogą wygrać w stanach „czerwonych”, czyli republikańskich, takich jak moja Indiana, lub w stanach „fioletowych”, czyli przechodnich, a nawet w wielu częściach stanów „niebieskich”, czyli demokratycznych. A w tej chwili najważniejsze jest zwycięstwo nad republikanami. 

Sam identyfikuję się z lewicowo-liberalnym, „progresywnym” skrzydłem partii. Ale w tej chwili mamy do czynienia z momentem, który mój nieodżałowany przyjaciel Todd Gitlin określił mianem „wszystkie ręce na pokład”. Dlatego najważniejsze jest, aby poszczególni demokraci prowadzili skuteczne kampanie, podkreślające bardzo szeroko rozumiane poparcie dla demokracji liberalnej, praw obywatelskich – w tym roku szczególnie prawa do aborcji – i postępowego rządu. Mając realną większość w Kongresie, Partia Demokratyczna może zrobić pewne dobre rzeczy. Z kolei Partia Republikańska nie ma żadnego rzeczywistego programu politycznego. Ale ma po swojej stronie resentyment, Fox News i większość ewangelikalnych kościołów chrześcijańskich, a także korzyści z manipulowania okręgami wyborczymi i ograniczeniami praw wyborczych. 

Joe Biden przedstawiał się jako kandydat łączący centrowe i lewicowe frakcje w Partii Demokratycznej. Ale w sondażach nie jest zbyt popularny. Jak mu idzie rządzenie? 

Biden wypełnił swój historyczny mandat – w odpowiednim momencie był „nie-Trumpem” – i wykonał uczciwą pracę w niewiarygodnie trudnych okolicznościach: w obliczu pandemii covid, kryzysu gospodarczego, kryzysu politycznego w momencie objęcia stanowiska, a także Partii Republikańskiej oddanej podważaniu jego zwycięstwa, a nawet legitymacji do rządzenia. Ale jego moment minął.

Prezydent Biden zdołał przedstawić znaczący „American Rescue Plan” [pakiet antykryzysowy w czasie pandemii – przyp. red]. Nie był jednak w stanie zrealizować ogłoszonego następnie programu „Build Back Better” [odbudujmy to lepiej] i nie był w stanie przeforsować ustawodawstwa w zakresie praw wyborczych, reformy policji, kontroli broni czy reformy prawa pracy. To prawda, bardzo ucierpiał z powodu obstrukcji Manchina i Sinemy. Ale wykazał się również zbyt małą energią, zrobił za mało, by efektywnie wykorzystać moc swojego urzędu i nie zrobił prawie nic, by zainspirować lub dodać energii bazie wyborców, którzy odegrali ważną rolę w jego zwycięstwie. Jego reakcja na obalenie Roe była słaba. Wykonał natomiast dobrą robotę w kwestii rosyjskiej inwazji na Ukrainę. W innych dziedzinach polityki zagranicznej wypadł gorzej.

Czy Biden w 2024 roku powinien kandydować na kolejną kadencję?

Nie uważam, że Biden jest „złym” prezydentem. Nigdy nie sądziłem, że wprowadzi coś na kształt kolejnego Nowy Ładu jak Roosevelt. Musiał mierzyć się z poważnymi wyzwaniami i przeszkodami, brakowało mu mandatu i głosów w Kongresie, by dokonać wielkich rzeczy. Ale był bezradny. Jego próby prowadzenia polityki „dwupartyjności”, poszukiwania poparcia w obu partiach, okazały się wielką porażką – i zrobił już wszystko, co mógł zrobić. 

Biden jest bardzo niedoskonałą postacią, bardzo miernym i mało inspirującym „przywódcą”, a także starym człowiekiem, który wyraźnie zwolnił i którego idee również są przestarzałe. Nie może już reprezentować tego, czym był w 2020 roku – banalności w obliczu destrukcyjnej megalomanii Trumpa. Nie ma jednak energii, charyzmy ani, szczerze mówiąc, dorobku, by ponownie kandydować jako reprezentant Partii Demokratycznej poważnie traktującej obronę i pogłębianie demokracji.

Najlepszą rzeczą, jaką Joe Biden może zrobić dla swojej reputacji i historycznego statusu, jest spędzenie następnych dwóch lat, robiąc co tylko może w ramach swojej władzy wykonawczej, aby bronić liberalnych instytucji demokratycznych, a następnie ukłonić się z wdziękiem i pozwolić na rzeczywiste prawybory, aby zmobilizować aktywistów oraz wyborców i wykrzesać trochę entuzjazmu. Jedyną rzeczą, która może uratować republikę na przyszłość, jest entuzjazm zarówno wśród liderów demokratów, jak i zaplecza wyborczego demokratów. A najlepszą nadzieją na wytworzenie tego entuzjazmu jest prawdziwa rywalizacja o przywództwo w partii. Nie wiadomo, czy takie ponowne ożywienie Partii Demokratycznej jest możliwe. Ale jeśli nie jest, to nasze i tak już mroczne czasy prawdopodobnie szybko staną się znacznie mroczniejsze.